piątek, 16 marca 2018

WSPOMNIENIOWE NADWISŁOCZE

2014.12.29 16:44:32

Marta Gdula – Żukowicz 
„Rodzinne wspomnienia” 

Część II - wątki złoczowskie 

Podczas wojny światowej toczyły się w rejonie miasta walki rosyjsko-austriackie i rosyjsko-niemieckie, w wyniku których m.in. zniszczono zamek Sobieskich. Pod Złoczowem walczono też w sierpniu 1920 roku, podczas wojny polsko-bolszewickiej. Według informacji zawartych w przewodniku Wojewódzkiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego, wydanym w roku 1929, czyli kilka lat po osiedleniu się dziadków w Złoczowie, miasto posiadało wówczas ponad 11000 mieszkańców. Oprócz rozlicznych instytucji państwowych i samorządowych, swoje siedziby miało tu siedem baków: Gospodarczy, Eskontowy, Handlowy, Kooperatywny, Rzemieślniczy, Spółdzielczy Kresowy i Zaliczkowy oraz Oddział Biura Podróży „Orbis”. 

Na terenie miasta znajdowały się trzy kościoły (w tym dwa greko-katolickie), trzy szkoły powszechne (w tym jedna ukraińska), polskie i ukraińskie gimnazjum oraz prywatne seminarium nauczycielskie, w miejsce którego w późniejszych latach utworzono gimnazjum kupieckie. 
Funkcjonowały tu dwa szpitale (w tym jeden wojskowy), trzy apteki, żydowski Dom Starców, Dom dla Nieuleczalnie Chorych, a także Zakład Pogrzebowy, Zawodowa Straż Ogniowa, elektrownia, ujęcie wody pitnej i oranżeria. Miasto posiadało dwa młyny, olejarnię, kilka piekarń, ubojnię drobiu, trzy rzeźnie, kaszarnię, Zakłady Ogrodnicze, kilka restauracji, kawiarnię i cukiernię oraz kino i pięć księgarni. Dysponowano również stadionem miejskim, odkrytym basenem kąpielowym, dwoma kortami tenisowymi i kręgielnią. Na terenie Złoczowa funkcjonował Dom Żołnierza 52 Pułku Piechoty, Towarzystwo „Strzelec”, Polskie Towarzystwo „Sokół”. Cywilno-Wojskowy Klub Sportowy „Janina”, z pełnym zapleczem socjalnym (szatnie, bufet, prysznic). Na klubowym stadionie przygotowywano co roku w zimie lodowisko, które, dzięki oświetleniu elektrycznemu, funkcjonowało codziennie do późnych godzin wieczornych, przy czym w godzinach popołudniowych łyżwiarskim popisom bywalców towarzyszyła orkiestra wojskowa. Znajdowało się tu także kilka fabryk, produkujących m.in. wyroby metalowe, chemiczne, spożywcze i papiernicze, dwa tartaki, trzy garbarnie, dwie cegielnie oraz trzy drukarnie (w tym sławne na cały kraj wydawnictwo Zuckerkandla, specjalizujące się w wydawaniu bryków oraz tanich książek, w wersji tzw. Kieszonkowej), jak również polskie i ukraińskie kooperatywy, takie jak: „Chliborob”, „Inwalidzka Spółdzielnia dla Handlu i przemysłu”, „Kółko Rolnicze”, „Narodna Tarhowka”, „Powiatowa Gospodarka Spożywcza”, „Samopomicz”, „Praca”, „Spółdzielnia 12 Pułku Artylerii Polowej”, „Spółdzielnia 52 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych”, oraz „Spółdzielnia Rzemieślników Chrześcijańskich”. 

Jeśli chodzi o strukturę społeczną miasta, to znaczącą grupę stanowili rzemieślnicy, tacy jak: bednarze, blacharze (10), cieśle, cukiernicy, dekarze, fryzjerzy (14), garbarze, geometrzy, introligatorzy, jubilerzy, kaflarze, kapelusznicy, kotlarze, kowale, krawcy (10), kucharze, kuśnierze, lakiernicy, malarze, mechanicy, murarze, powroźnicy, rymarze, rzeźnicy (19), stolarze (16), szewcy (18), ślusarze, tapicerzy, technicy dentystyczni, tokarze i zegarmistrze. Mieszkało tu również sporo przedstawicieli tzw. wolnych zawodów, m.in. dwudziestu lekarzy (w tym dwu stomatologów), trzech weterynarzy, trzy akuszerki, dwudziestu dziewięciu adwokatów i trzech notariuszy oraz spora grupa oficerów i podoficerów, którzy pełnili służbę w złoczowskim garnizonie. W okresie międzywojennym w złoczowskim garnizonie stacjonował 52 Pułk Strzelców Kresowych, 12 Pułk Artylerii Lekkiej oraz Szwadron Kawalerii Konnej (ułani). 

Rodzinne Gniazdo 

Dziadek Matuszko, który jeszcze przed wojną pracował jako murarz w wielu budowlach, między innymi w Warszawie, i  miał dość duże doświadczenie w swoim zawodzie, został skierowany do kierowania pracami przy remontach oraz budowie różnych obiektów wojskowych, należących do tutejszego garnizonu. Swoją służbę w Złoczowie rozpoczął od nadzorowania pracy przy budowie osiedla oficerskiego, znajdującego się na obszarze koszar. Młodzi zamieszkali w jednym z pierwszych domów tego osiedla, dzieląc go z inną rodziną oficerską, starszym małżeństwem, z którym do tego stopnia się zaprzyjaźnili, że podpułkownik Alfred Schmidt został ojcem chrzestnym ich najstarszej córki Władysławy – mojej mamy, a jego żona matką chrzestną drugiej z córek, rok młodszej Józefy. Z panem podpułkownikiem znał się dziadek jeszcze z czasów wojny polsko – bolszewickiej. W Złoczowie pełnił on do, 1928 roku, funkcję komendanta Wojskowej Komendy Uzupełnień, a następnie został przeniesiony do Gniezna. Ponieważ na terenie koszar nie było wówczas jeszcze kasyna oficerskiego, moja babka – będąc jedną z nielicznych kobiet mieszkających na terenie koszar, które nie były jeszcze obarczone potomstwem – podjęła się, przez pewien czas gotowania obiadów dla samotnych oficerów. Dziadkowie mieszkali na terenie garnizonu do końca 1937 roku, czyli do czasu kiedy dziadek przeszedł na wojskową emeryturę. Tu przyszły na świat ich kolejne dzieci: Władysława w 1922, Józefa w 1923, Zygmunt 1927 i Stanisław w 1925 roku. Babcia zajmowała się prowadzeniem domu oraz wychowywaniem coraz liczniejszej gromadki, w czym pomagała jej przyjęta do pracy, dziewczyna oraz ordynans dziadka, który zawsze towarzyszył paniom przy dokonywaniu większych zakupów. Natomiast dziadek, który był człowiekiem głęboko wierzącym po codziennej, porannej mszy, udawał się do swych wojskowych obowiązków. Odejście dziadka na emeryturę zbiegło się niemal dokładnie w czasie z przejęciem dowództwa w złoczowskim garnizonie przez generała Stanisława Dąbka, który zarządził, zgodnie z rozkazem naczelnych władz wojskowych, aby ze względu na bezpieczeństwo, wszystkie rodziny oficerskie zamieszkały poza terenem koszar. Rodzina mamy przeniosła się wówczas do kamienicy znajdującej się przy ulicy Jana III Sobieskiego. Zamieszkanie na mieście przyśpieszyło podjęcie przez dziadka decyzji, dotyczącej budowy domu, na zakupionej wcześniej parceli, znajdującej się w Złoczowie, przy ulicy Henryka Sienkiewicza (dawniej Kolejowej). Niestety wybuch wojny przerwał prace przy budowie domu i dopiero w 1942, już za Niemców, udało się go ostatecznie ukończyć. W czasie swojej długoletniej służby, nie mówiąc już o jego żołnierskich zasługach, jakie odniósł – tak podczas I wojny światowej, jak i w czasie wojny 1920 roku – dosłużył się zaledwie stopnia chorążego, pełniąc – po wielu latach – funkcję szefa służb kwatermistrzowskich, tutejszego garnizonu, co moja mama przypisywała niechęci dowództwa – zwłaszcza po przewrocie majowym – do byłych hallerczyków. Ja natomiast myślę, że przeszkodą na dalszej drodze do awansu stanęło po prostu średnie niepełne wykształcenie dziadka. Ale jako fachowiec, posiadający uprawnienie budowlane, był bardzo ceniony, o czym zapewne świadczy powierzenie mu funkcji szefa służb kwater mistrzowskich złoczowskiego garnizonu, a także pełnienie przez niego nadzoru różnego rodzaju umocnień obronnych, zwłaszcza w drugiej połowie lat 30-tych, czy też siedziby złoczowskiego oddziału Towarzystwa Szkoły Ludowej. 
Po przejściu na wojskową emeryturę założył własne przedsiębiorstwo budowlane, w którym zatrudniał kilkanaście osób. Dowodem na markę, jaką posiadała jego firma, był chociażby fakt, że w 1938 roku wygrał przetarg na budowę tak prestiżowego obiektu, jak nowa siedziba złoczowskiego Starostwa. 

WOJENNE LOSY 

Pierwsze dni po wybuchu wojny 
Pod koniec sierpnia 1939 roku dziadek, podobnie jak wielu innych emerytowanych oficerów i podoficerów, zgłosił się do złoczowskiego garnizonu, gdzie powierzono mu ponownie funkcję szefa kwater mistrzowskich. Pierwsze dni po wybuchu wojny były wypełnione wytężoną pracą nad sprawnym zaopatrywaniem – w niezbędną broń, amunicję i inne wyposażenie wojskowe – udających się na front jednostek. Kolejne dni to dozbrajanie zgodnie z rozkazami napływającymi z linii frontu, znajdujących się tam jednostek i jednoczesne, pośpieszne wyposażenie kolejnych jednostek drugiego rzutu, tworzonych ze zgłaszających się do garnizonu rezerwistów. Kiedy 17 września okazało się, że od wschodu, w zaskakująco szybkim tempie zbliżają się do Złoczowa wojska sowieckie, co do prawdziwych intencji których kierownictwo garnizonu złoczowskiego nie miało najmniejszych złudzeń, wydano rozkaz wymarszu pozostałych na terenie garnizonu wojsk na południe, z poleceniem zabrania całego pozostającego w dyspozycji zapasu broni, amunicji i innego wojskowego sprzętu. Dziadek wraz z drugim rzutem 52 Pułku Strzelców Kresowych, wyruszył na południe i 22 września dotarł do miejscowości Tłumacz, gdzie zgodnie z rozkazem Rydza-Śmigłego, postanowiono poddać się zbliżającym się oddziałom sowieckim, mając nadzieje, że dzięki temu uda się uniknąć krwawych zajść, jakie miały miejsce w Tarnopolu, o których słyszeli już wcześniej, od mieszkańców miejscowości znajdujących się na trasie ich przemarszu. Oczekując na zaborców i nie spodziewając się po nich niczego dobrego, każdy na własną rękę szukał sposobów zminimalizowania czekającego go niebezpieczeństwa, jakie niechybnie groziło im z rąk „wyzwolicieli”. Niektórym udało się zdobyć, od miejscowej ludności, cywilne ubrania, co umożliwiło im podjęcie próby powrotu do domu na własną rękę. Pozostali, po złożeniu broni, uformowani w długą kolumnę, eskortowaną przez żołnierzy sowieckich o azjatyckich rysach zwanych przez polską ludność „kałmukami”, wyruszyli wczesnym rankiem następnego dnia szosą w kierunku Horodenki. Ponieważ dziadkowi nie powiodła się próba zdobycia cywilnych ubrań, postanowił na najbliższym postoju spróbować ucieczki. Kiedy po wielu godzinach marszu zatrzymano się na krótki odpoczynek dziadek, tuz przed ponownym wyruszeniem kolumny, zaczął przewijać onuce i w chwili wymarszu jeńców pozostał w tyle, czego na szczęście w pierwszej chwili nie zauważyli konwojujący żołnierze. Wykorzystał to i jak mógł najszybciej, kilkoma susami dopadł pierwszych drzew pobliskiego lasu. Usłyszał za sobą świst kul i wściekłe wrzaski „kałmuków”, ale nie zważając na nic biegł dalej, zagłębiając się coraz bardziej w las. Po pewnym czasie, na szczęście, krzyki i strzały umilkły. Był wolny, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę z czyhającego go w powrotnej drodze niebezpieczeństw. Wiedział już o bandach Ukraińców, napadających na powracających do domu polskich żołnierzy i innych uciekinierów, jak również na miejscowości zamieszkałe przez Polaków. Obawiał się też spotkania z sowieckim wojskiem. Postanowił więc przedzierać się w kierunku Złoczowa tylko nocą. Nieraz widział z oddali łuny pożarów i dochodziły go odgłosy, od których jeżył mu się włos na głowie. To nacjonaliści ukraińscy w sposób bestialski rozprawiali się z mieszkańcami polskich wsi. Podczas powrotu żywił się resztkami tego, co pozostało mu w plecaku i tym co znalazł do jedzenia w lesie i nocami na polach. Po kilku dniach, późną nocą, dotarł w końcu do Złoczowa. W tajemnicy przed dziećmi, które już na szczęście spały, przebrał się w cywilne ubranie, kazał babci ukryć mundur i wojskowe dokumenty, a sam, po zjedzeniu pierwszego, po wielu dniach, normalnego posiłku, po czym pożegnał się z żoną i najbliższym pociągiem odjechał do Lwowa, gdzie zamieszkał w baraczku na kupionej przed wojną parceli, a właściwie w wiśniowym sadzie, znajdującym się na lwowskiej Sygniówce. 
Dzięki mężowi swojej siostry Marii – Janowi Domańskiemu, który pomagał mu w zdobywaniu różnych, dorywczych prac, ukrywał się tam, aż do wkroczenia niemieckich wojsk w czerwcu 1941 roku, pracując najczęściej jako murarz. W tym czasie nie pomagał swojej rodzinie, bo dorywcza praca, jaką od czasu do czasu udało mu się wówczas zdobyć, wystarczała zaledwie na to, aby przeżyć, a poza tym zdawał sobie, również sprawę z tego, że – jako rodzinie zawodowego polskiego podoficera – grozi im z rąk sowieckich poważne niebezpieczeństwo, chociaż nie przypuszczał wtedy, jak poważne. 

Za Sowietów 

Z chwilą wyjazdu dziadka do Lwowa, rodzina mamy znalazła się w bardzo trudnym położeniu. Z jednej strony obawiano się zsyłki, która mogła nastąpić w każdej chwili, z drugiej zaś rodzina pozostawała niemal bez środków do życia. Codziennie kładli się do snu w ubraniach z lękiem, że w środku nocy obudzi ich odgłos dobijających się do drzwi żołdaków. Co wieczór, przed położeniem si e do łóżek, przygotowywano tobołki zawierające: odzież, pościel, zapasy jedzenia i najpotrzebniejsze sprzęty – na drogę w nieznane. Babcia całymi dniami przygotowywała suchary, które pakowała potem do osobnego worka. Z każdym dniem ubywało znajomych. 
Aż w końcu przyszła wiosna 1940 roku taka noc, kiedy do ich kamienicy, gdzie oprócz nich, w mieszkaniu naprzeciw mieszkała rodzina majora Sroczka, którego los po zakończeniu kampanii wrześniowej nie był znany, zawitali sowieci. Kiedy zaczęto dobijać się do mieszkania sąsiadów, rodzina mamy zamarła z przerażenia, a po chwili wszyscy, jak jeden mąż, zaczęli po cichu odmawiać „Pod Twoją obronę”,  nasłuchując jednocześnie z natężeniem, co dzieje się w sąsiednim mieszkaniu. Widzieli przez wizjer jak sąsiadka szlochając opuszcza wraz z córkami Danką i Zulą swoje mieszkanie, przy wtórze wrzasków popychających je żołnierzy, którzy zaczęli się z kolei dobijać się do mieszkania dziadków. Po otwarciu drzwi przerażona babcia ledwie zrozumiała, że każą jej pójść do sąsiadów, gdzie w jej obecności spisano cały, pozostawiony przez rodzinę dobytek, a sporządzoną listę wręczono oszołomionej babci z poleceniem, że ma wszystko sprzedać, a następnie rozliczyć ze sprzedanego majątku z radziecką władzą. 
Pani Soroczak udało się jedynie, korzystając z chwili nieuwagi żołnierzy, którzy zajęci byli „inwentaryzacją”, szepnąć mojej mamie, że schowała na strychu tobołek z pościelą, którą prosiła, aby do ich powrotu przechować. Z powierzonym majątkiem miała babcia mnóstwo kłopotów. Zgłaszający się kupcy, głównie żony sowieckich wojskowych, Ukraińcy i Żydzi, chcieli za bezcen wyłudzić pozostawiony przez sąsiadów dobytek. Zdarzały się też i zabawne sytuacje. Pewnego dnia zgłosiły się do babci dwie kobiety, żony sowieckich oficerów, zwanych przez Polaków „oficerszami”, które kupiły koszule nocne, będąc świecie przekonane, że to balowe suknie. Pomimo tej niby stabilizacji, cały czas obawiano się tego co przyniesie jutro. Babcia najbardziej bała się, że jako rodzina wojskowa, mogła w każdej chwili znaleźć się na listach do zsyłki w głąb Rosji. Dopiero wiele lat po wojnie zrozumiała dlaczego tak się nie stało. Otóż, jak już dziś wiemy, wszystkich polskim oficerom i podoficerom, którzy znaleźli się w niewoli sowieckiej, mówiono, niedługo przed dokonaniem na nich egzekucji, że zostaną zwolnieni i powrócą do domów. Pozwolono im o fakcie zawiadomić rodzinę z czego wszyscy chętnie skorzystali, chcąc uspokoić swoich najbliższych.  
Niestety nie mieli wtedy najmniejszego pojęcia, o czym teraz już wiemy, że adresując listy, skazują automatycznie najdroższe sobie osoby na straszny los zesłańców, do dopiero wiele lat po wojnie okazało się, że w tym samym czasie kiedy rozstrzeliwano kwiat polskich wojskowych  i inteligencji, ich rodziny, zamieszkałe na terenach znajdujących się pod sowiecką okupacją, były wywożone w głąb Rosji. Tak wiec dopiero po wielu latach biedna babcia zrozumiała, że to ucieczka jej męża z szeregów pędzonych na wschód jeńców oraz jego późniejsze ukrywanie się we Lwowie i niekontaktowanie się w tym czasie z rodziną, o co miała przez długi czas do niego pretensje, uchroniły ją i dzieci przed wywózka. 

Z beztroskiej młodości w dorosłość 

W chwili wybuchu wojny moja mama miała 17 lat. Będąc zapaloną harcerką, uczestniczyła w lipcu 1939 roku, w kolejnym obozie harcerskim. Wcześniej organizowano je w nieodległych od Złoczowa okolicach, najczęściej pod Zaleszczykami. Tym razem zorganizowano obóz nad Bałtykiem, w okolicach Gdyni, dzięki czemu mogła po raz pierwszy zobaczyć polskie morze i poznać okoliczne zabytki. We wrześniu miała rozpocząć naukę w II klasie liceum, a ponieważ była dobrą uczennicą, to po ukończeniu szkoły, zamierzała studiować medycynę na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Wybuch wojny pokrzyżował te wszystkie plany. Sowieci na terenach przez siebie zajętych wprowadzili „diesiatilietkę” i mama z dnia na dzień znalazła się zamiast w drugiej klasie polskiego liceum, w ostatniej klasie ruskiej „diesiatilietki”. Po zdaniu egzaminów końcowych, do których musiała wkuwać na pamięć, między innymi, treść konstytucji ZSRR po rosyjsku, jak również w przyspieszonym tempie nauczyć się podstaw języków rosyjskiego i ukraińskiego, została skierowana na roczny kurs nauczycielski do Lwowa, a po jego ukończeniu rozpoczęła pracę w szkole w podzłoczowskich Zazulach. 

Lata 1939 – 1941 – spotkania z przyjaciółmi 

Podczas nauki na kursach nauczycielskich zorganizowano uczestnikom wycieczkę do Kijowa. Po drodze zwiedzano kołchoz, który zapewne miał przekonać ich do tego, jakim wspaniałym i postępowym państwem jest Kraj Rad. Rzeczywiście kołchoz zrobił na nich niemałe wrażenie. W obszernych, wyłożonych białymi kafelkami oborach stały rzędem zadbane, wypasione krowy, a wokół nich uwijały się dojarki, ubrane w białe fartuchy i w białych chustach na głowach, które uzbrojone w gumowe rękawice, doiły z wielką wprawą kolejne sztuki. Było czysto i schludnie. Z zawieszonych na ścianach głośników płynęła skoczna muzyka. Być może obrazek ten przekonałby do Kraju Rad niejednego z uczestników wycieczki, gdyby nie to, że w drodze powrotnej samochód (rodzaj osinobusu), którym jechano, zepsuł się. Kierowca  próbował go uruchomić, ale nic z tego nie wyszło. Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, ujrzano na horyzoncie jakieś światełka. Postanowiono tam szukać pomocy. Kiedy błotnistą, rozjechaną drogą, dobrnięto w końcu na miejsce, okazało się, że migocące w oddali światełka, to również kołchozowe zabudowania, ale to co zobaczono, było zupełnie różne od zwiedzanego wcześniej obiektu. Walące się budynki, zabiedzone zwierzęta, niechlujni i pijani pracownicy, jednymi słowy głód, smród i ubóstwo. Ot i czar prysł. 

PRACA I ŻYCIE PRYWATNE 

Do szkoły na Zazulach, do której skierowano mamę po kursie, musiała pieszo dochodzić codziennie parę kilometrów, bez względu na pogodę czy porę roku. Uczyła głównie ukraińskie dzieci, oczywiście po ukraińsku. W klasie miała dzieci w różnym wieku. Oprócz zupełnych maluchów były i kilkunastoletnie. Najstarszym był 17-letni Ukrainiec, z którym niewiele starsza od niego nauczycielka w żaden sposób nie umiała sobie poradzić. W końcu napisała kartkę do rodziców, z prośbą o kontakt i wysłała przez jedno z młodszych dzieci.  W trakcie kolejnych lekcji wtargnął do klasy ojciec chłopca, który wysłuchawszy skarg na swego ancymonka, bez słowa wyciągnął z portek gruby pas i zlał nim do krwi synalka, na oczach całej klasy i mojej przerażonej mamy, której w końcu udało się, z wielkim trudem, oderwać rozwścieczonego ojca od swej ofiary. Zdarzenie to tak nią wstrząsnęło, że postanowiła już nigdy nawet przy największych kłopotach wychowawczych, nie szukać pomocy u rodziców swoich podopiecznych.  Prace nauczycielki wykonywała do drugiej połowy czerwca 1941 roku, czyli do momentu wkroczenia Niemców do Złoczowa, zapewniając niezbędne środki materialne rodzinie i dając im poczucie pewnej stabilizacji, co w tamtych czasach było niezmiernie istotne.  Oprócz pracy i rozlicznych rodzinnych obowiązków znajdowała, podobnie jak wszyscy młodzi ludzie, również czas na spotkania ze swoimi szkolnymi koleżankami: Lusią Grabowską, Urszulą Bogdanowicz czy Krysią Śniadecką, a także z ówczesną sympatią Tadeuszem Maćkówką, z którym znała się jeszcze z Gimnazjum. 
Jego rodzice byli przed wojną właścicielami największej i najlepszej cukierni w mieście. Podczas okupacji sowieckiej ich cukiernię upaństwowiono i z dnia na dzień z właścicieli stali się jej szeregowymi pracownikami, a asortyment wypiekanych ciast stał się – ze zrozumiałych zresztą względów – znacznie uboższy niż ten przed wojną. 

Z początkiem 1943 roku cała rodzina Maćkówków wyjechała do Krakowa. Przez jakiś czas młodzi pisali do siebie, ale pod koniec wojny kontakt między nimi zupełnie się urwał. Pod koniec 1945 roku lub na początku 1946 roku Tadeusz odszukał moją matkę w Leżajsku, ale okazało się, że na odbudowanie związku jest już za późno. Mama była już wówczas mężatką. Według relacji jej najbliższej, leżajskiej koleżanki – pani Władysławy Markiewiczówny, po mężu Drożdżalowej, która wiele lat później opowiedziała mi tę historię, oboje przepłakali kilka godzin, oczekując na pociąg, którym szkolna miłość mojej mamy znikła z jej życia na zawsze. Przymierzając się do pisania dalszej części wspomnień, dotyczących powojennych losów ojca i całej naszej rodziny, szukałam również kontaktu z osiadłą w Krakowie rodziną Maćkówków, którzy tak byli ważni dla mojej mamy, że przez całe życie przechowywała mały album zawierający jej panieńskie zdjęcia, których pokaźną część stanowiły zdjęcia z rodzinnych spotkań u Państwa Maćkówków, a także kilka portretowych zdjęć ukochanego Tadzia, który był przystojnym i eleganckim mężczyzną. Myszkując pewnego dnia po Internecie, natknęłam się na bloga, który, jak się później okazało, prowadził jego młodszy brat Roman. Tu dowiedziałam się, że jego właściciel, pan Roman Maćkówka był do końca 2009 roku Prezesem Międzynarodowego Stowarzyszenia Rodzin i Przyjaciół Ziemi Złoczowskiej. 
W marcu 2009 roku odważyłam się, w księdze Gości na jego blogu, napisać parę słów, przedstawiając się, jako córka Władysławy Matuszkówny, zapytując, czy jest on może krewnym Tadeusza i jeśli tak, prosiłam o kontakt, podając swój adres mailowy. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia pan Roman odezwał się, przysyłając mi drogą mailową dwa zdjęcia mojej mamy, jedno portretowe, a drugie grupowe z rodzinnej imprezy u państwa Maćkówków. W kolejnej korespondencji przesłał mi informacje, które zamieszczam poniżej. 

„Pani Marto, witam serdecznie! Dziękuję za list i bardzo ciekawe informacje o rodzinie. Ja zbieram materiały do książki o rodzina złoczowskich i ich późniejszych losach. Gdyby Pani mogła napisać krótką notę o rodzinie mamy. Skąd przybyli do Złoczowa. Czym się zajmowali. Gdzie ich korzenie? Ma to być słownik rodzin złoczowskich. Mam już dużo materiału, który trzeba uporządkować i ułożyć w jakąś sensowną całość. Nie wiem czy Pani dysponuje wiedzą o tych sprawach? Myślę, że o dziadkach na pewno będzie wiedziała. Moja kuzynka mieszkała po wojnie w Leżajsku w tej samej kamiennicy na parterze i widziała o całe zajście z postrzeleniem Pani dziadka. Imię mojej kuzynki to Urszula z Bogdanowiczów. Od Włady była młodsza o dwa lata, a teraz mieszka w Puławach. 
Jeżeli chodzi o mojego brata Tadeusza, to do Krakowa przyjechał z Ojcem, jeszcze podczas okupacji niemieckiej i podjął tu pracę, chroniąc się przed ewentualną wywózką do Niemiec. Kraków zajęty został przez wojska sowieckie – jak wiadomo – 17 stycznia 1945 r., a wojna zakończona została dopiero w maju 1945 r. Ojciec szukał odpowiedniego lokalu na cukiernię w Bydgoszczy, gdzie mieszkała moja ciotka, siostra Ojca. To się nie powiodło więc pojechał do Legnicy, gdzie otworzył cukiernię przy ul. Pańskiej (główna ulica w mieście) oraz drugą na ul. Górali, którą prowadził brat. Tak więc z perspektywy czasowej, podanej wyżej, brat mój mógł być w Leżajsku jesienią 1945 r. Być może, że to wówczas rozstrzygnęły się dalsze ich losy. Brat miał duże powodzenie i Pań, ale jakoś nie spieszył się do „żeniaczki”. Trwało to szereg lat. W końcu został zmuszony. Czy był szczęśliwy tego nie wiem. Miał syna i dwie córki. Jedna mieszka w Krakowie, a syn i druga córka są w USA. 
Czy Włada była szczęśliwa? – przepraszam, że o to pytam. Chcę po prostu wiedzieć, czy ich uczucia były na pewno szczere i głębokie, bo jak pamiętam jeszcze okres złoczowski, to Włada czuła się u nas jak w rodzinie. Niestety losy różnie się układają, nie zawsze po myśli, a najczęściej wbrew niej. 
Przepraszam, że tak bezpośrednio piszę, ponieważ wiem, że młodzi często chcą dociec tego, co nie było im dane. Czy w albumach są zdjęcia brata i z jakiego okresu? Jeżeli będzie Pani miała jakieś pytania, to proszę pisać. Na wszystko odpowiem, oczywiście co jest mi wiadome. 
Pozdrawiam! Roman brat Tadeusza” 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz