niedziela, 11 marca 2018

Lwowskie godziny

2009.12.11 19:14:20  
 
Wrzesień 2004 Kira Gałczyńska- była dzennikarka, wydała szereg książekZacznę od pewnej opowieści, brzmiącej dziś jak anegdota. Jest rok 1968, sierpień, wojska pięciu krajów Układu Warszawskiego wkraczają do Czechosłowacji celem zdławienia dubczekowskiej „praskiej wiosny". Polska jest jednym z uczestników agresji; dobrosąsiedzkie, a czasami po prostu przyjazne stosunki Polaków, Czechów i Słow...

Wrzesień 2004
Kira Gałczyńska
- była dzennikarka, wydała szereg książek


Zacznę od pewnej opowieści, brzmiącej dziś jak anegdota. Jest rok 1968, sierpień, wojska pięciu krajów Układu Warszawskiego wkraczają do Czechosłowacji celem zdławienia dubczekowskiej „praskiej wiosny". Polska jest jednym z uczestników agresji; dobrosąsiedzkie, a czasami po prostu przyjazne stosunki Polaków, Czechów i Słowaków, te na przeciętnym szczeblu obywatel-obywatel, zastępuje, co zrozumiałe, niechęć, by nie powiedzieć - wrogość. Podróż samochodem przez gościnną kiedyś Czechosłowację może nieść wiele niespodzianek...
Jesienią pamiętnego 1968 roku jechałam z mężem po raz pierwszy do Grecji. Jak większość Polaków zaplanowaliśmy podróż przez Ukrainę, Rumunię, Jugosławię do Grecji, co okazało się bezsensownym nadłożeniem drogi. Ale panika jest zjawiskiem irracjonalnym. A poza tym, bardzo chcieliśmy zobaczyć Lwów: ja po raz pierwszy, zaś dla mojego męża miała to być podróż sentymentalna. Lata wojny spędził na podróżach pomiędzy Warszawą i Lwowem, dowożąc broń i inne „zabronione towary" akowskiemu podziemiu. Jego peregrynacje zakończyło aresztowanie i pobyt w sławnym miejscu odosobnienia - w więzieniu na Łąckiego. Ale to jakby już inna zupełnie opowieść.
A więc po sporych trudnościach, na pustej, wypełnionej jedynie przez polskie samochody granicy w Medyce, dotarliśmy koszmarnymi drogami do Lwowa. Z hoteli znaliśmy jedynie najsławniejszy hotel „George". I o dziwo, dostaliśmy pokój. Nie czas i miejsce na opisywanie standardu tego lokum A.D. 1968. Pomyślałam jedynie, że dobrze, iż zachowały się opisy jak tu kiedyś bywało...
Mogliśmy wówczas, jako „tranzytowcy", przebywać na Ukrainie przez 48 godzin. Czas ten wykorzystaliśmy co do minuty. Obejrzałam, co mogłam, zrozumiałe jedynie z wierzchu, z zewnątrz, bo o wejściu do żadnego kościoła nie było co marzyć. Przyjrzałam się dokładnie pomnikowi Lenina stojącemu na marmurowej mównicy przed Teatrem, poszliśmy na Wuleckie Wzgórza i na Łyczakowski cmentarz (zakradaliśmy się tam jak przestępcy przez dziury w wysokich płotach, którędy w to miejsce docierali przed nami niepoprawni przybysze z Polski), aby pomilczeć przy grobach Wielkich i w miejscu kaźni polskich naukowców; z rozrzewnieniem słuchaliśmy polskich rozmów na ulicach, chętnie przystawaliśmy na krótkie pogaduchy, od których lwowiacy nie stronili. Na wyjezdnym ze Lwowa mój mąż usiłował na różne sposoby przechytrzyć posterunki milicji drogowej na rogatkach, żeby zjechać na drogę prowadzącą do Żółkwi. To stare piękne miasteczko nie leżało jednak na naszej „tranzytowej" trasie, dlatego GAI nie pozwoliło nam zjechać z głównego traktu. Ale jednak wjechaliśmy w tę wąską drogę, umykając, jak nam się wydawało, czujnemu oku ukraińskiej milicji. Po dwóch kilometrach dojechaliśmy do głębokiego i szerokiego rowu: drogę po prostu rozkopano i aby kontynuować jazdę, trzeba by było przenieść samochód... Wydawało mi się, że słyszę tubalny rechot milicjantów GAI...
Jest wrzesień 2004 roku. Stoję na żółkiewskim rynku, patrzę na niezwykłą jego zabudowę, na pałac, kolegiatę, basztę murów obronnych, kościoły, na uratowaną niemal wbrew wszystkim i wszystkiemu substancję miasta zbudowanego przez jednego z największych obywateli Rzeczypospolitej... I, mimo woli, powraca pamięć o tamtej nieudanej wyprawie sprzed blisko 40 lat... A jednak dotarłam tu. W innej zupełnie epoce, sama, z własną pamięcią, nowymi doświadczeniami...
I w celach nie tylko turystycznych.
Na kilkadziesiąt godzin do Lwowa i okolic zostałam zaproszona przez Klub Złoczowski i Stowarzyszenie „Wspólnota Polska", na finały VII Konkursu Poezji i Prozy Polskiej na Ukrainie. Brzmi to bardzo uczenie, trochę nazbyt pompatycznie. A chodziło po prostu o szkolny konkurs recytatorski, w którym ponad trzydziestka uczniów polskich szkół podstawowych i ponadpodstawowych ze Lwowa i regionu lwowskiego - m.in. z Borysławia, Złoczowa, Krzemieńca, Kamieńca Podolskiego, Czortkowa, Stanisławowa, Kałusza, Doliny, Bolechowa, Kołomyi, Użhorodu trudno tu wymienić wszystkie miejscowości - mówiła polską poezję, tym razem wybrane utwory Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i Juliusza Słowackiego. Grupie jurorów przewodniczył Krzysztof Orzechowski, dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, a wraz z nim kilkadziesięcioro finalistów oceniali m.in. Anna Dymna, Teresa Starmach (szefowa krakowskiego oddziału Wspólnoty Polskiej), prezes Klubu Złoczowskiego - Roman Maćkówka oraz niżej podpisana.
Podobnemu konkursowi przysłuchiwałam się po raz pierwszy. Moje szczególne zainteresowanie budził dobór wierszy, a potem najbardziej osobiste ich powiedzenie, przekazanie. Niestety, nie zawsze odnalazłam to, na co czekałam, coś, co wykraczałoby poza podręcznikowe wypisy, co informowałoby o szczególnym poetyckim słuchu nauczyciela. Bo przecież to od niego w ostatecznym efekcie zależy taka czy inna lektura ucznia, jego nie tylko naskórkowe, płytkie, powierzchowne wchodzenie w magię wiersza. Więcej: w sytuacji dzieci polonijnych na całym chyba świecie, to nauczyciel może i powinien sprawić, że język ojców i dziadów nie będzie brzmiał obco. I doświadczaliśmy tej prostej prawdy podczas słuchania finalistów lwowskich finałów.
O sobie i swoich wrażeniach mogę napisać tyle: niektórzy młodzi wykonawcy dostarczyli mi wielu wzruszeń - autentycznych, głębokich, szlachetnych. Przeżywałam ich tremę, ich niełatwe próby własnego spojrzenia i zrozumienia tego, co ich w danym wierszu zafrapowało szczególnie, wydobycie uśmiechu, który autor szczodrze w swych utworach porozmieszczał, ich poddanie się magii słowa poetyckiego. I to chyba było dla mnie najważniejsze. Owa magia nagle zadomowiła się w małej salce Polskiego Teatru we Lwowie, wypełniła ją, zaczarowała... Płynęła ze sceny, od dziewczyny czy chłopaka, którzy właśnie na tej scenie, przełamując zahamowania i tremę, opowiadali słowami poety o tym, co w wierszu najpiękniejsze...
Młodzi dopisali, nie zawiedli, to oni ten kolejny trudny egzamin zdali znakomicie. Jeśli coś, według mnie, zazgrzytało, to postawa nauczycieli. Byli niemal niewidoczni na odczytaniu werdyktu jurorów, nie potrafili nawiązać najprostszej rozmowy o samym konkursie, o swoich wychowankach, o mówieniu poezji dziś, w roku 2004, nie przyszli na niezwykły koncert poetycki w wykonaniu Anny Dymnej i Krzysztofa Orzechowskiego, wzbogacony o recital pianistyczny Marii Baki-Wilczek. Wieczór niezwykły i wzruszający pod każdym względem! A przecież obecność tych dwojga artystów (a szczególnie Anny Dymnej, którą nazywam instytucją poetycką w polskim teatrze współczesnym, choćby ze względu na jej miłość do poezji, co w dzisiejszych czasach nie jest ani codziennością, ani tym bardziej realizowaną wśród aktorów praktyką), tworzyła wprost niebywałe okazje i możliwości. I - aż trudno uwierzyć! - nikt z tego nie skorzystał! Zadziwił mnie także brak widzów-słuchaczy, Polaków, których we Lwowie nie brakuje. Co sprawiło brak zainteresowania mediów? Jak oznajmili organizatorzy, informacja o imprezie: o przesłuchaniach, a następnie o koncercie zapowiadana była przez Polskie Radio Lwów, a także plakaty w języku polskim i ukraińskim wcześniej były rozpowszechnione osobiście przez przedstawicieli teatru. Jestem przekonana, że podobnie niezwykłe imprezy nie odbywają się we Lwowie, co tydzień, więc dlaczego takie małe zainteresowanie młodzieży z polskich szkół!? W czasie rozdania nagród i w koncercie poetyckim wziął udział Konsul tamtejszego konsulatu polskiego, natomiast zupełnie zabrakło przedstawicieli lwowskich organizacji polskich. Dlaczego imprezę zignorowano? Coś niedobrego dzieje się wśród tamtejszej społeczności polskiej!
Jeszcze jeden osobisty akcent. Po przesłuchaniach, po rozdaniu nagród (a były pod każdym względem imponujące, zaś dla mnie szczególnie miłe, bowiem każdy z uczestników otrzymał tom poezji K.I.G.) podeszła do mnie Maria Sira z Kamieńca Podolskiego i wręczyła mi rękopisy wierszy, które pisze od kilku lat. Był to najbardziej wzruszający dla mnie gest: szlachetnie prosty, piękny i tak niespodziewanie bogaty, bo obdarowujący mnie zaufaniem. Czy nie nadmiernym? Wiersze Marii stanowią dla mnie najbardziej niezwykłą pamiątkę moich lwowskich godzin. Dziękuję Ci za nią, Mario.
* * *
A później, przez następne godziny chodziłam po Lwowie podziwiając to, czego nie widziałam wcześniej. Dzielnicę ormiańską, zadbane i czyste Wały Hetmańskie, Teatr, niezwykłą architekturę secesyjnych kamienic. Targi bukinistów i lwowskie pchle targi. Wreszcie Cmentarz Łyczakowski i Orlęta - zadbane, uporządkowane, jakże inne od obrazu zabranego z tego miejsca z połowy lat 80-tych (to mój drugi tu pobyt, a zawdzięczam go Jerzemu Janickiemu), kiedy Energopol dopiero przystępował do swego wielkiego dzieła odbudowy tego świętego dla Polaków miejsca. Cieszyły mnie przybywające tu dziś jedna za drugą wycieczki z Polski, smucił stan starego cmentarza, zwiększająca się (zwłaszcza przy głównych alejkach) ilość Ukraińców pochowanych w polskich do niedawna grobach... Jak to dobrze - myślałam - że przed laty profesor Stanisław Nicieja sporządził swoją niezwykłą benedyktyńską dokumentację o łyczakowskiej nekropolii... Pozostał przynajmniej dokument, którego wartość trudno przecenić w dzisiejszej sytuacji znikających polskich grobów. I jeszcze odnotowuję fakt, że grobowce Gabrieli Zapolskiej czy Artura Grottgera wymagają natychmiastowej interwencji konserwatorskiej. Ktoś się tym musi zająć! Bez odkładania sprawy „na później".
Poza „muśnięciem" Lwowa, dane mi było zobaczyć zamek w Olesku - miejsce urodzenia jednego z najsympatyczniejszych naszych królów - Jana III Sobieskiego, odbudowany po pożarze, zagospodarowywany troskliwie, opowiadający bez natrętnych przemilczeń historię tego miejsca. Przewodnik jest rzeczowy, kompetentny, zorientowany w temacie. A ja wciąż myślę o „przemilczeniach", których klasycznym, chorym przykładem pozostanie dla mnie tablica na ścianie pałacu w Żółkwi. Mówi tyle, że to cenny zabytek z XVI wieku. Przez kogo i dla kogo budowany - na ten temat tablicowy autor milczy!
I jeszcze jedna eskapada, dla mnie najważniejsza - do Krzemieńca. Ale najpierw przystanek w monumentalnej Ławrze Poczajowskiej. Kilkanaście cerkwi, dzwonnic, sporo malowniczych monachów, popów, monachiń. Stragany ze wszelkimi możliwymi dewocjonaliami, ale nie tylko. Jest niedziela, tysiące pątników, wycieczkowiczów, modlących się wiernych. Do Marii Poczajowskiej, która jak większość starych rosyjskich ikon, ma surowy, niemal chmurny wyraz twarzy, długa kolejka wiernych, pragnących przez moment choćby pobyć sam na sam ze słynącym z cudów obrazem. Stoję z boku, obserwuję przesuwający się w skupieniu tłum i nagle przypomina mi się Zofia Kucówna sprzed wielu lat, grająca tę właśnie Madonnę... Jakże odległe, nieoczekiwane skojarzenia. Całość Ławry przypomina Siergiejew Posad (za czasów radzieckich miejsce to nazywało się po prostu Zagorskiem - od nazwiska człowieka, który za wszelką cenę pragnął ograniczyć wpływ tego świętego dla Rosjan miejsca, zamykając cerkwie czy po prostu dostęp do niego. Jego pomnik stoi do dzisiejszego dnia przed wjazdem do miasta!), pod Moskwą, gdzie w jednej ze świątyń pyszni się ikonostas namalowany przez samego Rublowa...

* * *
No a potem - już tylko Krzemieniec, do którego fizycznie dotarłam po raz pierwszy. Jeszcze nie tak dawno w warszawskim Muzeum Literatury oglądałam meble, które czekały na transport do dworu Juliusza Słowackiego. Ten stary dwór odbudowywał także Energopol, teraz chodzę po pokoikach, popatruję na ekspozycję, niechętnie słucham wyjaśnień uroczej i mądrej pani Jadwigi. Chcę być sama, niemal mechanicznie spoglądam na dagerotypy, na sztychy, znane mi meble; moje myśli zaprzątają powracające, dobrze znane od dziesiątków lat wersy, dzięki którym jestem niemal u siebie:
Komnata,
Pełna obrazów, świec, kadzideł i ziela,
Jakby z innego podziemnego świata
Z ziemi kryształów, kruszców...
albo
Już przypomniawszy gniazdo me na wschodzie
Wołałem ręką krzemienieckiej góry...
albo:
Lecz póki Ikwa ma rodzinna płynie,
Wezbrana łzami po tych, którzy mieli
Serce i ducha...

Przez jedno z okien widać Liceum Krzemienieckie; zasadzone na jego terenie krzaki róż mają przypominać, że tu kiedyś stał dwór, w którym urodził się autor Beniowskiego. Tuż wyżej, na Górze Bony, panna w ślubnej sukni składa kwiaty... Podobno przynosi to nowożeńcom szczęście...
Wszystkie moje dobre myśli zostawiam w tym miejscu, wszystkie życzenia najlepsze kieruję do ludzi opiekujących się Pana Juliuszowymi śladami. Niech z ich prywatnych bibliotek korzystają młodzi, niech słuchają opowieści w pięknej, żyjącej już tylko w krzemienieckiej stronie polszczyźnie. Niech wędrują po śladach zapisanych w wielkiej poezji i niech ona choć w niewielkim stopniu wypełni im życie. Niech na te ślady wstępują młodzi, którzy spotykać się będą na kolejnych lwowskich biesiadach poetyckich. Musimy zrobić wszystko, my, Polacy w kraju, aby te konkursy trwały, aby polskim szkołom na Ukrainie nie brakowało podręczników, naszej pomocy i naszego konkretnego, codziennego współdziałania. Jesteśmy im to winni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz