czwartek, 15 marca 2018

Powroty na Kresy - październik 1990

2013.10.13 11:16:25

Minęły wakacje. Jeszcze nieprzebrzmiały echa majowej wyprawy, a my już gotowi do następnej.  Nie zraziły nas godzinne oczekiwania na granicy, niewygody w hotelach. Zwyciężyła nostalgia.
      
           Tym razem docelowo jedziemy do  Czerniowiec, a po tym wypad do  Chocimia, Okopów św. Trójcy i Kamieńca Podolskiego.          
          Ja przygotowałem się solidnie do tej wyprawy. Przewertowałem dostępne przewodniki, sięgnąłem do kilku wątków z historii i do Sienkiewiczowskich opowieści.i Można powiedzieć, że mam jako takie pojęcie o Kresach Południowo – Wschodnich RP.

           W Czerniowcach mamy zapewniony hotel z jedzeniem. Nazywa się „Bukowina”, podobno klasa europejska i dobre jedzenie.
           Organizatorem wyprawy jest Oddział Krakowskiego „Orbisu”  w Nowej Hucie. Znajomy dyrektor chcąc nam dogodzić (nawet chciał z nami jechać), załatwił luksusowy autokar 25. osobowy, z zakopiańskiego oddziału „Orbisu” i przydzielił pilota, swojego protegowanego. Pilota znałem z widzenia. Był redaktorem naczelnym Głosu Nowej Huty. Chciał trochę dorobić i przy okazji zwiedzić Kresy.
           Przy pierwszym kontakcie powiedziałem, że w Klubie Złoczowskim mówi się po imieniu,  więc  ku wspólnemu zadowoleniu przeszliśmy na ty. On pełnił rolę pilota, a ja czuwałem nad utrzymaniem dobrej atmosfery. Role zostały rozdane i można ruszać w drogę.
          Pan dyrektor miał jeszcze jednego protegowanego, też dziennikarza z krakowskiego poczytnego pisma. Pojawił się na parkingu okutany w jesienne palto, z szalikiem na szyi, a tu piękna pogoda.

          Przyjazd autokaru trochę się opóźnił, bo kierowca nie wziął pełnego baku paliwa. Myślał, że gdzieś po drodze zatankuje. Niestety na rynku paliwowym krach i wszędzie paliwa brakuje. Telefonujemy po całym Krakowie szukając stacji z paliwem. Dzwonimy nawet do Bochni i Tarnowa, w baku jest jeszcze trochę paliwa może tam zatankujemy, może jeszcze da się dojechać na resztówce. Niestety wszędzie to samo, brak paliwa. Niewesoła sytuacja, a na parkingu czeka już spora gromadka. Jest nas 18 osób.

         Polak podobno potrafi. A no zobaczymy?
          Jako były pracownik Huty wykorzystując swoje dawne kontakty, zwróciłem się do dyspozytora o możliwość zatankowania paliwa, przynajmniej na przejazd z Krakowa do granicy. Tam na pewno coś się załatwi, (po stronie sowieckiej paliwa jest dużo i jest tanie). Zapewniam go, że po powrocie „Orbis” zwróci pobrane paliwo.
         Dyspozytor odpowiada, wie pan ja nie mogę podjąć decyzji – polecenie musi wydać dyrektor Huty. Beznadzieja, to już noc, godz. 24.00, trzeba dzwonić do dyrektora. Dzwonię do znajomego dyrektora, któremu podlega dyspozytor. Obudzony biedaczek zrozumiał sytuację, nie przewidziałem jednak, że dyspozytor zażyczy sobie, ażeby osobiście wydał mu polecenie. Dzwonię więc ponownie do tegoż dyrektora. W słuchawce wyczuwam jego zdenerwowanie, ale obiecuje, że wyda polecenie.
         Myślę, że rozmowa dyrektora z dyspozytorem nie należała do przyjemnych, bo zaraz oddzwonił, że wszystko jest O.K. Po tych niezwykłych przejściach udało się zatankować paliwo z deklaracją, że w całości zostanie zwrócone przez „Orbis”.
         Ta nieoczekiwana sytuacja opóźniła wyjazd o kilka godziny. Zamiast o 20.00 wyjechaliśmy o 1.00 następnego dnia.

         Przed nami długa droga nocą, a w dzień bogaty program – zwiedzanie zamków podolskich.
         Trasa wiedzie przez Lwów, Złoczów, Tarnopol, Trembowlę, Czortów, Zaleszczyki do Czerniowiec. Kierowca dodał gazu i popędziliśmy w kierunku granicy.
         Jest godz. 8:00, a my jesteśmy już na polskim przejściu granicznym. Szybka odprawa i wjazd do strefy sowieckiej. Trzeba przestawić zegarki na 9:00, a tu powtórka z maja, godziny oczekiwań, te same „obrzędy”. My siedzimy w autokarze, a oni kręcą się po obiekcie, małe ludki o posturze azjaty (skąd się tu wzięli, widocznie z świeżego naboru), w czapkach z olbrzymimi denkami. Wyglądają jak chodzące grzyby, a my musimy odstać swoje, wlec bagaże do kontroli, gdy oni w tym czasie na kanale sprawdzają, czy czasem kogoś, lub coś nie przemycamy.
         My, jednak „zahartowani” poddajemy się wszelkim oględzinom i ze stoickim spokojem czekamy kiedy nas wypuszczą na trasę. Trzy godziny minęły. Za nami prawie 300 km., a przed nami przejazd do Czerniowiec, ok. 300 km. Pozostało niewiele czasu, a przecież po drodze musimy jeszcze zwiedzić zaplanowane miejscowości i zamki .

        Lwów mijamy obwodnicą i jedziemy prosto do Złoczowa.
        Drogi główne, takie jak Lwów – Czerniowce są we względnie dobrym stanie. Inne to udręka dla kierowców.
        W Złoczowie nie ma czasu na spacery po mieście, bo to już wczesne popołudnie. Jedziemy przez miasto prosto pod zamek. Wysiadamy, a protegowany dziennikarz dyrektora dalej śpi okutany paltem. Chory czy jakie licho? Nie interesuje go zamek. Sprawia wrażenie, jakby ten wyjazd go w ogóle nie interesował.

        Zamek znowu oglądamy tylko od zewnątrz, bo uzbrojona straż nie wpuszcza nas na dziedziniec. Trudno może innym razem?
       Ruszamy w drogę. Strutyn, Zarwanica (pamiętam w pobliskim Rykowie był dwór Mariańskich,  z Rykowa pochodziła nasza gosposia domowa), Płuchów (stąd niedaleko do posiadłości Wolskich w Perepelnikach). Te miejscowości znam jeszcze z chłopięcych lat.
       Dalej Zborów - niegdyś obronna osada z warownym zamkiem, gniazdo zamożnej rodziny Zborowskich. W początkach XVII w. przeszła w posiadanie Jakuba Sobieskiego, ojca Jana III. Tu w 1649 r. 15. i 16. sierpnia stoczył bitwę z Kozakami pod wodzą Chmielnickiego i Tatarami pod wodzą Islam Gireja, Jan Kazimierz, a w dniu 17. sierpnia zawarta została ugoda zborowska. Wtedy pod Zborowem walczył po raz pierwszy Jan Sobieski. W nagrodę za swą odwagę otrzymał starostwo jaworowskie.

       O spustoszeniu Zborowa i Jeziernej w 1665 r. przez Tatarów pod dowództwem Nuradyna i Kozaków pod dowództwem Doroszenki, Sobieski pisze do swojej siostry ks. Katarzyny Radziwiłłowej; ,,Mój Zborów, Jezierna, Pomorzany, i wszystko, prócz samego Złoczowa, tak siadły, że znaku, gdzie co było, nie znajduję, a chłopa i na lekarstwo. Wszystko to od P. Boga wdzięcznie trzeba przyjąć. Dziedziłów tak szczęśliwy, że i kura w nim nie zginęła.

      Zborów został całkowicie zniszczony w czasie ponownego najazdu Tatarów i Kozaków w 1667 r. Pozostały tylko ślady wałów okalających miasteczko i obraz Matki Boskiej z Jezusem na ręku, darowany kościołowi zborowskiemu przez Jana III po wyprawie wiedeńskiej, a także pieśń śpiewana kiedyś na cześć Bogarodzicy, zachowująca pamięć króla Jana. Oto jej fragment:
Wiedeńskie hufce Tyś uszykowała,
Tyś bisurmańskie szyki połamała,
Stamtąd tu do nas prędkoś pospieszyła,
Byś nas broniła.

       Obraz ten wraz z mieszkańcami opuścił Zborów w 1945 r. i wyruszył w długą podróż: Opole, Jaśkowice, Kościelna Wieś k/Głuchowa. Obrazem opiekował się ks. Pawlicki ze Zborowa. W 1971 r. obraz poddano renowacji i kuria wrocławska przekazała go do Lubaczowa, gdzie zamontowano na lewej ścianie bocznej arcybiskupiej kaplicy.

       Już dotarliśmy do Tarnopola. Tu w 1540 hetman wielki koronny Jan Tarnowski założył miasto i twierdzę, a król Zygmunt I Stary  w 1548  nadał osadzie prawa miejskie. Tarnopol wielokrotnie zmieniał właścicieli, należał do polskich rodów o dużym znaczeniu politycznym i posiadających rozległe dobra (Ostrogscy, Zamoyscy, Koniecpolscy, Sobiescy, Potoccy) i do 1844 stanowił własność prywatną.
      Zatrzymujemy się w centrum obok katedry pw. Niepokalanego Poczęcia NMP, oo. Dominikanów. We wnętrzu widać  początki renowacji. Komu ten obiekt sakralny oddano?
      Niedaleko jakaś uliczka z wystawionymi obrazami miejscowych artystów malarzy. Co za pstrokacizna „synożołta” , aż oczy bolą. To nadmiar ultramaryny i żółci.
      Zosia Pogudz, szuka lokalu, gdzie można by coś zjeść. Zamówiła coś i poczuła się niedobrze. Myślała, że to przejdzie.
      Część z nas już powróciła do autokaru, a Zosi nie ma. Dobrze, że przejeżdżała tędy karetka pogotowia ratunkowego. Zatrzymałem. Wychodzi młoda ładna lekarka i pyta o co chodzi. Mówię, że w lokalu została nasza koleżanka, bo źle się poczuła. Sympatyczna lekarka mówi „już tam jedziemy”, a tu z bocznej ulicy wychodzi uśmiechnięta nasza Zosia. Na wszelki wypadek lekarka coś jej zaaplikowała i Zosia tryska już dobrym humorem.
      Teraz jedziemy nad zalew na Serecie. Piękny widok. Po prawej stronie widać sylwetę pozostałości zamkowych. Teren wkoło jeziora dobrze zagospodarowany. Kilka zdjęć i dalej w drogę.
      Czas nas jednak goni. Przed nami jeszcze Zbaraż i powrót na drogę szybkiego ruchu na Kopyczyńce, Trembowlę, Czortków, Zaleszczyki i Czerniowce - kawał drogi.

      Zbaraż  - tej miejscowości nie pominie żaden polski turysta podróżujący po Podolu.
      Zbyt głęboko zakorzeniony jest w naszej świadomości narodowej, mit rycerstwa polskiego. Przepraszam, że znów posłużę się cytatem tym razem z Sienkiewicza, który pisał: „Chmielnicki rozpoczął regularne oblężenie, poprzecinał wszystkie drogi, wyjścia, odjął paszę, sypał aprosze i szańce, podkopywał się wężownicami pod obóz, ale szturmów nie poniechał. Postanowił on nie dać spokoju oblężonym, nużyć ich, straszyć, trzymać w ustawicznej bezsenności i nękać dopóty, dopóki broń nie wypadnie z ich rąk zesztywniałych”.

      W Zbarażu zatrzymujemy się przy kościele i klasztorze o.o. Bernardynów zbudowanym
w stylu barokowym przez ks. Zbaraskiego w 1627 r. Wielokrotnie był niszczony przez Tatarów i Kozaków. Odbudowano go  w 1755 r. w stylu renesansowym. Jedynie dzwonnica zachowała pierwotny styl barokowy. Teraz prowadzone są prace remontowe. Jest tu o. Bernardyn z Krakowa. Opowiada o kłopotach, a nawet szykanach ze strony cerkwi prawosławnej. Nie jest łatwo, mówi i zaprasza na lampkę wina do refektarza ozdobionego freskami Stanisława Stroińskiego.
      Po krótkiej rozmowie jedziemy wzdłuż Gniezny do zamku stojącego na wzgórzu.
      Zamek w całości zachował się aż do połowy wieku XIX, a potem zaczął się jego upadek. Ostatecznie zniszczony został przez kwaterujące wojska rosyjskie w czasie wojny europejskiej.
     Zamek owszem odrestaurowany, a właściwie odbudowany. Na dziedzińcu odbudowano też kazamaty, a wewnątrz pałacu muzeum narodu ukraińskiego. Na ścianach obrazy chłopów kosiarzy, żniwiarzy, a w koło przedmioty wyposażenia chat chłopskich.

     Teraz stoję na wzgórzu zamkowym skąd widać wieże bernardynów i cerkwi prawosławnej, a obok mnie stoi, no właśnie kto? Nasz Adaś Mickiewicz. Nie wiem czy tu stał przed wojną, czy go tu przesiedlono.

     Już czas pożegnać się z zamczyskiem i w drogę na Kopyczyńce.

     5 km od Zbaraża jest Stary Zbaraż. Tu kiedyś na dużym wzniesieniu stał zamek Zbaraskich, trudno dostępny dla najeźdźców, ze względu na bardzo strome zbocza.  Chciałoby się zobaczyć, niestety czas nas goni. Może kiedyś?

     Już jesteśmy na drodze szybkiego ruchu.  Kopyczyńce zostawiamy z boku i pędzimy do Trembowli jednej z najstarszych osad na ziemi halickiej, przechodzącej kolejno z rąk Lachów do Rusi.
     W XI wieku Trembowla była siedzibą księstwa Rościsławowiców i miejscem nieustannych wzajemnych walk książąt ruskich. W roku 1340 prawem spadku objął te ziemie ponownie król Kazimierz Wielki, przyłączył do Królestwa Polskiego i zbudował zamek.
     Zamek został zniszczony przez Tatarów1687r. Z obronnego zamku pozostały jedynie zewnętrzne mury i wały ziemne.
     Wspinamy się  dróżką na górę zamkową. Przy drodze, na stromej skale wzgórza zamkowego, wmurowana tablica, poświęcona Zofii Chrzanowskiej, obrończyni zamku.
     Na górze już tylko kamienie i ruiny  murów.  No cóż, tylko tyle pozostało, ale podobno kamienie też potrafią mówić, wystarczy trochę wyobraźni.
     Wracamy do centrum miasta. Przy głównej ulicy kościół śś. Piotra i Pawła z 1927 r. według projektu prof. Adolfa Szyszko - Bohusza, z charakterystyczną kolumnadą. Tu było kino, teraz podobno mają przejąć „rymokatołyki”.
     Jest już późne popołudnie i pora na Czortków. W 1522 r. miasto lokował Jerzy Czortkowski, herbu Korab, jako miasto prywatne, a prawa magdeburskie nadał król Polski Zygmunt I Stary. Kolejnymi właścicielami były polskie, rodziny Golskich, Potockich,  Wróblewskich, Sadowskich. Ruiny Zamku w Czortkowie, oglądamy z dołu. Nikomu nie chce się iść na górę. Z dołu widać tylko postrzępione mury.
    Wracamy do kościoła zbudowanego w 1918 r., w stylu gotyku nadwiślańskiego, według projektu polskiego architekta Jana Sas-Zubrzyckiego, a autorami figur świętych byli Czesław Stowp i Damian Stankiewicz. W 1941 roku Sowieci uciekając podpalili kościół i klasztor, rujnując budowlę. Po zakończeniu II wojny światowej i wygnaniu Polaków z tutejszych ziem władza sowiecka urządziła w nim magazyn nawozów sztucznych, a cenne organy drezdeńskie zostały zniszczone. Kościół został oddany w stanie ruiny w roku 1989. Pierwszym proboszczem został o. Reginald Wiśniewski, pochodzący z Czortkowa W kościele do końca II wojny światowej znajdował się uważany za cudowny obraz Matki Boskiej Czortkowskiej. Od zniszczenia uchronili go parafianie, którzy po przymusowym wysiedleniu zabrali obraz ze sobą. W latach 80. XX wieku został przekazany do  warszawskiego kościoła pw. św. Jacka. W Czortkowskim kościele znajduje się koronowana kopia obrazu. Inne zabytki to: cerkiew greckokatolicka pw. Zaśnięcia Bogarodzicy z XVI w. na tzw. Wygnance z dzwonnicą z XVII wieku; ratusz miejski z czworokątną oryginalną wieżą wybudowaną w latach 1905-1908, prace nad budową ratusza ostatecznie zakończono w 1924 roku. Na wieży znajduje się zegar wykonany na polecenie polskich władz samorządowych w Szwajcarii (w Bernie) w firmie „Aoasta”; Synagoga z XX w. w stylu mauretańskiego neogotyku.

      Jedziemy dalej do Zaleszczyk, a nasz dziennikarz, protegowany przez dyrektora, wciąż nie wychodzi z autobusu (chyba, że za potrzebą) i przesypia drogę.
      Przed Zaleszczykami na polach kołchozowych hektary słoneczników i kukurydzy. To nic dziwnego, Zaleszczyki to przedwojenny polski biegun ciepła (temperatury dochodziły do 55 stopni C), dzięki czemu Zaleszczyki słynęły z krajowej uprawy winorośli, brzoskwiń i kawonów.
      Gdyby tu mieszkał van Gogh, a nie w Arlesna na południu Francji, mielibyśmy tuziny obrazów ze słonecznikami. Tam są piaski, a tu czarnoziem. Takie są piękne, takie duże i dorodne. Wyglądają jak zaciemniona tarcza słońca.

      Zaleszczyki - w XVIII wieku należały do Stanisława Poniatowskiego, ojca króla. Jako własność króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, miastem stały się w1766  otrzymując plan regulacyjny zgodny z polską tradycją – prostokątny rynek z ratuszem pośrodku, kościołem parafialnym usytuowanym przy ulicy wychodzącej z narożnika rynku i szachownicą ulic. Od 1774 Zaleszczyki miały status miasta powiatowego. Po 1939 roku, zniszczone zostały plaże i wycięto plantacje melonów, znikły ogrody, zburzono barokowy ratusz pod pomnik Lenina, zdewastowano kościół katolicki, przekształcając świątynię na magazyn nawozów, wyburzono też liczne dworki letniskowe.
      Kościół katolicki pw. św. Stanisława z fundacji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, powstał w latach 1763-1828. Zamknięty w latach 1946-1992. Powoli restaurowany przez księży michalitów. We wnętrzu były kiedyś kartusze z królewskim herbem Ciołek. Jest też pałac Poniatowskich z końca XVIII wieku, przebudowany w 1831 roku. Mieszkał w nim książę Józef Poniatowski. W XIX wieku własność Brunickich, a do 1939 r. rodziny Turnau. Po 1945 roku usunięto kartusz herbowy i przerobiono budynek na szpital.  Jest też willa z pocz. XX wieku, w której mieszkał Józef Piłsudski w 1933 roku i dworek Kasprowicza, w którym mieszkał Jan Kasprowicz w latach 1896-1899. Zachował się budynek „Sokoła” z kwadratową wieżą (obecnie. kino) i synagoga z XIX wieku (ob. kotłownia).
     Zaleszczyki były bardzo popularnym i atrakcyjnym miejscem letniego wypoczynku. Do Zaleszczyk kursował bezpośredni „sleeping” z Warszawy, wożący wczasowiczów. Uprawiano tu dość egzotyczne jak na polskie warunki owoce, jak brzoskwinie, winogrona, melony. Istniało też najdłuższe połączenie kolejowe II RP relacji Gdynia – Zaleszczyki.

     Ruszamy w drogę do Czerniowiec. Przed nami wiadukt drogowy, strzeżony przez żołnierza w pełnym ekwipunku. Pozwala zrobić zdjęcie, ale nie całego mostu. Tylko zdjęcie w stronę rzeki, a właściwie ścieku, woda brunatna, a przecież kiedyś była czysta, a na plaży wygrzewali się wczasowicze.
     Przypomina mi się historia z 1939 r. powtarzana w czasach PRL.  Komunistyczna propaganda, fałszywie głosiła, że tędy resztki polskich wojsk (z dowództwem na czele) oraz rząd i najwyższe urzędy wycofywały się po 17 września 1939 roku do Rumunii. W rzeczywistości granicę przekraczano samochodami w Kutach, bo w Zaleszczykach był tylko most kolejowy, natomiast prawdą jest, że nieliczni uchodźcy przekroczyli w 1939 r. tu Dniestr wpław, wśród nich Melchior Wańkowicz.

     Do Czerniowcach dotarliśmy z bardzo dużym opóźnieniem. Mimo późnej godziny ok., 22.00 - czeka  na nas kolacja. Mieliśmy być o 20:00.

komentarze: 4 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz