WSPOMNIENIOWE NADWISŁOCZE
2014.12.29 16:44:32
Marta Gdula – Żukowicz
„Rodzinne wspomnienia”
Część II - wątki złoczowskie
Podczas wojny światowej toczyły się w
rejonie miasta walki rosyjsko-austriackie i rosyjsko-niemieckie, w
wyniku których m.in. zniszczono zamek Sobieskich. Pod Złoczowem walczono
też w sierpniu 1920 roku, podczas wojny polsko-bolszewickiej. Według informacji zawartych w
przewodniku Wojewódzkiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego,
wydanym w roku 1929, czyli kilka lat po osiedleniu się dziadków w
Złoczowie, miasto posiadało wówczas ponad 11000 mieszkańców. Oprócz rozlicznych instytucji
państwowych i samorządowych, swoje siedziby miało tu siedem baków:
Gospodarczy, Eskontowy, Handlowy, Kooperatywny, Rzemieślniczy,
Spółdzielczy Kresowy i Zaliczkowy oraz Oddział Biura Podróży „Orbis”.
Na terenie miasta znajdowały się trzy kościoły (w tym dwa greko-katolickie), trzy szkoły powszechne (w tym jedna ukraińska), polskie i ukraińskie gimnazjum oraz prywatne seminarium nauczycielskie, w miejsce którego w późniejszych latach utworzono gimnazjum kupieckie.
Funkcjonowały tu dwa szpitale (w tym
jeden wojskowy), trzy apteki, żydowski Dom Starców, Dom dla
Nieuleczalnie Chorych, a także Zakład Pogrzebowy, Zawodowa Straż
Ogniowa, elektrownia, ujęcie wody pitnej i oranżeria. Miasto posiadało
dwa młyny, olejarnię, kilka piekarń, ubojnię drobiu, trzy rzeźnie,
kaszarnię, Zakłady Ogrodnicze, kilka restauracji, kawiarnię i cukiernię
oraz kino i pięć księgarni. Dysponowano również stadionem miejskim,
odkrytym basenem kąpielowym, dwoma kortami tenisowymi i kręgielnią. Na terenie Złoczowa funkcjonował Dom
Żołnierza 52 Pułku Piechoty, Towarzystwo „Strzelec”, Polskie Towarzystwo
„Sokół”. Cywilno-Wojskowy Klub Sportowy „Janina”, z pełnym zapleczem
socjalnym (szatnie, bufet, prysznic). Na klubowym stadionie
przygotowywano co roku w zimie lodowisko, które, dzięki oświetleniu
elektrycznemu, funkcjonowało codziennie do późnych godzin wieczornych,
przy czym w godzinach popołudniowych łyżwiarskim popisom bywalców
towarzyszyła orkiestra wojskowa. Znajdowało się tu także kilka fabryk,
produkujących m.in. wyroby metalowe, chemiczne, spożywcze i papiernicze,
dwa tartaki, trzy garbarnie, dwie cegielnie oraz trzy drukarnie (w tym
sławne na cały kraj wydawnictwo Zuckerkandla, specjalizujące się w
wydawaniu bryków oraz tanich książek, w wersji tzw. Kieszonkowej), jak
również polskie i ukraińskie kooperatywy, takie jak: „Chliborob”,
„Inwalidzka Spółdzielnia dla Handlu i przemysłu”, „Kółko Rolnicze”,
„Narodna Tarhowka”, „Powiatowa Gospodarka Spożywcza”, „Samopomicz”,
„Praca”, „Spółdzielnia 12 Pułku Artylerii Polowej”, „Spółdzielnia 52
Pułku Piechoty Strzelców Kresowych”, oraz „Spółdzielnia Rzemieślników
Chrześcijańskich”.
Jeśli chodzi o strukturę społeczną miasta, to znaczącą grupę stanowili rzemieślnicy, tacy jak: bednarze, blacharze (10), cieśle, cukiernicy, dekarze, fryzjerzy (14), garbarze, geometrzy, introligatorzy, jubilerzy, kaflarze, kapelusznicy, kotlarze, kowale, krawcy (10), kucharze, kuśnierze, lakiernicy, malarze, mechanicy, murarze, powroźnicy, rymarze, rzeźnicy (19), stolarze (16), szewcy (18), ślusarze, tapicerzy, technicy dentystyczni, tokarze i zegarmistrze. Mieszkało tu również sporo przedstawicieli tzw. wolnych zawodów, m.in. dwudziestu lekarzy (w tym dwu stomatologów), trzech weterynarzy, trzy akuszerki, dwudziestu dziewięciu adwokatów i trzech notariuszy oraz spora grupa oficerów i podoficerów, którzy pełnili służbę w złoczowskim garnizonie. W okresie międzywojennym w złoczowskim garnizonie stacjonował 52 Pułk Strzelców Kresowych, 12 Pułk Artylerii Lekkiej oraz Szwadron Kawalerii Konnej (ułani).
Rodzinne Gniazdo
Dziadek Matuszko, który jeszcze przed wojną pracował jako murarz w wielu budowlach, między innymi w Warszawie, i miał dość duże doświadczenie w swoim zawodzie, został skierowany do kierowania pracami przy remontach oraz budowie różnych obiektów wojskowych, należących do tutejszego garnizonu. Swoją służbę w Złoczowie rozpoczął od nadzorowania pracy przy budowie osiedla oficerskiego, znajdującego się na obszarze koszar. Młodzi zamieszkali w jednym z pierwszych domów tego osiedla, dzieląc go z inną rodziną oficerską, starszym małżeństwem, z którym do tego stopnia się zaprzyjaźnili, że podpułkownik Alfred Schmidt został ojcem chrzestnym ich najstarszej córki Władysławy – mojej mamy, a jego żona matką chrzestną drugiej z córek, rok młodszej Józefy. Z panem podpułkownikiem znał się dziadek jeszcze z czasów wojny polsko – bolszewickiej. W Złoczowie pełnił on do, 1928 roku, funkcję komendanta Wojskowej Komendy Uzupełnień, a następnie został przeniesiony do Gniezna. Ponieważ na terenie koszar nie było wówczas jeszcze kasyna oficerskiego, moja babka – będąc jedną z nielicznych kobiet mieszkających na terenie koszar, które nie były jeszcze obarczone potomstwem – podjęła się, przez pewien czas gotowania obiadów dla samotnych oficerów. Dziadkowie mieszkali na terenie garnizonu do końca 1937 roku, czyli do czasu kiedy dziadek przeszedł na wojskową emeryturę. Tu przyszły na świat ich kolejne dzieci: Władysława w 1922, Józefa w 1923, Zygmunt 1927 i Stanisław w 1925 roku. Babcia zajmowała się prowadzeniem domu oraz wychowywaniem coraz liczniejszej gromadki, w czym pomagała jej przyjęta do pracy, dziewczyna oraz ordynans dziadka, który zawsze towarzyszył paniom przy dokonywaniu większych zakupów. Natomiast dziadek, który był człowiekiem głęboko wierzącym po codziennej, porannej mszy, udawał się do swych wojskowych obowiązków. Odejście dziadka na emeryturę zbiegło się niemal dokładnie w czasie z przejęciem dowództwa w złoczowskim garnizonie przez generała Stanisława Dąbka, który zarządził, zgodnie z rozkazem naczelnych władz wojskowych, aby ze względu na bezpieczeństwo, wszystkie rodziny oficerskie zamieszkały poza terenem koszar. Rodzina mamy przeniosła się wówczas do kamienicy znajdującej się przy ulicy Jana III Sobieskiego. Zamieszkanie na mieście przyśpieszyło podjęcie przez dziadka decyzji, dotyczącej budowy domu, na zakupionej wcześniej parceli, znajdującej się w Złoczowie, przy ulicy Henryka Sienkiewicza (dawniej Kolejowej). Niestety wybuch wojny przerwał prace przy budowie domu i dopiero w 1942, już za Niemców, udało się go ostatecznie ukończyć. W czasie swojej długoletniej służby, nie mówiąc już o jego żołnierskich zasługach, jakie odniósł – tak podczas I wojny światowej, jak i w czasie wojny 1920 roku – dosłużył się zaledwie stopnia chorążego, pełniąc – po wielu latach – funkcję szefa służb kwatermistrzowskich, tutejszego garnizonu, co moja mama przypisywała niechęci dowództwa – zwłaszcza po przewrocie majowym – do byłych hallerczyków. Ja natomiast myślę, że przeszkodą na dalszej drodze do awansu stanęło po prostu średnie niepełne wykształcenie dziadka. Ale jako fachowiec, posiadający uprawnienie budowlane, był bardzo ceniony, o czym zapewne świadczy powierzenie mu funkcji szefa służb kwater mistrzowskich złoczowskiego garnizonu, a także pełnienie przez niego nadzoru różnego rodzaju umocnień obronnych, zwłaszcza w drugiej połowie lat 30-tych, czy też siedziby złoczowskiego oddziału Towarzystwa Szkoły Ludowej.
Po przejściu na wojskową emeryturę
założył własne przedsiębiorstwo budowlane, w którym zatrudniał
kilkanaście osób. Dowodem na markę, jaką posiadała jego firma, był
chociażby fakt, że w 1938 roku wygrał przetarg na budowę tak
prestiżowego obiektu, jak nowa siedziba złoczowskiego Starostwa.
WOJENNE LOSY
Pierwsze dni po wybuchu wojny
Pod koniec sierpnia 1939 roku dziadek,
podobnie jak wielu innych emerytowanych oficerów i podoficerów, zgłosił
się do złoczowskiego garnizonu, gdzie powierzono mu ponownie funkcję
szefa kwater mistrzowskich. Pierwsze dni po wybuchu wojny były
wypełnione wytężoną pracą nad sprawnym zaopatrywaniem – w niezbędną
broń, amunicję i inne wyposażenie wojskowe – udających się na front
jednostek. Kolejne dni to dozbrajanie zgodnie z rozkazami napływającymi z
linii frontu, znajdujących się tam jednostek i jednoczesne, pośpieszne
wyposażenie kolejnych jednostek drugiego rzutu, tworzonych ze
zgłaszających się do garnizonu rezerwistów. Kiedy 17 września okazało się, że od
wschodu, w zaskakująco szybkim tempie zbliżają się do Złoczowa wojska
sowieckie, co do prawdziwych intencji których kierownictwo garnizonu
złoczowskiego nie miało najmniejszych złudzeń, wydano rozkaz wymarszu
pozostałych na terenie garnizonu wojsk na południe, z poleceniem
zabrania całego pozostającego w dyspozycji zapasu broni, amunicji i
innego wojskowego sprzętu. Dziadek wraz z drugim rzutem 52 Pułku
Strzelców Kresowych, wyruszył na południe i 22 września dotarł do
miejscowości Tłumacz, gdzie zgodnie z rozkazem Rydza-Śmigłego,
postanowiono poddać się zbliżającym się oddziałom sowieckim, mając
nadzieje, że dzięki temu uda się uniknąć krwawych zajść, jakie miały
miejsce w Tarnopolu, o których słyszeli już wcześniej, od mieszkańców
miejscowości znajdujących się na trasie ich przemarszu. Oczekując na zaborców i nie
spodziewając się po nich niczego dobrego, każdy na własną rękę szukał
sposobów zminimalizowania czekającego go niebezpieczeństwa, jakie
niechybnie groziło im z rąk „wyzwolicieli”. Niektórym udało się zdobyć,
od miejscowej ludności, cywilne ubrania, co umożliwiło im podjęcie próby
powrotu do domu na własną rękę. Pozostali, po złożeniu broni,
uformowani w długą kolumnę, eskortowaną przez żołnierzy sowieckich o
azjatyckich rysach zwanych przez polską ludność „kałmukami”, wyruszyli
wczesnym rankiem następnego dnia szosą w kierunku Horodenki. Ponieważ dziadkowi nie powiodła się
próba zdobycia cywilnych ubrań, postanowił na najbliższym postoju
spróbować ucieczki. Kiedy po wielu godzinach marszu zatrzymano się na
krótki odpoczynek dziadek, tuz przed ponownym wyruszeniem kolumny,
zaczął przewijać onuce i w chwili wymarszu jeńców pozostał w tyle, czego
na szczęście w pierwszej chwili nie zauważyli konwojujący żołnierze. Wykorzystał to i jak mógł najszybciej,
kilkoma susami dopadł pierwszych drzew pobliskiego lasu. Usłyszał za
sobą świst kul i wściekłe wrzaski „kałmuków”, ale nie zważając na nic
biegł dalej, zagłębiając się coraz bardziej w las. Po pewnym czasie, na
szczęście, krzyki i strzały umilkły. Był wolny, ale jednocześnie zdawał
sobie sprawę z czyhającego go w powrotnej drodze niebezpieczeństw.
Wiedział już o bandach Ukraińców, napadających na powracających do domu
polskich żołnierzy i innych uciekinierów, jak również na miejscowości
zamieszkałe przez Polaków. Obawiał się też spotkania z sowieckim
wojskiem. Postanowił więc przedzierać się w kierunku Złoczowa tylko
nocą. Nieraz widział z oddali łuny pożarów i
dochodziły go odgłosy, od których jeżył mu się włos na głowie. To
nacjonaliści ukraińscy w sposób bestialski rozprawiali się z
mieszkańcami polskich wsi. Podczas powrotu żywił się resztkami tego, co pozostało mu w plecaku i tym co znalazł do jedzenia w lesie i nocami na polach. Po kilku dniach, późną nocą, dotarł w
końcu do Złoczowa. W tajemnicy przed dziećmi, które już na szczęście
spały, przebrał się w cywilne ubranie, kazał babci ukryć mundur i
wojskowe dokumenty, a sam, po zjedzeniu pierwszego, po wielu dniach,
normalnego posiłku, po czym pożegnał się z żoną i najbliższym pociągiem
odjechał do Lwowa, gdzie zamieszkał w baraczku na kupionej przed wojną
parceli, a właściwie w wiśniowym sadzie, znajdującym się na
lwowskiej Sygniówce.
Dzięki mężowi swojej siostry Marii –
Janowi Domańskiemu, który pomagał mu w zdobywaniu różnych, dorywczych
prac, ukrywał się tam, aż do wkroczenia niemieckich wojsk w czerwcu 1941
roku, pracując najczęściej jako murarz. W tym czasie nie pomagał swojej
rodzinie, bo dorywcza praca, jaką od czasu do czasu udało mu się wówczas
zdobyć, wystarczała zaledwie na to, aby przeżyć, a poza tym zdawał
sobie, również sprawę z tego, że – jako rodzinie zawodowego polskiego
podoficera – grozi im z rąk sowieckich poważne niebezpieczeństwo,
chociaż nie przypuszczał wtedy, jak poważne.
Za Sowietów
Z chwilą wyjazdu dziadka do Lwowa,
rodzina mamy znalazła się w bardzo trudnym położeniu. Z jednej strony
obawiano się zsyłki, która mogła nastąpić w każdej chwili, z drugiej zaś
rodzina pozostawała niemal bez środków do życia. Codziennie kładli się
do snu w ubraniach z lękiem, że w środku nocy obudzi ich odgłos
dobijających się do drzwi żołdaków. Co wieczór, przed położeniem si e do
łóżek, przygotowywano tobołki zawierające: odzież, pościel, zapasy
jedzenia i najpotrzebniejsze sprzęty – na drogę w nieznane. Babcia
całymi dniami przygotowywała suchary, które pakowała potem do osobnego
worka. Z każdym dniem ubywało znajomych.
Aż w końcu przyszła wiosna 1940 roku
taka noc, kiedy do ich kamienicy, gdzie oprócz nich, w mieszkaniu
naprzeciw mieszkała rodzina majora Sroczka, którego los po
zakończeniu kampanii wrześniowej nie był znany, zawitali sowieci. Kiedy
zaczęto dobijać się do mieszkania sąsiadów, rodzina mamy zamarła z
przerażenia, a po chwili wszyscy, jak jeden mąż, zaczęli po cichu
odmawiać „Pod Twoją obronę”, nasłuchując jednocześnie z natężeniem, co
dzieje się w sąsiednim mieszkaniu. Widzieli przez wizjer jak sąsiadka
szlochając opuszcza wraz z córkami Danką i Zulą swoje mieszkanie, przy
wtórze wrzasków popychających je żołnierzy, którzy zaczęli się z kolei
dobijać się do mieszkania dziadków. Po otwarciu drzwi przerażona babcia
ledwie zrozumiała, że każą jej pójść do sąsiadów, gdzie w jej obecności
spisano cały, pozostawiony przez rodzinę dobytek, a sporządzoną listę
wręczono oszołomionej babci z poleceniem, że ma wszystko sprzedać, a
następnie rozliczyć ze sprzedanego majątku z radziecką władzą.
Pani Soroczak udało się jedynie,
korzystając z chwili nieuwagi żołnierzy, którzy zajęci byli
„inwentaryzacją”, szepnąć mojej mamie, że schowała na strychu tobołek z
pościelą, którą prosiła, aby do ich powrotu przechować. Z powierzonym majątkiem miała babcia
mnóstwo kłopotów. Zgłaszający się kupcy, głównie żony sowieckich
wojskowych, Ukraińcy i Żydzi, chcieli za bezcen wyłudzić pozostawiony
przez sąsiadów dobytek. Zdarzały się też i zabawne sytuacje. Pewnego dnia zgłosiły się do babci
dwie kobiety, żony sowieckich oficerów, zwanych przez Polaków
„oficerszami”, które kupiły koszule nocne, będąc świecie przekonane, że
to balowe suknie. Pomimo tej niby stabilizacji, cały
czas obawiano się tego co przyniesie jutro. Babcia najbardziej bała się,
że jako rodzina wojskowa, mogła w każdej chwili znaleźć się na listach
do zsyłki w głąb Rosji. Dopiero wiele lat po wojnie zrozumiała dlaczego
tak się nie stało. Otóż, jak już dziś wiemy, wszystkich polskim oficerom
i podoficerom, którzy znaleźli się w niewoli sowieckiej, mówiono,
niedługo przed dokonaniem na nich egzekucji, że zostaną zwolnieni i
powrócą do domów. Pozwolono im o fakcie zawiadomić rodzinę z czego
wszyscy chętnie skorzystali, chcąc uspokoić swoich najbliższych.
Niestety nie mieli wtedy najmniejszego
pojęcia, o czym teraz już wiemy, że adresując listy, skazują
automatycznie najdroższe sobie osoby na straszny los zesłańców, do
dopiero wiele lat po wojnie okazało się, że w tym samym czasie kiedy
rozstrzeliwano kwiat polskich wojskowych i inteligencji, ich rodziny,
zamieszkałe na terenach znajdujących się pod sowiecką okupacją, były
wywożone w głąb Rosji. Tak wiec dopiero po wielu latach
biedna babcia zrozumiała, że to ucieczka jej męża z szeregów pędzonych
na wschód jeńców oraz jego późniejsze ukrywanie się we Lwowie i
niekontaktowanie się w tym czasie z rodziną, o co miała przez długi czas
do niego pretensje, uchroniły ją i dzieci przed wywózka.
Z beztroskiej młodości w dorosłość
W chwili wybuchu wojny moja mama miała
17 lat. Będąc zapaloną harcerką, uczestniczyła w lipcu 1939 roku, w
kolejnym obozie harcerskim. Wcześniej organizowano je w nieodległych od
Złoczowa okolicach, najczęściej pod Zaleszczykami. Tym razem
zorganizowano obóz nad Bałtykiem, w okolicach Gdyni, dzięki czemu mogła
po raz pierwszy zobaczyć polskie morze i poznać okoliczne zabytki. We wrześniu miała rozpocząć naukę w II
klasie liceum, a ponieważ była dobrą uczennicą, to po ukończeniu
szkoły, zamierzała studiować medycynę na Uniwersytecie Jana Kazimierza
we Lwowie. Wybuch wojny pokrzyżował te wszystkie
plany. Sowieci na terenach przez siebie zajętych wprowadzili
„diesiatilietkę” i mama z dnia na dzień znalazła się zamiast w drugiej
klasie polskiego liceum, w ostatniej klasie ruskiej „diesiatilietki”. Po zdaniu egzaminów końcowych, do
których musiała wkuwać na pamięć, między innymi, treść konstytucji ZSRR
po rosyjsku, jak również w przyspieszonym tempie nauczyć się podstaw
języków rosyjskiego i ukraińskiego, została skierowana na roczny kurs
nauczycielski do Lwowa, a po jego ukończeniu rozpoczęła pracę w szkole w podzłoczowskich Zazulach.
Lata 1939 – 1941 – spotkania z przyjaciółmi
Podczas nauki na kursach
nauczycielskich zorganizowano uczestnikom wycieczkę do Kijowa. Po drodze
zwiedzano kołchoz, który zapewne miał przekonać ich do tego, jakim
wspaniałym i postępowym państwem jest Kraj Rad. Rzeczywiście kołchoz zrobił na nich
niemałe wrażenie. W obszernych, wyłożonych białymi kafelkami oborach
stały rzędem zadbane, wypasione krowy, a wokół nich uwijały się dojarki,
ubrane w białe fartuchy i w białych chustach na głowach, które
uzbrojone w gumowe rękawice, doiły z wielką wprawą kolejne sztuki. Było
czysto i schludnie. Z zawieszonych na ścianach głośników płynęła skoczna
muzyka. Być może obrazek ten przekonałby do
Kraju Rad niejednego z uczestników wycieczki, gdyby nie to, że w drodze
powrotnej samochód (rodzaj osinobusu), którym jechano, zepsuł się.
Kierowca próbował go uruchomić, ale nic z tego nie wyszło. Kiedy
zrobiło się zupełnie ciemno, ujrzano na horyzoncie jakieś światełka.
Postanowiono tam szukać pomocy. Kiedy błotnistą, rozjechaną drogą,
dobrnięto w końcu na miejsce, okazało się, że migocące w oddali
światełka, to również kołchozowe zabudowania, ale to co zobaczono, było
zupełnie różne od zwiedzanego wcześniej obiektu. Walące się budynki,
zabiedzone zwierzęta, niechlujni i pijani pracownicy, jednymi słowy
głód, smród i ubóstwo. Ot i czar prysł.
PRACA I ŻYCIE PRYWATNE
Do szkoły na Zazulach, do której
skierowano mamę po kursie, musiała pieszo dochodzić codziennie parę
kilometrów, bez względu na pogodę czy porę roku. Uczyła głównie
ukraińskie dzieci, oczywiście po ukraińsku. W klasie miała dzieci w
różnym wieku. Oprócz zupełnych maluchów były i kilkunastoletnie.
Najstarszym był 17-letni Ukrainiec, z którym niewiele starsza od niego
nauczycielka w żaden sposób nie umiała sobie poradzić. W końcu napisała
kartkę do rodziców, z prośbą o kontakt i wysłała przez jedno z młodszych
dzieci. W trakcie kolejnych lekcji wtargnął do
klasy ojciec chłopca, który wysłuchawszy skarg na swego ancymonka, bez
słowa wyciągnął z portek gruby pas i zlał nim do krwi synalka, na oczach
całej klasy i mojej przerażonej mamy, której w końcu udało się, z
wielkim trudem, oderwać rozwścieczonego ojca od swej ofiary. Zdarzenie
to tak nią wstrząsnęło, że postanowiła już nigdy nawet przy największych
kłopotach wychowawczych, nie szukać pomocy u rodziców swoich
podopiecznych. Prace nauczycielki wykonywała do
drugiej połowy czerwca 1941 roku, czyli do momentu wkroczenia Niemców do
Złoczowa, zapewniając niezbędne środki materialne rodzinie i dając im
poczucie pewnej stabilizacji, co w tamtych czasach było niezmiernie
istotne. Oprócz pracy i rozlicznych rodzinnych
obowiązków znajdowała, podobnie jak wszyscy młodzi ludzie, również czas
na spotkania ze swoimi szkolnymi koleżankami: Lusią Grabowską, Urszulą
Bogdanowicz czy Krysią Śniadecką, a także z ówczesną sympatią Tadeuszem
Maćkówką, z którym znała się jeszcze z Gimnazjum.
Jego rodzice byli przed wojną
właścicielami największej i najlepszej cukierni w mieście. Podczas
okupacji sowieckiej ich cukiernię upaństwowiono i z dnia na dzień z
właścicieli stali się jej szeregowymi pracownikami, a asortyment
wypiekanych ciast stał się – ze zrozumiałych zresztą względów – znacznie
uboższy niż ten przed wojną.
Z początkiem 1943 roku cała rodzina Maćkówków wyjechała do Krakowa. Przez jakiś czas młodzi pisali do siebie, ale pod koniec wojny kontakt między nimi zupełnie się urwał. Pod koniec 1945 roku lub na początku 1946 roku Tadeusz odszukał moją matkę w Leżajsku, ale okazało się, że na odbudowanie związku jest już za późno. Mama była już wówczas mężatką. Według relacji jej najbliższej, leżajskiej koleżanki – pani Władysławy Markiewiczówny, po mężu Drożdżalowej, która wiele lat później opowiedziała mi tę historię, oboje przepłakali kilka godzin, oczekując na pociąg, którym szkolna miłość mojej mamy znikła z jej życia na zawsze. Przymierzając się do pisania dalszej części wspomnień, dotyczących powojennych losów ojca i całej naszej rodziny, szukałam również kontaktu z osiadłą w Krakowie rodziną Maćkówków, którzy tak byli ważni dla mojej mamy, że przez całe życie przechowywała mały album zawierający jej panieńskie zdjęcia, których pokaźną część stanowiły zdjęcia z rodzinnych spotkań u Państwa Maćkówków, a także kilka portretowych zdjęć ukochanego Tadzia, który był przystojnym i eleganckim mężczyzną. Myszkując pewnego dnia po Internecie, natknęłam się na bloga, który, jak się później okazało, prowadził jego młodszy brat Roman. Tu dowiedziałam się, że jego właściciel, pan Roman Maćkówka był do końca 2009 roku Prezesem Międzynarodowego Stowarzyszenia Rodzin i Przyjaciół Ziemi Złoczowskiej.
W marcu 2009 roku odważyłam się, w
księdze Gości na jego blogu, napisać parę słów, przedstawiając się, jako
córka Władysławy Matuszkówny, zapytując, czy jest on może krewnym
Tadeusza i jeśli tak, prosiłam o kontakt, podając swój adres mailowy. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia
pan Roman odezwał się, przysyłając mi drogą mailową dwa zdjęcia mojej
mamy, jedno portretowe, a drugie grupowe z rodzinnej imprezy u
państwa Maćkówków. W kolejnej korespondencji przesłał mi informacje,
które zamieszczam poniżej.
„Pani Marto, witam serdecznie! Dziękuję za list i bardzo ciekawe informacje o rodzinie. Ja zbieram materiały do książki o rodzina złoczowskich i ich późniejszych losach. Gdyby Pani mogła napisać krótką notę o rodzinie mamy. Skąd przybyli do Złoczowa. Czym się zajmowali. Gdzie ich korzenie? Ma to być słownik rodzin złoczowskich. Mam już dużo materiału, który trzeba uporządkować i ułożyć w jakąś sensowną całość. Nie wiem czy Pani dysponuje wiedzą o tych sprawach? Myślę, że o dziadkach na pewno będzie wiedziała. Moja kuzynka mieszkała po wojnie w Leżajsku w tej samej kamiennicy na parterze i widziała o całe zajście z postrzeleniem Pani dziadka. Imię mojej kuzynki to Urszula z Bogdanowiczów. Od Włady była młodsza o dwa lata, a teraz mieszka w Puławach.
Jeżeli chodzi o mojego brata Tadeusza,
to do Krakowa przyjechał z Ojcem, jeszcze podczas okupacji niemieckiej i
podjął tu pracę, chroniąc się przed ewentualną wywózką do Niemiec.
Kraków zajęty został przez wojska sowieckie – jak wiadomo – 17 stycznia
1945 r., a wojna zakończona została dopiero w maju 1945 r. Ojciec szukał odpowiedniego lokalu na
cukiernię w Bydgoszczy, gdzie mieszkała moja ciotka, siostra Ojca. To
się nie powiodło więc pojechał do Legnicy, gdzie otworzył cukiernię przy
ul. Pańskiej (główna ulica w mieście) oraz drugą na ul. Górali, którą
prowadził brat. Tak więc z perspektywy czasowej, podanej wyżej, brat mój
mógł być w Leżajsku jesienią 1945 r. Być może, że to wówczas
rozstrzygnęły się dalsze ich losy. Brat miał duże powodzenie i Pań, ale
jakoś nie spieszył się do „żeniaczki”. Trwało to szereg lat. W końcu
został zmuszony. Czy był szczęśliwy tego nie wiem. Miał syna i dwie
córki. Jedna mieszka w Krakowie, a syn i druga córka są w USA.
Czy Włada była szczęśliwa? –
przepraszam, że o to pytam. Chcę po prostu wiedzieć, czy ich uczucia
były na pewno szczere i głębokie, bo jak pamiętam jeszcze okres
złoczowski, to Włada czuła się u nas jak w rodzinie. Niestety losy różnie się układają, nie zawsze po myśli, a najczęściej wbrew niej.
Przepraszam, że tak bezpośrednio piszę, ponieważ wiem, że młodzi często chcą dociec tego, co nie było im dane. Czy w albumach są zdjęcia brata i z
jakiego okresu? Jeżeli będzie Pani miała jakieś pytania, to proszę
pisać. Na wszystko odpowiem, oczywiście co jest mi wiadome.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz