Powroty na Kresy - październik 1990 - ciąg dalszy
2013.10.13 11:15:44Kolejny dzień przyniósł niespodzianki. Rano po dobrym śniadaniu ruszyliśmy na zwiedzanie Chocimia, Okopów św. Trójcy i Kamieńca Podolskiego.
Nasz „niezawodny” pilot, który podobno znał dokładnie teren?, woził nas po Czerniowcach przez pełne dwie godziny, bo nie mógł znaleźć właściwego kierunku. Wciąż wracaliśmy, a to do śródmieścia, a to pod hotel. Początkowo było to zabawne, ale w miarę upływającego czasu stawało się denerwujące. Przyznał mi się, że do Kamieńca naszą grupę miała pilotować przewodniczka z Czerniowiec, młoda, urocza kobieta, która uprosiła go, ażeby ją zastąpił. Józek uległ jej wdziękom i podjął się tego trudnego zadania. Efekt był dla niego nie do pozazdroszczenia.
W Chocimiu nasz pilot wyraźnie się pogubił. Miejscowość mała, raczej osada wiejska. Nie wiedział jak dojechać do twierdzy, bo nigdy tu nie był. Co prawda kiepskie tu oznakowanie, to wjechaliśmy w jakieś opłotki i co dalej? W końcu jakiś mieszkaniec wskazał nam drogę do twierdzy.
Przed twierdzą spory parking. Widać już bramę do twierdzy. Idziemy. Idzie też mała grupa tubylców odświętnie ubranych z niebiesko - żółtymi flagami. Wchodzimy na teren twierdzy. Olbrzymia przestrzeń, a w dole tuż nad Dniestrem olbrzymi zamek.
Jest też mała cerkiewka z XIX w. i karczma, gdzie można coś zjeść. My schodzimy do zamku, a oni do cerkwi. Podobno maja ją przejmować.
Zamek rzeczywiście jest budowlą okazałą i o wspaniałej sylwecie. Jego mury jakby wyrastały z Dniestru, otoczony głębokimi fosami. Do zamku wchodzi się przez most, kiedyś na pewno zwodzony. Teraz jest stały. Ruina wielokondygnacyjna, sale puste, ale widać jakieś początki remontu.
Do głównego budynku przylega „harem”, tak, tak prawdziwy harem z przejściem tajemnym. Ta część najbardziej interesowała naszych panów. Panie też miały iskierki w oczach i wypieki na policzkach, tylko sułtana i branek nie było.
Po środku majdanu głęboka studnia. Całość robi wrażenie, bo w górze od bramy wjazdowej biegną dodatkowe umocnienia, niestety już tylko we fragmentach.
Z twierdzy wracamy na parking. Wyjazd okazał się dużo prostszy. Po drodze wśród zabudowań duży plac i wyróżniające się budynki: „Uniwermag” i parterowy dom odremontowany z hebrajskim napisem, to teraz tutejsza bożnica.
Teraz jedziemy do Okopów św. Trójcy. To południowa część przedwojennej Polski, gdzie Polska graniczyła z ZSSR oddzielona rz. Zbrucz, a od Rumunii rz. Dniestr. Po drodze fragmenty ruin średniowiecznych zameczków obronnych w Żwańcu i Iwańczyku.Tu w pobliskich Murowanych Kuryłowcach urodziła się w marcu 1807 Delfina Potocka, z domu Komar, córka Stanisława Komara i Honoraty Orłowskiej. W młodości była uczennicą Fryderyka Chopina. W 1825 roku poślubiła Mieczysława Potockiego i miała z nim 2 córki, ale się rozwiodli. Krasińskiego poznała w Neapolu 24 grudnia 1838 i rychło została jego umiłowaną, przed którą poeta zwierzał się ze wszystkich swoich myśli i zamiarów i dla której pisał utwory.
W Okopach św. Trójcy pozostały tylko ruiny kościoła o tej samej nazwie, bramy; kamieniecka i lwowska oraz fragmenty obwarowań ziemnych.
Na Bramie Kamienieckiej tablica głosząca: „Bramy te dawnej twierdzy nazwanej Okopami św. Trójcy, restaurowano kosztem kraju, staraniem konserwatora zabytków starożytnych, Mieczysława hr. Dunin – Borkowskiego, prezesa Rady Powiatowej Borszczowskiej w 1905 r.”
Nazwą Okopy św. Trójcy posłużył się Zygmunt Krasiński w „Nieboskiej Komedii (1835). jako symbol polskości Kresów:
„Od baszt Świętej Trójcy do wszystkich szczytów
skał, po prawej, po lewej, z tyłu i na przedzie leży
mgła śnieżysta, blada niewzruszona, milcząca,
mara oceanu, który niegdyś miał brzegi swoje, gdzie
te wierzchołki czarne, ostre, szarpane, i głębokości
swoje, gdzie dolina, której nie widać, i słońce, które
jeszcze się nie wydobyło.
Okopy św. Trójcy – trupy naokoło –działa
potrzaskane – broń leząca na ziemi – tu i ówdzie
biegną żołnierze – Mąż oparty o szaniec, Jakub przy
nim”.
Rozmawiamy z ludnością tubylczą zaciekawioną naszym przybyciem. Mieszkają tu jeszcze ludzie pamiętający czasy przedwojenne. Gdy zadajemy stereotypowe pytanie - jak wam się żyje, odpowiedź brzmi: „żyło się dobrze, ale jeszcze za Polski” i wymownie machają rękami. Mówią, że po odejściu sowietów, może za dwa lata będzie lepiej. Biedni marzyciele!
Wracamy do głównej drogi, Czerniowce – Kamieniec. W Kamieńcu mamy zamówiony obiad – potrawy tamtejszej kuchni – w uroczym miejscu na tarasie Baszty Rzeźniczej z widokiem na przepiękny kanion rzeki Smotrycz (później w baszcie mieściła się bożnica, a teraz podobno wytworna restauracja).
Kamieniec Podolski, to miasto związane od 1352 r. z Polską tj. od włączenia go przez Kazimierza Wielkiego do Królestwa Polskiego. Wcześniej należał do Rusi, wielokrotnie był niszczony przez Tatarów i Turków i odbudowywany przez Koriatkowiczów. Podolskie biskupstwo kościoła katolickiego powstało w 1375 r. Było to miasto wielokulturowe – Polacy, Rusini, Ormianie, Żydzi. Żydzi jak wszędzie mieszkali na zewnątrz miasta.
W 1463 r. zbudowano potężna twierdzę, by mogła bronić południowo wschodnią granicę Polski. W latach 1672 – 1699 miasto opanowali Turcy, co było konsekwencją zawartego przez Michała Korybuta – Wiśniowskiego traktatu w Buchaczu. Po opuszczeniu Kamieńca przez Polaków, Jan III Sobieski kazał wybudować warownię Okopy św. Trójcy mające chronić Polaków przed agresja ze strony Turcji.
W świadomości Polaków pamięć o Kamieniec Podolski zachowana została dzięki sienkiewiczowskiej powieści „Pan Wołodyjowski” - fragment:
„Wołodyjowski zaś zdjął hełm z głowy; chwilę spoglądał jeszcze na tę ruinę, na pole chwały swojej, na gruzy, trupy, odłamy murów, na wał i na działa, następnie podniósłszy oczy w górę, począł się modlić… Ostatnie jego słowa były: - Daj jej, Panie, moc, by zaś cierpliwie to zniosła, daj jej spokój!... Ach!... Kesling pospieszył się, nie czekając nawet na wyjście regimentów, bo w tej chwili zakołysały się bastiony, huk straszliwy targnął powietrzem: blanki, wieże, ściany, ludzie, konie, działa, żywi i umarli, masy ziemi – wszystko to porwane w górę płomieniem, pomieszane, zbite jakby w jeden straszliwy ładunek, wyleciało w powietrze Tak zginał Wołodyjowski, Hektor kamieniecki, pierwszy żołnierz Rzeczypospolitej”.
Do Kamieńca przyjechaliśmy po południu i do tego w niewłaściwe miejsce. Zamiast na Stare Miasto i przez most turecki do fortecy, podjechaliśmy od strony rz. Smotrycz i trzeba było wspinać się stromym zboczem do twierdzy.
Część osób starszych niestety zobaczyła twierdzę tylko z daleka, a obiad był już marzeniem. To dopełniło goryczy. Sytuacja była groźna. Trzeba było szybko wracać do Czerniowiec, ażeby zdążyć przynajmniej na kolację.
Podenerwowani wracamy do bazy i tu nasz pilot, znowu pogubił się w gąszczu ulic Czerniowieckich. Znowu nie mógł znaleźć właściwej drogi do hotelu. Dotarliśmy tam dopiero o godzinie 23. W zamian mieliśmy przynajmniej możliwość poznania Czerniowiec nocą. W hotelu kolacja już czekała na nas, mimo, że na parkiecie trwał nocny dansing. Zasiedliśmy do bogato zastawionych stołów. Można zrozumieć nasze zadowolenie skoro nie jedliśmy nic od rana.
Już serwują same smakołyki, a nasz dziennikarz, protegowany dyrektora, poprosił i czeka smętny nie odzywając się do nikogo. My już po kolacji, po wódeczce, winie, owocach i ciastach, a on dalej się nie odzywa.
W grupie było trzech lekarzy, w tym dwóch psychiatrów. Pytam jednego z nich, siedzącego obok mnie, Jasiek czy z nim w porządku. Dziwny facet – odpowiada.
Właśnie zbliża się do nas kelnerka z tacą zapełnioną szklankami z herbatą, a on jakby na potwierdzenie tego, o czym mówiliśmy przed chwilą, zrywa się z krzesła podchodzi do kelnerki i jednym ruchem ręki wytrąca tacę i wychodzi do swojego pokoju. Na brzęk tłuczonego szkła wszyscy znieruchomieli. Ja podchodzę do kelnerki i przepraszam, a ona mówi to moja wina, on prosi o herbatę na początku kolacji, a ja zapomniałam. To ja przepraszam.
Po kolacji niektórzy zażyczyli sobie spotkanie w moim pokoju ze mną i pilotem. Była wielka awantura o to, że „Orbis” przydzielił takiego pilota „nieudacznika” i że nie popuszczą i zgłoszą to dyrekcji „Orbisu”. Dzięki mojemu wstawiennictwu, uczestnicy wycieczki w końcu odpuścili urazy do pilota, zaznaczając, ze robią to wyłącznie ze względu na moja osobę i pogodzili się z tą jak mówili skandaliczną sytuacją. Nie wiem czym się zasłużyłem? Chciałem tylko przywrócić dobrą atmosferę, jaka podczas kolacji panowała po kilku pucharkach wina. Przyznam, że byłem dumny z siebie i zawartej ugody.
Zmorą hotelu jednak były polskie grupy, niestety pseudo – turystów, którzy na szlaku Polska – Turcja handlowali czym się dało i wieczorem raczyli się tanimi trunkami. Taki to był wówczas czas. Naszych pseudo - turystów w owym czasie można było spotkać nad Adriatykiem, Morzem Czarnym, a nawet w dalekiej Tajlandii, bo jak mówią Polak wszystko potrafi, a okazji było co nie miara. Dotąd Polacy znani byli z rycerskości, a handel traktowali jako coś nieprzyzwoitego dla szlacheckiej godności, a tu z dnia na dzień stali się godnymi rywalami dawnych fenickich, żydowskich i ormiańskich kupców. W pomysłowości powiedziałbym, że nawet ich prześcignęli i to niezależnie od statusu społecznego.
Rano o 8:00 w hotelowej restauracji jemy zamówione przez „Orbis” dobre śniadanko i już jesteśmy gotowi do drogi.
Zgodnie z wolą współtowarzyszy podróży, odtąd robiłem za pilota, przewodnika i kulturalno - oświatowego.
W drodze powrotnej wybrałem trasę przez Skałę Podolską, Tarnopol, Brzeżany.
W Skale Podolskiej są ruiny zamku Lanckorońskich na wysokiej skarpie, a po drugiej stronie to tereny dawnej Rosji. Teraz pasą się krowy. Kobieta, która pasie krowy jest Polką. Prosi o polskie książki i zeszyty, bo uczy dzieci polskiego. Jest tu trochę Polaków. Pytamy jak przeżyli pogromy, mówi, że tu był spokój, ale w pobliskim Borszczowie, to tak. Jest tu też kościół. Polacy już go remontują.
Będąc już na głównej trasie Czerniowce - Tarnopol nasza miła Sidorowianka dr Danuta Król szepnęła mi do ucha, że tu gdzieś na uboczu leży Sidorów i ona stamtąd pochodzi. Chciałaby pokazać mężowi, gdzie mieszkała.
I jak to nie ulec miłej koleżance. Poprosiłem p. kierowcę, ażeby pilnie wypatrywał drogowskaz na Husiatyn. Przed Kopyczyńcami jest wypatrywany drogowskaz. O!, to kilkadziesia kilometrów do Husiatyna, a do Sidorowa na pewno też tyle. Nikt się nie zorientował, że jedziemy w nie właściwym kierunku. Trochę pobłądziliśmy, ale ostatecznie znaleźliśmy się w Husiatynie, małym miasteczku z zachowaną jeszcze z przed wojny, podobno najpiękniejszą bożnicą w Polsce przedwojennej, obecnie muzeum ateizmu. Jest tu też kościół w kompletnej ruinie. Stąd do Sidorowi nad Zbruczem jeszcze spory kawałek drogi. Niestety fatalny stan drogi nie pozwolił tam dojechać. Tamtejsi odradzili. Ja osobiście miałem wyrzuty sumienia, że nie spełniłem marzenie Danuty, pozostali byli zadowoleni, że poznali jeszcze jeden uroczy zakątek dawnej Polski, miasto graniczne nad leniwie tu płynącym Zbruczem.
Wracamy na Kopyczyńce. Zaczyna padać deszcz, a my w planie mamy jeszcze Brzeżany, Przemyślany i powrót do Krakowa. Jedziemy na Podhajce, Rohatyn. Tu urodziła się Roksolana domniemana żona (od 1534 r.) sułtana Turcji Sulejmana Wspaniałego, matka sułtana Selima II Pijaka. Prawdopodobnie była córką ruskiego kapłana prawosławnego z Rohatyna, urodziła się jako Anastazja (Nastia) lub Aleksandra Lisowska. W młodym wieku trafiła do niewoli tureckiej – najpewniej w czasie najazdu Tatarów na Rohatyn w 1509. Około 1520 trafiła do seraju sułtańskiego.
Z Rohatyna już blisko do Brzeżan. To miasto rodzinne mojej mamy. Jesteśmy już Brzeżany, a tu leje. W strugach deszczu staramy się coś zobaczyć, niestety nie wiele, więc jedziemy dalej.
Wciąż leje. Jedziemy już prosto do granicy przez Bóbrkę i obwodnicę lwowską na Gródek Jagielloński, Sądową Wisznię i Szeginię. Tu niestety musimy swoje odstać. Jest już przed północą. Mijają godziny i wreszcie jesteśmy po stronie polskiej. Jaka ulga. Teraz w drogę do Krakowa. Ledwo wróciliśmy, a już słyszę, w listopadzie jedziemy do Żółkwi, Lwowa i jeszcze raz do Brzeżan, bo co niektórzy z Brzeżanami są związani rodzinnie.
W Krakowie na parkingu w Nowej Hucie byliśmy po szóstej rano.
A teraz ciekawostka, nasz zacny dziennikarz, który czas jazdy przesypiał, a na postojach nie wychodził z autokaru, po powrocie do Krakowa w krótkim zamieści w Dzienniku Polskim artykuł, w którym szczegółowo opisywał wyprawę, podając dokładnie, gdzie co można było zobaczyć (nawet we wnętrzach obiektów muzealnych), kupić i za ile oraz inne ciekawe zdarzenia z podróży. Okazało się, że w czasie jazdy wcale nie przysypiał, a dokładnie słuchał, kto co opowiada. To mu wystarczyło na długi artykuł.
komentarze: 3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz