Wyjazd na Kresy z okazji Odsłonięcia Pomnika w Hucie Pieniackiej
piątek,
11 grudnia 2009
19:04
Październik 2005
Barbara Rzuchowska - historyk sztuki, Kraków
Nagła i niespodziewana propozycja z Klubu Złoczowskiego: może chcesz pojutrze jechać z nami na Kresy? Chcę, oczywiście, że chcę! Marzę o tym by zobaczyć po 20. latach Kresy, polskie niegdyś miejscowości i oczywiście Lwów - miasto snów wielu kresowian.
Czwartek, godz. 11.20. Wyjeżdżamy.
Pogoda przepiękna! Słońce otula, ogrzewa, raduje i uszczęśliwia. Kierunek Przemyśl i przejście graniczne Medyka.
Wstyd się przyznać! Tereny, tak bliskie, byłam z nimi związana rodzinnie, a od tylu lat ich nie odwiedzałam...
Gdzieś w podświadomości kołacze myśl o biedzie na ścianie wschodniej Polski. A tu tymczasem mijamy zadbane, czyste i odmalowane domy, wypielęgnowane i urokliwie ukwiecone przydomowe ogródki. Wszystko radosne i schludne.
Kierownictwo zarządza pierwszy postój przed granicą, w barze „Taurus" słynącym z przepysznych golonek. Ruch, gwar, tłum. Mężczyźni się „golonkują" i zachwycają tym tłustym polskim jadłem. Współtowarzysze podróży są syci i wyraźnie zadowoleni. Więc w końcu mkniemy prosto do granicy. Sympatyczni wopiści z obu stron. Jedziemy autobusem VIP-owskim „służbowo" na Ukrainę. Spotykamy się tylko z życzliwością, uśmiechem, dowcipem. Granica za nami. Granica narzucona i przecież dzieląca tereny, które do II wojny światowej były polskie. Do Lwowa już tylko 70 km.
Jakość szosy jest ważna, bo Lwów jest przecież miastem dużym i znaczącym nie tylko dla Polaków. Doznaję szoku, bo po stronie ukraińskiej jest dużo gorsza. Szokuje też pustka wokoło i leżąca wzdłuż drogi ogromna ilość śmieci, butelek i papierów. Zastanawiam się, jaka jest tego przyczyna. Przychodzi mi na myśl jedyne wytłumaczenie, że być może tak długie są kolejki od strony ukraińskiej do przekroczenia granicy i brak infrastruktury w trakcie oczekiwania w kilkugodzinnym postoju (nie ma moteli, barów, toalet). Pewnie coś w tym jest, ale dalsza podróż pokaże, że przydrożne śmieci stale towarzyszą tutejszemu pejzażowi. Szkoda więc zaprzątać sobie tym głowę.
Omijamy Lwów i wreszcie docieramy do miejsca naszych noclegów, czyli Złoczowa.
Złoczów
Wieczór. Jest całkiem ciemno. Oświetlenia prawie żadnego, mimo, że nasz hotel „Ukraina" zlokalizowany jest w małym parku, w centrum miasta. Jest tak, jakby wehikuł czasu cofnął nas do lat 60-70. Ponure wnętrze, długie korytarze, lamperie, łazienki niby w każdym pokoju, ale tylko w dwóch pokojach ciepła woda. Ponuro, ale czysto. Wychodzimy przejść się po mieście. Przypominają mi się wiadomości, że Złoczów był miastem już od XV wieku i w 1523 roku nadano mu prawo magdeburskie oraz, że związany był ze znanymi rodami Sienieńskich, Zborowskich, Sobieskich i Radziwiłłów. Zostawiam na chwilę rozważania o czasach minionych i idziemy zaznajomić się z wieczornym październikowym Złoczowem roku 2005. Godzina 22.00. Korso z pomnikiem pilnowanym przez dwóch mundurowych. Grupki młodzieży ciche i spokojne, chętnie i uprzejmie odpowiadające na zadane pytania. A miasto? - cóż, słabo oświetlone robi dość prowincjonalne wrażenie. Kamieniczki o dobrej architekturze, niektóre odnowione, inne jeszcze nie. Szczególnie dwie, wyróżniają się pięknymi secesyjnymi fasadami.
Wstępujemy coś zjeść do małej restauracji. Wnętrze postmodernistyczne, tzn. w obojętnym europejskim stylu z lat 80-tych. Młodzież taka sama jak w każdym zakątku świata: sympatyczna, rozmawiająca, pijąca głównie piwo i tańcząca. Muzyka różna, i ta zachodnioeuropejska, ale też i współczesna ukraińska. To był mój pierwszy kontakt ze Złoczowem.
Główny powód wyjazdu był jednak inny - uczestnictwo w uroczystościach w Hucie Pieniackiej i przekazanie przez członków „Klubu Złoczowskiego" kolejnej pomocy finansowej potrzebującym Polakom ze Złoczowa i okolic. Złoczów służył więc głównie nie jako cel, a nasza baza wypadowa i noclegowa. Ciągle mam niedosyt poznania tego tak fascynującego miejsca. Jeszcze tylko dane mi było zwiedzić Złoczowski Zamek. A zamek jest wspaniały. W głównym swoim zarysie powstał w XVII wieku. Ma formę cytadeli na planie kwadratu, z bastionami. Część odrestaurowana, to późnorenesansowy pałac (w nim mieści się filia muzeum lwowskiego) oraz XVIII wieczny pawilon chiński. Konserwacja i zbiory słabe, ale za to proporcje pałacu dobre, zgrabne. Dekoracja zewnętrzna surowa: boniowane pilastry, prostokątne okna w obramieniu z trójkątnymi szczytami. Dach łamany, dwuwarstwowy, pokryty, niestety szwedzką blachą trapezową, a nie ceramiczną dachówką. Nowoczesność wciska się wszędzie!
Wracam więc do dnia drugiego. A dzień drugi to udział w uroczystościach odsłonięcia pomnika w Hucie Pieniackiej, upamiętniającego ofiary pomordowane w tym miejscu 28 lutego 1944 roku.
A więc jedziemy...
Droga wiedzie przez wsie, bardzo biedne. Drogi bite albo asfaltowe, ale wszystkie jednakowo zniszczone, wszystkie złej jakości. W obejściach chaos, straszliwy bałagan, ani krzty estetyki. Nie ma nic ładnego, ani trawy, ani kwiatów. Wiele domów pustych, opuszczonych, czekających, aż czas pozwoli im się kompletnie rozsypać. Bardzo mało zaoranej czy obsadzonej ziemi. Ale tam, gdzie przekopana, przygotowana pod zasiewy - ziemia jest czarna, oleista; słynny czarnoziem, tak żyzny, że plon zbierano kilka razy w roku, a sucha gałązka wsadzona do gleby wypuszczała zaraz zielone listki. Pod wpływem sugestii tubylców, zaopatrzeni w mapę terenu, część trasy usiłujemy pokonać na skróty. Droga wąska, bita, biegnie przez pola, łąki, między łagodnymi pagórkami. Pogoda jest piękna. Chłonę krajobraz, jestem bardzo szczęśliwa i urzeczona. Wjeżdżamy w złocisty las i zaczynamy się co nieco wspinać. Nagle nasz autokar zatrzymuje się. Chwilę stoimy, ktoś wysiada, potem następny. Coś jest nie tak. Wysiadamy wszyscy i widzimy, że tył naszego autokaru ugrzązł do połowy tylnego koła w głębokiej bagnistej dziuro-kałuży, zaś tył pojazdu wrył się w glinę. Co tu robić? Zaczynają się różne próby. Podkładamy kamienie, gałęzie pod koła, pchamy, ale autobus tylko warczy, skrzeczy i coraz głębiej grzęźnie. Okolica całkiem pusta, bez zabudowań. Droga wą¬ziutka nie uczęszczana, telefony komórkowe bez zasięgu. Za godzinę mają rozpocząć się uroczystości, a my stoimy i rozważamy naszą beznadziejną sytuację. Tylko nasz przytomny kierowca ciągle działa i próbuje.
Nadjeżdża nagle z prze¬ciwka samochód. Właściciel widzi, co się dzieje i obiecuje jechać do najbliższej wsi po kogoś z traktorem. A tymczasem po upływie kilkunastu minut za nami dojeżdżają 4 polskie VIP-oskie autokary zmierzające na tą samą uroczystość. Jest pełna blokada drogi, bo ani nie da się jechać do przodu ani nawrócić. Rozchodzimy się po poboczach wymyślając możliwe scenariusze. Niespodziewanie, i to z ogromnym zdziwieniem i jeszcze większą radością i niedowierzaniem, obserwujemy jak autokar sapiąc, dysząc i dymiąc wygramolił się z dziury. Wybawcą okazał się nasz kierowca, który nie poddał się, tylko spróbował podnieść nadwozie autobusu na jego pneumatycznych poduszkach. W ten sposób odciążył go i ruszył dalej bez przeszkód. Jedziemy przez jesienne krajobrazy.
Huta Pieniacka
Dzisiaj to rozległy teren wśród lasów, pokryty łąkami, z malowniczymi trawami, ostami - bodiakami i kępami brzóz. Teren łagodnie pofalowany. Przestrzeń ogromna, dziewicza, dzika. Wzrok wędruje w nieskończoność. Jest ciepło, słonecznie. Światło roziskrza wszystkie bajkowe kolory jesiennych drzew porastających teren. Przeważa kolor żółty i złocisty, czasem przerywany czerwonymi plamami. Powietrze krystalicznie czyste: chyba na tym polega urok Kresów.
Kiedyś na tym terenie była polska wieś ze 172. gospodarstwami. Począwszy od roku 1939, przybywali tu uciekinierzy z sąsiednich wsi i osad. Ich liczba gwałtownie wzrosła w 1943 roku, gdy we wsi schroniła się spora liczba Polaków, terroryzowanych przez miejscowe oddziały UPA (Ukraińska Powstańcza Armia). I przyszedł tragiczny dzień 28 lutego 1944 roku, kiedy większość mieszkańców: mężczyzn, kobiet i dzieci (ponad 1000 osób) zostało brutalnie zamordowanych. Cała wieś została doszczętnie spalona i zburzona tak, aby nie pozostał najdrobniejszy ślad, który mógłby o tym przypominać, zmieniono nawet rzeźbę terenu. To się nazywa myślenie historyczne! W ramach porozumienia polsko-ukraińskiego, po wielu latach starań, doszło do budowy pomnika upamiętniającego pomordowanych. Pomnik stoi w środku łąkowej przestrzeni. Jest prosty, piękny, ma formę krzyża. Z dwóch jego stron przylegają kamienne prostokąty z wyrytymi nazwiskami zidentyfikowanych ofiar mordu. Mamy więc 21 października 2005 roku, godzina 13.00, uroczystość odsłonięcia - piękna i wzruszająca, z oficjelami ze strony polskiej i ukraińskiej, z polskimi księżmi ze Złoczowa, z polskimi (lwowskimi) harcerzami, z chórem, też ze Lwowa, z rodzinami ofiar pomordowanych, z nielicznymi osobami-świadkami, którzy to przeżyli. Są długie modlitwy, litanie za zmarłych, wzruszająca msza święta, oficjalne przemówienia ze strony polskiej i ukraińskiej. Patriotyczna, śpiewana przez chór, oprawa uroczystości. Nie brakuje też naszych rozmów z tymi, którzy to przeżyli.
Podkamień
Opuszczamy Hutę Pieniacką. Zaduma, smutek, rozmyślania o wyrokach losu ludzkiego. Autokar kolebie się i wkrótce staje. Budzę się z letargu. Jesteśmy w Podkamieniu. Miejsce związane jest z diabłem, który leciał trzymając w rękach wielki kamień i właśnie w tym miejscu go upuścił. I tak w środku doliny i wśród pól i łąk, całkiem bez sensu i przyczyny, leży ogromny, gigantyczny głaz.
Patrzę na niego z góry. Wrażenie niesamowite. Wokół nie uświadczysz żadnych skał czy gór, więc, w jaki sposób on tu się pojawił? Chyba rzeczywiście jest to sprawa roztrzepanego diabła. Miejscowość Podkamień znana była z istnienia w niej konwentu OO. Dominikanów. Duże założenie klasztorne, budynki z celami zakonnymi, kościół, kaplica Stopek Panny Marii, brama dzwonna. Wszystko na wzniesieniu, otoczone wysokim murem. Miejsce to związane jest z Dominikanami od XV wieku, ale właściwie zabudowania klasztorne i kościół, powstawały od XVII do XVIII wieku. Przyczynili się do tego Aleksander Cetner i Michał Potocki, którego tablicę fundacyjną odnajduję na murach klasztornych. Dominikanów nie ma tu już dawno. Tu też, 11 marca 1944 roku, zamordowano ok. 900 osób., w tym również księży i braci zakonnych.
Po powtórnym wkroczeniu Sowietów, NKWD uczyniła z klasztoru więzienie dla przestępców politycznych. W podziemiach kaplicy było miejsce przesłuchań, z doskonałą akustyką, by krzyki torturowanych były dobrze słyszalne w celach więziennych. Stąd szło się, albo od razu do nieba, albo do gułagu. Potem, w budynku poklasztornym ulokowano szpital psychiatryczny, który istnieje do dziś. Idziemy między murem ogrodzeniowym i długą fasadą budynku klasztornego - zdewastowanego, odrapanego. Jest senne, ciche, słoneczne, jesienne popołudnie. Pod murem, pod chorymi drzewami, na kopcach z liści, ziemi lub kamieni drzemią wyliniałe, pokręcone chudziuteńkie koty i psy. Na nasz widok „wysypują" się z budynku i obskakują nas kobiety w łachmanach; małe, pokurczone, o zdegenerowanych, ale bardzo życzliwych twarzach; dotykają nas, głaszczą. Atmosfera z Boscha, Breughla lub jak z filmów Felliniego i neorealizmu włoskiego.
Przez okna obserwują nas inne smutne twarze. W futrynach okiennych, na sznurach, suszą się brudne, potargane fragmenty garderoby pensjonariuszy. Mijając bramę wchodzimy na właściwy teren klasztoru. Obecnie zespół ten został przekazany cerkwi greko-katolickiej. Jedną, oddzielną kaplicę, w której przechowywany jest cudowny drewniany krucyfiks (jedyny przedmiot zachowany z dominikańskiego kościoła), odnowiono, wypełniono ikonami i przystosowano do kultu. Sam, niegdyś wspaniały kościół, barokowa strzelista bazylika z wydłużonym prezbiterium, z kaplicami kończącymi nawy boczne, straszy całkowicie zrujnowanym wnętrzem bez okien i drzwi, i licznymi śladami po kulach. W jednej z kaplic bocznych nieźle zachowały się piękne architektoniczne podziały i zdobienia, a także rokokowa w formie sztukateria sklepienia, autorstwa Jana Chrzciciela Falkoniego. W prezbiterium zaś, dostrzec można na ścianach, fragmenty polichromii Stanisława Stroińskiego, a także fragmenty posadzki. To zdewastowane wnętrze działa na mnie niesamowicie. Zamykam oczy, a różne kadry historyczne, awanturnicze, religijne przesuwają mi się w wyobraźni. Słyszę śpiewy mnichów, głos kaznodziei, wystrzały, wybuchy, płacz, krzyki rannych.
I znów Złoczów, wieczór przy kolacji. Smakowite, tanie jedzenie i niekończące się rozmowy. Sobota, trochę smutno, bo to już ostatni dzień mojego spotkania z Kresami, a przed nami jeszcze Podhorce, Olesko i oczywiście Lwów.
Podhorce
Podhorce - wspaniałe założenie pałacowo-parkowe. Przypominają się wszystkie wiadomości z historii kultury i sztuki, zdjęcia, sztychy, obrazy z lat nauki; a więc lata 30. XVIII wieku, hetman Stanisław Koniecpolski, Sobiescy, Rzewuscy, Sanguszowie, architekt Andrea Dell Aqua, malarz Szymon Czechowicz.
Konfrontacja z tym, co mogę na własne oczy zobaczyć. Zamek robi na mnie ogromne wrażenie. Jest wielki, majestatyczny, imponujący - a przecież była to tylko willa wiejska! (Sic!) Jakiż to poziom intelektualny, jakiż gust i rozmach mieli ci, którzy przyczynili się do jego powstania. Pałac jest mocno zniszczony. W końcu, w pierwszej ćwierci XX wieku, zamek był wielokrotnie plądrowany, a po II wojnie światowej zorganizowano w nim szpital. Szpitala nie ma od 1997 roku i teraz mieści się tu filia lwowskiej galerii obrazów, która wolno, ale przeprowadza renowację.
Naprzeciw bramy wjazdowej do pałacowego parku, po przeciwnej stronie drogi, wznosi się kościół zamkowy pod wezwaniem Św. Józefa, zaprojektowany w latach 50-tych XVIII wieku przez K. Romanusa. Zachwycam się wspaniałą formą architektoniczną. Budowla centralna z kopułą na okrągłym bębnie. Portyk kolumnowy, trójkątnie zwieńczony. Doskonała dekoracja rzeźbiarsko-figuralna. Architektura na najwyższym poziomie, świetnie nadająca się do Rzymu, a tymczasem stoi tu wśród pól, przy bardzo lokalnej drodze. Świątynia dosyć zniszczona, co nic nie umniejsza jej piękna. Coś w środku zaczęto odnawiać, ale droga to daleka i kosztowna.
Jak Podhorce, to w pobliżu Olesko. Oba zamki na wzniesieniach. Dawniej można było zobaczyć z okien jednego, drugi. Pewnie, więc wystrzeliwano jakąś racę i tak zapraszano się na obiad, bal czy polowanie.
Olesko
Olesko to następny kawałek polskiej historii. Przecież to tu urodził się Jan III Sobieski. Stylowy, dość surowy w swojej formie architektonicznej zamek, swój kształt uzyskał w latach 80-tych XVII wieku. Posadowiony na małym, owalnym plato, górującym nad okolicą, jest niezwykle malowniczy. Zamek dużo wycierpiał: władanie austriackie, koszary, zburzenia, rujnacja w czasie II wojny światowej. Zamek odrestaurowano - odbudowano w latach 1965-1975. Nawet, jeśli jest on makietą pierwowzoru, spatynował się już i świetnie obrazuje ideę i klimat tego typu rezydencji. Obecnie jest on filią lwowskiej galerii obrazów. Cóż, małe Olesko może poszczycić się jeszcze XVIII wiecznym klasztorem OO. Kapucynów; dość skromnym, ale urokliwym, fundacji Rzewuskich i kościołem Św. Trójcy z w. XVII w centrum miasteczka.
Lwów
Ostatni etap podróży to Lwów. Lwów - miasto, które kochał ogromną, młodzieńczą miłością mój ojciec, który przed wojną zaczął studia na Politechnice Lwowskiej. Tata opowiadał mi bardzo wiele o Lwowie, o jego życiu artystyczno-kabaretowym, śpiewał piosenki „batiarskie", cytował dowcipy i wierszyki kabaretowe. Byłam we Lwowie raz i tylko jeden dzień, 25 lat temu. Zwiedziłam go całkiem precyzyjnie jak na tak krótki czas. Miasto było bardzo zniszczone i zaniedbane, ale odsłaniało przede mną swą pierwotną wielkość, świetną architekturę, piękne kamienice, wspaniałe kościoły, do których przeważnie nie można było wejść. Jak wygląda teraz? Moim przewodnikiem jest Teresa Starmach, związana z tym miastem rodzinnymi korzeniami. A więc najpierw Łyczaków. Jedziemy tramwajem nr 7. Tramwaj szary, trzęsie się i rzęzi niemiłosiernie. Co krok przystanek, czyli to nie tylko w Krakowie, ale też we Lwowie: „tramwaj Panie Kochany, to nie jest tramwaj, tylko zbiór przystanków". Wreszcie cmentarz i groby: Grottgera, Zapolskiej, Konopnickiej... Cmentarz piękny, bardzo polski, sięgający początkami do 4 ćwierci XVIII wieku. Palimy świeczki, modlimy się na grobie dziadka Teresy i jego trójki dzieci. Potem nekropolia Orląt Lwowskich. Jest to miejsce rzeczywiście bardzo piękne, wspaniale położone - doskonałe modernistyczno-kubistyczne założenie architektoniczne. Kolumnada, monumentalne pylony i jednakowe, proste, surowe nagrobki - tak bardzo przejmujące.
Wędrujemy dalej, wspinamy się po zboczu, wśród grobów często zaniedbanych, aby dotrzeć do miejsca pamięci - cmentarza powstańców styczniowych.
„Górka Powstańców" położona jest wysoko, wśród drzew. Dominuje romantyczny Pomnik Powstańca, a za nim rozciąga się ogródek żelaznych surowych krzyży z tabliczkami upamiętniającymi poległych; to naprawdę wzrusza.
Porównuję lwowski Łyczaków i krakowskie Rakowice, który cmentarz jest piękniejszy? Głosuję jednak za Krakowem, nie całkiem obiektywnie, bo spoczywają tu moi przodkowie. Ale też wydaje mi się, że ilość i jakość starych krakowskich nagrobków, wtopionych w park starodrzewu, jest wspanialszy. Łyczaków góruje, urokliwie pofalowanym, tarasowo ukształtowanym terenem, w którym znakomicie komponują się nostalgiczne, zwłaszcza XIX wieczne, nagrobki.
Jeszcze kilka godzin na sam Lwów. Mój przewodnik jest znakomity. Nie trzeba sięgać do żadnych map i opisów. Teresa czuje się w tym mieście jakby zawsze tu mieszkała, a przecież spędziła w nim tylko dwa dni.
Geny rodzinne?
Zetknięcie obecnego wyglądu Lwowa z tym z przed 25 lat.
Wiele kamienic odnowionych lub są w trakcie prac renowacyjnych. W wielu wypadkach mam duże zastrzeżenia, co do jakości konserwacji. Ale i tak jest wspaniale. Katedra Polska, Kościół Dominikanów, Katedra Ormiańska, nie sposób pisać o każdej z nich. Wspaniale, że te wszystkie niepowtarzalne zabytki związane z kulturą polską, bądź kresową, odzyskują swą dawną świetność. Wiele czeka na swoją kolejkę, ale i tak jest ogromny postęp w porównaniu z rokiem 1976.
Trwają np. prace w kaplicy Boimów; w tym bardzo naszym, choć nieco prowincjonalnym, manierystycznym klejnocie - świadku czasów i gustów polskiej elity początku XVII wieku. Świetność odzyskują nie tylko budowle sakralne, ale też i całe miasto. Tak więc, tłoczno i gwarno jest w śródmieściu. Wzdłuż alei Mickiewicza, znane hotele odzyskały swój blask. Pyszni się świetny gmach opery. Pomnik Mickiewicza już prawie w pełnej krasie. Ścisk panuje w przytulnych kawiarenkach z dobrą kawą i ciastkami. Wzdłuż deptaku ludzie spacerują, rozmawiają, uśmiechają się, grają w szachy, jest tak bardzo miło i normalnie. Ale jest też druga strona medalu; ulice, które pamiętają jeszcze dawne, dawne czasy.
I tak powoli moje spotkanie z okręgiem lwowskim dobiega końca. Mam ochotę znów tu przyjechać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz