Z Florydy na Podole
Wrzesień 2004 Jadwiga Ancaya- lekarz dermatolog Eduvigia Ancaya, czyli ja, Jadwiga Orzechowska, jestem łodzianką, mieszkającą w Stanach Zjednoczonych. Po opuszczeniu Polski w 1946 r. z powodów politycznych, wraz z matką Mirosławą i bratem Januszem, który uczestniczył w Powstaniu Warszawskim, jako czternastoletni chłopiec, dostaliśmy się do Włoch. Ojciec, Stefan Orzechowski, kapitan odznaczo...
Wrzesień 2004
Jadwiga Ancaya- lekarz dermatolog
Eduvigia Ancaya, czyli ja, Jadwiga Orzechowska, jestem łodzianką, mieszkającą w Stanach Zjednoczonych. Po opuszczeniu Polski w 1946 r. z powodów politycznych, wraz z matką Mirosławą i bratem Januszem, który uczestniczył w Powstaniu Warszawskim, jako czternastoletni chłopiec, dostaliśmy się do Włoch. Ojciec, Stefan Orzechowski, kapitan odznaczony Krzyżem Virtuti Militari, sprowadził rodzinę do Forli (Włochy) z pomocą A. Perelberga, przewodnika z armii generała W. Andersa.
Ja po studiach medycznych w Buenos Aires, w 1963 r. wyemigrowałam do USA.
Wróciłam z fascynującej podróży i jestem już na drugiej półkuli naszego globu. Tutaj, na Florydzie, wszystko jakby się zmieniło. Jadąc samochodem do pracy widzę sady pomarańczowe spustoszone czterema huraganami, słupy wysokiego napięcia poskręcane jak korkociągi i leżące na ziemi. Słucham Ireny Santor śpiewającej „Jesienne Róże" i zastanawiam się nad płynącymi z odbiornika radiowego słowami, „Tak niedawno był maj, byliśmy tak szczęśliwi... Któż te dni znów ożywi?"
Zamiast drzew pomarańczowych pokazują mi się przed oczami tabliczki na ścianach budynków we Lwowie, groby na cmentarzu Łyczakowskim, oraz widoki Zbaraża i Zaleszczyk. Dla mnie, należącej do amerykańskiej Polonii i wędrującej po świecie od 1946 roku, tegoroczna, wrześniowa, podróż na Kresy z grupą przyjaciół z „Klubu Zloczowskiego" była bardzo, bardzo cennym wydarzeniem, które wspominam nieustannie.
Myśli moje biegną do opowiadań mego ojca o Kresach, sama bowiem nie znałam tych ziem aż do tego roku. Puszczam kasetę, w której ojciec opisuje przedwojenne wycieczki letniskowe z Łodzi do Zaleszczyk i podróże do Lwowa, a wszystko to gwałtownie się urwało, także we wrześniu, nieszczęsnym wrześniu, 65 lat temu, kiedy wojska sowieckie napadły na Polskie Kresy Wschodnie! A tyle uczuć i nostalgii widziałam w oczach przyjaciół z „Klubu Zloczowskiego", jakby ta tragedia odegrała się wczoraj. A było w naszej grupie tylko kilka starszych osób, które Lwów pamiętają, lecz ci młodsi patrzyli na miasto dawnej kultury polskiej oczami swoich przodków.
Nie mogę wyjść z podziwu jak Polacy, przez tyle lat cierpienia pod rządami komuny, potrafili rozwinąć i utrzymać pozytywny sens dobrego humoru i koleżeństwa. Widziałam to na każdym kroku w czasie naszej podróży na Kresy, z jakim to filozoficznym spokojem podchodzili do obecnej sytuacji, podczas kiedy ja kipiałam w sobie.
Lwów zaszokował mnie swą bogatą, acz tragiczną historią i swą smutną obecnie rzeczywistością. Moje pierwsze wrażenia, to odrapane i ohydne bloki przy wjeździe do miasta i ta babina - Polka, która do mnie podeszła żebrząc na ulicy, jakby dusza czyjaś błagająca o powrót tego co było.
Rozczarowanie moje szybko prysło i serce mi mocniej zabiło, gdy przy Katedrze Ormiańskiej zobaczyłam napis wyryty na tablicy w ścianie.
Blisko sali, gdzie pani Anna Dymna i jej mąż, Krzysztof Orzechowski pięknie recytowali poezje dla Polaków ze Lwowa, znów odkryłam słowa wyryte w murze przyulicznym: „SZPITAL ŚW ŁAZARZA. NA CHWAŁĘ PANU BOGU I NA URATOWANIE UBOGICH CHORYCH. OD BRACTWA RÓŻAŃCA..."
To polska ręka napisała! Ślady nasze zostały wyryte w murach, jako pieczęć wieczna. Ślady w postaci pięknych kościołów, pałaców, kamienic, pomnika Mickiewicza, i w fasadzie Starego Teatru. Przecież to w Katedrze Łacińskiej, w siedemnastym wieku, król Jan Kazimierz obrał Matkę Boską Królową Polski.
Może kiedyś powstaną we Lwowie polskie uniwersytety i wtedy ratuszowe lwy znów będą witały spieszących ulicą polskich studentów. Oby Bóg tak sprawił!
Na Cmentarzu Łyczakowskim odkryłam pomnik Marii Konopnickiej, śpiącej w cieniu drzew, w morzu kwiatów i polskich wstęg. Droga prowadząca do grobów Orląt Lwowskich udekorowana tu i tam biało-czerwonymi goździkami. Świeżutkie, wychylające się z wazonów na starych polskich grobach, stały dumne ze swej polskości nie stłumionej przez natrętne sowieckie czołgi i bagnety.
Groby Orląt Lwowskich przypomniały mi swą bielą daleki cmentarz pod Monte Cassino. Tam też biel pokrywa krew Polaków z Piątej Kresowej Dywizji Piechoty poległych w walce o co? Za co? Przecież ginąc w maju 1944 roku wiedzieli już, ze Alianci oddali ich kochane Kresy Rosji. Żona i dzieci wywiezione zostały na Syberię na śmierć, chałupa i krowa zostały odebrane...
W jakiej to nieludzkiej męczarni musieli umierać ci biedni Kresowiacy w walce o obcy im włoski klasztor!
Wałęsam się miedzy grobami Orląt, słuchając historii cmentarza
z ust jednej z pań z naszej grupy „Klubu Zloczowskiego", podczas kiedy masy pielgrzymów polskich przesuwały się koło mnie, jakby we śnie. Zdawało mi się, że w tej przeszło półmilionowej dzielnicy zmarłych na Łyczakowie, tysiące polskich bohaterów patrzy na nas ze zdumieniem. Kto my jesteśmy? Kogo szukamy? Kogo odwiedzamy? Dlaczego tak jesteśmy ubrani?
***
Nazajutrz dzięki p. Ani Gordyjewskiej - dziennikarce z Radia Lwów mogłam z jej mężem (pełnił rolę kierowcy i zarazem tłumacza) wyjechać do Zbaraża ku czci pamięci mego ojca, który zmarł dwa lata temu. Opowiadał mi wielokrotnie następujące wydarzenie:
16-go września 1939 roku, pogoda była piękna. Stałem ze swoim batalionem wojska przy zamku, na górce nad Zbarażem, czekając na nieprzyjaciela-Niemca. Widziałem miasteczko jak na dłoni i kościół Bernardyński w dole. Nawet byłem na mszy św. następnego dnia. Byliśmy pewni, że ktokolwiek by się zbliżył, byliśmy w stanie zlikwidować go z miejsca. Razem liczyliśmy 600 chłopa uzbrojonego w karabiny maszynowe i kilka dział artylerii. Ku naszemu zdziwieniu, 17- go w nocy, był komunikat, że Sowieci przekroczyli granice Polski od wschodu i posuwają się do nas. Byliśmy na ich piechotę gotowi.
Niestety, 18-go, pokazała się nieustająca fala sowieckich czołgów. Zaczęła się walka. Kazałem artylerii rąbać po czołgach ile się da. Pogoda dalej piękna, więc czołgi nie grzęzną w błocie posuwając się gładko - tak jakby Pan Bóg stanął po stronie nieprzyjaciela.
Walka w Zbarażu zakończyła się brutalnym rozsianiem terroru przez dziesiątkowanie polskich żołnierzy, kulą w twarz. Reszta została wysłana przez Tarnopol, wpierw do kopalni w Bolszoje - Zaporoże, a później do Komi, do karnego obozu pracy, na śmierć z głodu, zarazy, i wycieńczenia.
***
Zatopiona w gorzkich myślach dojechałam do Zbaraża i stanęłam przy zamku na wzgórzu.
W dolinie błyszczały dachy miasta, dwie wieże kościoła, i klasztor Bernardynów. Zjechałam do miasteczka. Na drzwiach zamkniętego kościoła wyblakła kartka, napisana po polsku przez księży Bernardynów z ich numerem telefonu. Poczułam skurcz w piersiach - na Cmentarzu Orląt Lwowskich widziałam „Zbaraż" wyryty na pomniku umarłych w 1939 roku w bitwach o wolność Polski.
Ze Zbaraża pojechaliśmy dalej na południe do Zaleszczyk. Od dziecka słyszałam od rodziców: Zaleszczyki to najpiękniejszy i najbardziej słoneczny zakątek Polski! Sześciotysięczne miasto, które na kilka lat przed wojną gościło Marszałka Józefa Piłsudskiego i miało bardzo rozwinięte szkolnictwo, nawet obowiązkowe cztery języki. Były przedstawienia teatralne, korty tenisowe, dorożki. To ziemia moreli, winogron i życzliwej ludności ukraińskiej. Dniestr wijący się przeźroczystym kolorem nieba, niby wstęga zielono-turkusowa, dzieląca Rumunię od Polski. Śmiech dzieci na plażach, dźwięki muzyki z licznych restauracji wzdłuż rzeki. Gwar wycieczkowiczów szykujących się na łódkowy spływ Dniestrem. Leżaków chmara, przystanie motorówek, odurzające ciepło, no i błogość młodości.
Aż nagle, w sierpniu 1939 roku, podczas naszego ostatniego tam wypoczynku, rozeszła się przez gazety i radio alarmująca wiadomość, że Niemcy mają uderzyć na Polskę. Powstał ogólny niepokój. Trzeba było wracać jak najprędzej do domu, do Łodzi."
Zbliżając się do Zaleszczyk nie mogłam doczekać się widoku kryształu rzeki, zieleni i purpury winogronowych upraw, łódek, i wrzasku chlupiących się dzieci. Spoglądam na moje pamiątkowe zdjęcie, bobasa z koneweczką w wodzie.
Wjeżdżam wreszcie do miasta. Cisza. Tylko psy gryzą się o resztki ścierwa w śmietniku przy głównej ulicy. „Gdzie są dawne hotele?" Korzystając z tłumacza zapytałam siwe babcie, w kolorowych chustkach, siedzące na ławkach opustoszałego placu miasta. „Nad rjeką" odpowiadają. Spiesznym krokiem przybliżyłam się do rzeki. Ulice nadal puste. Ogarnęło mnie okropne przeczucie. W dali zobaczyłam bielejące w słońcu skały, które rozpoznałam z fotografii. To już tu. Dobiegłam do rzeki. O Jezu! Przed oczyma mętny szaro-brązowy pasek wody i kamienie pogrzebane w błocie brzegu. Wzdłuż rzeki, zamiast szeregu hoteli tętniących życiem, były chwasty po kolana, trawa, śmieci i pasąca się krowa. Po drugiej stronie rzeki znane mi, niezmienione skały.
„Ludzie rozebrali hotele i pensjonaty aż do samej ziemi," mówi jakiś Ukrainiec zdumiony moją wizytą i moim brakiem znajomości faktów życiowych. „Tu przecież była Rosyja przez pół wieku".
Idę dalej w stronę mostu. Mocno tu cuchnęło moczem i brudami. Poza mostem stał jeden zamieszkały dom. „Był to przedwojenny pensjonat pod nazwa Irena," ciągnie Ukrainiec, jedyny, który się uchronił przed rozebraniem. Teraz to dom prywatny. Rozglądnęłam się naokoło. Pokazało się znowu słońce. Ogród przy budynku mienił się złotem jesiennych liści, a przez drzewa woda Dniestru migotała srebrem. Na pustym terenie, obok domu, dogorywały spróchniałe drzewa owocowe - pewnie stare grusze czy morele.
„A gdzie słynne zaleszczyckie plantacje winogron?" - pytam człowieka, który wciąż się za mną ciągnie. „Nie ma, zniszczone" - odpowiada. Wokół miasta same puste pola nie uprawiane - to przerażające, do czego ten system doprowadził!
Jadę do części miasta, gdzie zachował się kościółek, w nim wizerunek Ojca Św. Jana Pawła II. Niedaleko sklep fotograficzny sprzedający odbitki pocztówek Zaleszczyk z dawnych lat. Wykupiłam wszystkie. Cały tuzin! Zobaczyłam na nich panie w dawnych strojach kąpielowych i Orła Białego nad bramą urzędu. Polską chorągiew powiewającą wysoko na jakiejś wieży miasta.
Włożyłam pocztówki mechanicznie do torby. Pomimo cieplej pogody poczułam zimno. Dzisiejsze Zaleszczyki, to świadectwo, do czego sowieci potrafili doprowadzić dawny raj na ziemi; zagrabić, zniszczyć,
i użyć mieszkańców do harowania na Syberii, aby ta barbarzyńska światowa potęga, ta gangrena dalej się rozwijała. Przecież trzeba było te ziemie, według ich frazeologii, ochronić przed cywilizacją Zachodu!
Zostało po nich spustoszenie, ludzie otępiali, bieda z beznadziejnością i zagrożenie wojny domowej na Ukrainie. Odziedziczone pamiątki komunizmu.
***
Jadąc teraz drogami Florydy, widzę jakiś dom, który został spłaszczony podczas huraganu ogromnym dębem. Zmuszam się do żalu, ale serce moje jest głazem. Przed oczyma staje mi ponownie Cmentarz Orląt Lwowskich, falujący w dali i ulice Lwowa - czy to „fatamorgana"? Krzyże na grobach, to bagnety w ramionach tych 18. letnich chłopców. Tylko ich mi żal. I tych dwóch milionów wywiezionych w barbarzyński sposób w głąb Rosji podczas ostatniej wojny. I tych piętnastu tysięcy leżących pod ziemią Katynia.
Od podróży na Kresy nie jestem i nigdy nie będę tą samą osobą.
***
Zastany tam obraz konfrontuję teraz z zachowanym sprzed wojny folderem Zaleszczyk. Jakaż olbrzymia różnica!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz