Powroty na Kresy (Książka)
piątek,
15 kwietnia 2011
19:39
Powroty na Kresy cz.1
Powroty na Kresy cz.2
Powroty na Kresy cz.3
© Copyright by Roman Maćkówka – „Klub Złoczowski”
Redakcja:
Roman Maćkówka, Janusz Paluch
Redaktor techniczny:
Mirosława Gasińska
Korekta:
Mirosława Gasińska, Zofia Gasińska z d. Sapeta,
Marzanna Kowalik z d Maćkówka, Maria Szymska z d. Rzepecka.
Opracowanie tekstów i ilustracji:
Roman Maćkówka
* Cyt. z opracowania dr A. Czołowskiego pt. „Jan III i zamek w Olesku”.
Elżbieta Piasecka – rusycystka
Powroty na Kresy cz.2
Powroty na Kresy cz.3
© Copyright by Roman Maćkówka – „Klub Złoczowski”
Redakcja:
Roman Maćkówka, Janusz Paluch
Redaktor techniczny:
Mirosława Gasińska
Korekta:
Mirosława Gasińska, Zofia Gasińska z d. Sapeta,
Marzanna Kowalik z d Maćkówka, Maria Szymska z d. Rzepecka.
Opracowanie tekstów i ilustracji:
Roman Maćkówka
TOM II
1997–2006
wrzesień 1997
Władysław Bąkowski - były mieszkaniec Huty Pieniackiej
Światowe Stowarzyszenie Rodzin i Przyjaciół Ziemi Złoczowskiej „Klub Złoczowski”
w Krakowie poszerza swoją działalność
w Krakowie poszerza swoją działalność
W czerwcu, na corocznym Zjeździe Złoczowian w Krakowie goszczono delegację ze Złoczowa.
Wtedy to, staraniem
„Klubu Złoczowskiego”, w porozumieniu z władzami miast Krakowa
i Złoczowa ustalono, że w dniach 5 do 8 września 1997 roku,
zorganizowane będą „Dni Kultury Polskiej w Złoczowie”.
Na „Dni Kultury
Polskiej w Złoczowie” zaproszeni zostali Złoczowianie z kraju
i z zagranicy, przedstawiciele Urzędu Miasta Krakowa oraz Krakowskiej
Kurii Metropolitarnej.
4 września 1997 roku spotkaliśmy się na miejscu zbiórki w Krakowie, skąd wyruszaliśmy na wszystkie poprzednie wyprawy na Kresy.
Na tegoroczny wyjazd zgłosiło się 29 osób. Wielu z nas już brało udział w poprzednich. Kilka osób zgłosiło się po raz pierwszy.
Kierownictwo wyprawy objęli członkowie Zarządu Stowarzyszenia z Prezesem Panem Romanem Maćkówką na czele.
Wyjazd wyznaczony na godzinę 20oo nieco się opóźnił, ponieważ czekaliśmy na drugi autokar z grupą artystyczną.
Ostatecznie
ruszyliśmy w tą podróż sentymentalną jeszcze przed godziną 22.00,
z ufnością i nadzieją na jej pomyślny przebieg. Bez trudności dotarliśmy
do przejścia granicznego w Medyce i bez zbytniej mitręgi
paszportowo-kontrolnej przekroczyliśmy granicę polsko-ukraińską.
Do Złoczowa
przybyliśmy w godzinach przedpołudniowych następnego dnia, gdzie
zostaliśmy rozlokowani w znanym nam z poprzednich wyjazdów hotelu
„Ukraina”.
To smutne, ale
w Złoczowie niewielu miejscowych mieszkańców, Polek i Polaków, nas
powitało. Co do warunków noclegowych, to stan pokoi hotelowych nas nie
zaskoczył, natomiast, ku naszemu wręcz zadowoleniu, nie uległ
pogorszeniu. Niestety koszty pobytu w hotelu zdecydowanie, bo aż
sześciokrotnie, wzrosły. Za jednego dolara otrzymywało się 1,80 hrywny.
W miarę możliwości
doprowadziliśmy się do jako takiego porządku i ulokowaliśmy się na dobre
w hotelu. Jak zawsze brak było ciepłej wody. Czas pozostały do
wieczorowej imprezy, każdy z nas wykorzystał indywidualnie.
Próba wyjazdu do Brodów
Korzystając
z trzydniowego pobytu w Złoczowie, zamierzałem skontaktować się z p.
Stefanem Panasem z Brodów, w sprawie upamiętnienia tragedii mieszkańców
Huty Pieniackiej, zamordowanych w 1944 r. przez Ukraińców. Brak książki
telefonicznej zarówno w hotelu, jak i na poczcie, zmuszał mnie do
skorzystania z pociągu lub autobusu. Wspólnie z prof. Lechem
Antonowiczem wybraliśmy się na dworzec kolejowy. Po drodze odwiedziliśmy
złoczowski cmentarz, na którym grób bp. Jana Cieńskiego nadal nie ma
nagrobka. Przed nami już ktoś z naszych wycieczkowiczów tu zaglądał.
Świadczyła o tym zapalona lampka przywieziona z Polski. Oglądaliśmy też
remontowane z inicjatywy i środków finansowych „Klubu Złoczowskiego”
Mauzoleum. Pozostało niewiele robót, między innymi uporządkowanie
otoczenia obiektu oraz odświeżenie płyt nagrobnych obrońców Złoczowa
z 1918 roku. Po renowacji i odnowieniu, Mauzoleum jaśnieje, jako jeden
z najbardziej zadbanych obiektów na złoczowskim cmentarzu.
Zbliżając się do
złoczowskiego dworca kolejowego, przypomniałem sobie, jak to grudniowej
przedświątecznej nocy 1940 roku, odwoziłem sankami wujka odjeżdżającego
do Lwowa.
Wracając do miasta
mijaliśmy grupki uczniów i uczennic powracających ze szkół złoczowskich.
Ich wygląd nie różni się od wyglądu młodzieży polskiej. Zaskoczeni
byliśmy jednak, że w rozmowach między sobą, młodzież nie używa
wulgarnych słów, jakich bez żenady, w obecności starszych ludzi, używa
młodzież polska.
Dni Kultury Polskiej w Złoczowie
Wieczorem rozpoczął
się pierwszy akt złoczowskiej imprezy – występ lwowskiego teatru
amatorskiego, który na scenie Złoczowskiego Ośrodka Kultury wystawił
„Zemstę” Aleksandra Fredry. Duża sala nie wypełniła się po brzegi
widzami, mimo istnienia w Złoczowie Towarzystwa Kultury Polskiej.
W istocie, na widowni byli Złoczowianie z Polski, przedstawiciele władz
Krakowa i Złoczowa i niewiele miejscowej ludności ukraińskiej
i polskiej. Miejscowa organizacja polska wyraźnie nie zadbała
o frekwencję.
Kolejny dzień, 6
września 1997 roku (sobota), powitał nas piękną pogodą. Poranek
wrześniowy przypominał pamiętny wrzesień 1939 r., tragiczny dla Polaków.
Przed budynkami państwowej administracji i Domem Kultury, wybudowanymi
jeszcze za sowietów na tzw. „Kępie” (miejscu średniowiecznego
horodyszcza), na szerokim tarasie zgromadzili się Złoczowianie przybyli
z Polski, przedstawiciele władz Krakowa, władze miejscowe z burmistrzem
Złoczowa na czele, oraz tylko nieliczni przedstawiciele polskiego
społeczeństwa złoczowskiego. Powitał wszystkich ukraiński miejscowy
zespół dziewczęcy w pięknych ludowych strojach, prezentując ludowy
taniec. Nie zabrakło też tradycyjnego powitania gości z Polski chlebem
i solą.
Następnie w sali reprezentacyjnej Domu Kultury odbyło się oficjalne otwarcie „Dni Kultury Polskiej” w Złoczowie.
Ceremonię otworzył
burmistrz Złoczowa p. Jarosław Maksymowicz, który w ciepłych słowach
powitał gości. Głos zabrali także: Prezes naszego Stowarzyszenia p.
Roman Maćkówka i wicekonsul p. Wincenty Dębicki z Konsulatu Generalnego
we Lwowie. Obaj podkreślali doniosłość imprezy, zmierzającej do
zacieśnienia współpracy i przyjaźni między społeczeństwem polskim
i ukraińskim. Doniosłą rolę, ich zdaniem, winno spełniać miejscowe
Towarzystwo Kultury Polskiej. Odegrano hymn ukraiński. Z braku taśmy
z nagraniem polskiego hymnu, mazurek Dąbrowskiego odśpiewano
„a capella”.
Bezpośrednio po
oficjalnym otwarciu imprezy odbyła się sesja naukowa związana z historią
Złoczowa. W holu Złoczowskiego Ośrodka Kultury przygotowano wystawę, na
której eksponowano fotogramy: „Kraków w fotografii”, „Złoczów i region
złoczowski w starej fotografii, litografii i rysunku”. Wszystkie
eksponaty przywieziono z Krakowa. Był też konkurs malarski dla
złoczowskiej młodzieży szkolnej. Liczne prace były oceniane przez
profesjonalnych plastyków i nagradzane przez organizatorów wystawy.
Zwiedzający z ciekawością i zainteresowaniem przyglądali się wystawionym
materiałom archiwalnym. Bardzo duże zainteresowanie wzbudzało stoisko
z polską książką. Wystawione eksponaty i książki podarowane zostały
Złoczowskiemu Towarzystwu Kultury Polskiej, jako wkład Złoczowian
i miasta Krakowa dla przyszłej biblioteki polskich książek w Złoczowie.
Spotkanie
zakończyło się wspólnym obiadem w reprezentacyjnej złoczowskiej
restauracji, a po południu zwiedzano miasto. Niektórzy odwiedzili także
swoich krewnych i znajomych ze Złoczowa.
Na wieczór
zapowiedziano dwa spektakle teatralne: „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza
oraz „Niebrookliński most” Edwarda Stachury w wykonaniu krakowskich
aktorów.
Oprócz miejscowych
notabli, gości z Polski oraz nielicznych Polaków ze Złoczowa, oba
spektakle z uwagą oglądała ukraińska młodzież.
Przygotowanie wyjazdu do Huty Pieniackiej
Planując tegoroczny
wyjazd, do Złoczowa, założyłem sobie odwiedzenie mojego miejsca
urodzenia, byłej wsi Huta Pieniacka i konsekwentnie realizowałem plan.
Wspólnie z dobrym znajomym ze Złoczowa, Edwardem Stojanowskim oraz prof.
Lechem Antonowiczem z Lublina, postanowiliśmy zamówić na następny dzień
samochód. Starania w Złoczowie nie odniosły powodzenia. Za radą Edwarda
Stojanowskiego pojechaliśmy do podzłoczowskiej wsi Woroniaki, ale tam
również nie udało się zakontraktować samochodu. Na Woroniakach, wsi
położonej na zboczu pasma Gór Woroniackich, mile zaskoczyła nas ilość
nowo budowanych domów mieszkalnych, dużych, często piętrowych, z cegły
ceramicznej. Zaskoczenie było tym bardziej niespodziewane, że na
Ukrainie panuje ogólny niedostatek. Na Woroniakach mieszka wiele
polskich rodzin. Wracając do Złoczowa, szczęśliwie spotkaliśmy
właściciela „mikrobusa”, który zgodził się pojechać z nami do Huty
Pieniackiej.
W niedzielę rano
uczestniczyliśmy we Mszy św. odprawianej w złoczowskim, pięknie
odnowionym, kościele parafialnym. Kościół wypełniony był po brzegi.
W homilii proboszcz parafii powitał gości z Polski.
Po Mszy św.
wyruszyliśmy do Huty Pieniackiej. Edek doskonale znał drogi, którymi
można dojechać. Obaj, z prof. Lechem Antonowiczem, czekaliśmy przed
hotelem. Niestety, Edzio się nie zjawił. Po co najmniej dwugodzinnych
perypetiach wreszcie udało się nam wyruszyć w drogę.
Nareszcie jedziemy do Huty Pieniackiej – spełnia się moje oczekiwanie
Zamiast Edka
Stojanowskiego pilotuje nas p. Czesław Janiszewski. Jedziemy dłuższą
drogą przez Sasów, Podhorce, Jasionów, Ponikwę, Hucisko Brodzkie,
Hołubicę, Żarków, ponieważ tylko tą drogą zgodził się p. Czesław
pojechać. Z nami jadą do Huty Pieniackiej dwaj panowie z kamerą
z Telewizji Kraków, prof. Lech Antonowicz z Lublina oraz prof. Bolesław
Bachman z Łodzi – nasi „klubowicze”.
W Hołubicy
mieszkańcy wsi akurat wracają z cerkwi. Wstępuję do wójta gminy Iwana
Zieleniewicza, który zgadza się, acz niechętnie, jechać z nami. Droga
z Hołubicy do Huty nienajgorsza, jedynie ogromna kałuża niedaleko celu
podróży trochę nas zaniepokoiła. Przez cała drogę ogromnie jestem
spięty. Napięcie zresztą odczuwamy chyba wszyscy. Wjeżdżamy na teren
byłej wsi stanowiący obecnie w części grunty uprawne, w części
pastwisko. Panowie z kamerą robią zdjęcia. Ja przy pomniku staram się
przedstawić wójtowi propozycję upamiętnienia tragedii mieszkańców wsi.
Poruszam się w miejscu wiecznego spoczynku pomordowanych. Moją uwagę
zwraca fragment figury, przy której powinna znajdować się główna mogiła.
Z głównego cokołu figury zniknęły dwa fragmenty, pozostał tylko jeden
przy samej ziemi. Tymczasem pogoda zaczęła się pogarszać. Niebo
zaciągnęły czarne deszczowe chmury. Jest późne jesienne popołudnie,
zaczął siąpić drobny deszcz. Pogoda nie pozwala dłużej robić zdjęć.
Trzeba wracać z powrotem. Droga gruntowa z Huty do Żarkowa może stać się
potem trudna do przebycia. Nie spełniłem nawet obowiązku krótkiej
modlitwy nad miejscem, gdzie pochowano Hutniaków. W Żarkowie deszcz
rozpadał się na dobre. Zapada decyzja powrotu przez Jasionów do głównej
drogi przez Podhorce do Złoczowa. Wybrana droga jest znacznie krótsza,
jednak podczas deszczu może być nie do przebycia. Wójt zrezygnował
z odwiezienia go do domu, radzi nam spieszyć się. Milczenie wszystkich
w samochodzie świadczy o napięciu spowodowanym trudnościami powrotu. Ja
mam głębsze powody do milczenia, nie zdążyłem załatwić wszystkich spraw,
które wiązałem z dzisiejszą podróżą. Wracamy znaną mi drogą. Przebiega
przez pola i łąki kiedyś należące do Hutniaków. Nie zwracałem nawet
uwagi przejeżdżając obok dwóch pól należących kiedyś do naszej rodziny.
Warunki pogarszały
się z minuty na minutę. Gdy już byliśmy przed Jasionowem, okazało się,
że droga w dół jest zamknięta i trzeba przejechać grzbietem wzniesienia
do drugiego odcinka przez las, w którym kiedyś był cmentarz. Samochód
zaczął się ślizgać, jak na lodowisku. Zadrżałem o osoby w samochodzie,
zwłaszcza o sędziwego p. prof. Bachmana, który chyba najbardziej odczuł
trudności podróży. Szczęśliwie dotarliśmy do utwardzonej drogi i już bez
przeszkód dojechaliśmy do głównej szosy. Byliśmy nawet w Złoczowie
trochę wcześniej, przed pozostałą grupą z Polski, która zwiedzała w tym
dniu Olesko i Podhorce. Jeszcze jedna sprawa to zapłacenie za świadczony
transport. Sprawę podjął się załatwić prof. Lech Antonowicz.
Zakończenia obchodów „Dni Kultury Polskiej”
w Złoczowie
w Złoczowie
Wieczorem, na
uroczystej wspólnej kolacji, spotkali się organizatorzy i zaproszeni
goście. Przedstawiciele władz Złoczowa i „Klubu Złoczowskiego”
dziękowali za udaną organizację imprezy i wspaniałą atmosferę, wskazując
jednocześnie na potrzebę organizowania w przyszłości podobnych
spotkań.
Do hotelu
wróciliśmy prawie o północy. Trudno nie zauważyć kłopotów ekonomicznych
Złoczowa. Szliśmy w deszczu środkiem wyboistej jezdni. Tworzyły się
kałuże, w których, przy braku oświetlenia miasta, brodziliśmy. Złoczów
nadal nie podnosi się z zapaści gospodarczej.
8 września 1997
roku (poniedziałek), pogoda poprawiła się i znowu zaświeciło słońce.
Kończymy pobyt w Złoczowie. Załatwiamy sprawy związane z pobytem
w hotelu. Płacimy rachunki. Niewielu Polaków, mieszkańców Złoczowa,
przyszło nas pożegnać. Wyczuwa się jakiś dysonans w tej społeczności.
Niektórzy skarżą się na stosunki panujące w Towarzystwie Kultury
Polskiej w Złoczowie. Widać to po kłopotach i organizacyjnych
trudnościach w obchodach „Dni Kultury Polskiej” w Złoczowie. Miłym
zaskoczeniem było to, że przyszli ukraińscy gospodarze miasta i
przedstawiciele wydziału oświaty z administracji państwowej oraz
nauczycielki z ukraińskich szkół.
Żegnając Złoczów i przyjaciół jedziemy zwiedzać dalsze zakątki Podola.
Przez północne Podole „zwane zimnym” i południowy kraniec Wołynia
Jedziemy wzdłuż gór Woroniackich i Krzemienieckich. Docelowo – Poczajów i Krzemieniec.
Ławra Poczajowska –
miejsce święte dla prawosławnych. Imponujący zespół klasztorny, gdzie
mieszczą się świątynie, pomieszczenia dla mnichów, hotel i szpital. Cały
wierzchołek skalistej góry pokrywają obiekty sakralne i klasztorne.
Poczajowska Ławra powstała z fundacji rodziny Potockich, byłych
właścicieli dużej części Podola. Nie sposób w szczegółach opisać
wielkość i sławę klasztoru, jego zakorzenienie w wierze tamtejszej
ludności. Wspomnę jedynie o miejscach szczególnie czczonych przez samych
mieszkańców klasztoru – mnichów, jak również wyznawców prawosławia
z całej zachodniej Ukrainy. Są nimi – cudem słynąca, wyciśnięta w skale
stopa Matki Boskiej oraz skalna pieczara Ihumena Jowa, który w tej małej
pieczarze przebywał samotnie całymi dniami, a nawet tygodniami. Na
terenie Ławry Poczajowskiej obowiązuje nakrycie głowy chustą i noszenie
długich spódnic przez zwiedzające ławrę kobiety. Te ubiory przy wejściu
wręczają dyżurni mnisi – za drobną opłatą. Wszędzie dociera komercja!
Zadumany nad
wielkością, sławą i bogactwem zwiedzanego i zachowanego w dobrym stanie
klasztoru poczajowskiego, wracam myślami do podobnego wielkością
pobliskiego, lecz zniszczonego klasztoru oo. Dominikanów w Podkamieniu.
W latach 1943-1944 zginęło tam wielu Polaków i braci zakonnych z rąk
ukraińskich nacjonalistów. Przy dobrej pogodzie, z murów klasztornych
Poczajowa można dostrzec ruiny klasztoru w Podkamieniu.
Jeszcze ostatnie
spojrzenie na Ławrę Poczajowską. Przyznam, że już dawno nie widziałem
tylu żebraków. Tutaj, przed klasztorem w Poczajowie, spotyka się ich
wzdłuż ulicy prowadzącej do klasztoru i na schodach klasztornych.
Z Poczajowa
jedziemy do Krzemieńca, sławnego ośrodka kształcącego w przeszłości
wybitnych Polaków, wychowanków Liceum Krzemienieckiego. To miasto
Juliusza Słowackiego, który w wielu utworach zawarł całą swoją miłość do
tego miasta. Do Krzemieńca dojeżdżamy przed południem. Zabudowa miasta
ciągnie się wzdłuż szerokiej doliny, którą otaczają niewysokie wzgórza,
wyraźnie ograniczające zabudowę. Ze Złoczowa wyjechaliśmy bez śniadania.
Niektórzy usiłują znaleźć jakąś restaurację, w której można by się
posilić. Niestety, w jednej restauracji sprzątają po weselu i nie wydają
posiłków, w innej natomiast przygotowują się do wesela i też nie wydają
posiłków. Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy autokarem na wzniesienie
zwane „Górą Królowej Bony”, gdzie zachowały się jeszcze niewielkie
fragmenty zamku. Połowę drogi przebywamy autokarem, dalszą, do
wierzchołka, góry pokonujemy pieszo. Młodym i zdrowym osobom nie
sprawiało to trudności, natomiast dla starszych, a szczególnie mających
dolegliwości sercowe, nie ukrywam, droga była męcząca. Na wierzchołku
góry zachowały się fragmenty obronnych murów. Od strony stromego zbocza
rozpościera się wspaniała panorama położonego w dole Krzemieńca. Stąd
wyraźnie widać długą dolinę, w której z krańca na kraniec bieleje
zabudowa miasta. Widok z góry na miasto z powodzeniem wynagradza
trudności przebytej trudnej drogi. Po krótkim zachwycie nad
krzemieniecką panoramą, wracamy do miasta, w którym niektórzy zamierzają
odwiedzić miejsce urodzenia Juliusza Słowackiego, inni obejrzeć sławne
Liceum Krzemienieckie. Nie wszystkim udaje się zamiary zrealizować,
głównie z przyczyny zbyt krótkiego czasu.
W kilkuosobowej
grupie idziemy ulicą o nierównym bruku do domu Juliusza Słowackiego.
Jest to nieduży dom. W części znajduje się mała biblioteka. Dwie panie
bibliotekarki wprowadzają nas do chyba największego pomieszczenia,
w którym znajduje się niewiele pamiątek po sławnym polskim poecie.
Pełni wrażeń wracamy już do Krakowa
Około godziny 14oo
dotarliśmy do Lwowa gdzie zatrzymujemy się na kilka godzin. Uczestnicy
wycieczki czas ten mają do własnej dyspozycji. Ja zamierzam skorzystać
z okazji i odwiedzić w sprawach Huty Pieniackiej nasz Konsulat Generalny
RP. Okazuje się, że podobny zamiar ma również nasz Prezes p. Roman
Maćkówka. Po małej kawie na Starym Rynku, w rzęsistym deszczu wsiadamy
do tramwaju i z przesiadką docieramy do konsulatu. Ponieważ czas przyjęć
interesantów w Konsulacie skończył się, brama wejściowa była już
zamknięta. Na naszą prośbę zostaliśmy wprowadzeni do wnętrza. Jesteśmy
gościnnie przyjęci przez Konsula p. dr Piotra Konowrockiego. Ze mną
w spotkaniu uczestniczył prezes p. Roman Maćkówka oraz prof. Lech
Antonowicz i prof. Bolesław Bachman. Z nami jest też krakowska
plastyczka, pani Ewa Madej (prof. Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie –
wnuczka dr Wasunga ze Złoczowa), która po złoczowskiej imprezie wyjeżdża
na międzynarodowy plener malarski do Czerniowiec. W sympatycznej
atmosferze mogliśmy przedstawić niektóre problemy. Prezes Roman Maćkówka
przedstawił trudności związane z zapewnieniem lokalu w Złoczowie dla
działalności tamtejszego Towarzystwa Kultury Polskiej.
Konsul szczegółowo
zapoznał nas z postępem rokowań i prac prowadzonych przy odnowie
cmentarza „Orląt” we Lwowie. Sprawę Huty Pieniackiej, będącej również
w sferze zainteresowania konsulatu, mogłem przedstawić w interesujących
nas szczegółach. Dotyczyły one poparcia działań uzgadniających
prowadzonych przez konsulat z władzami ukraińskimi. Żegnając się
z konsulem odniosłem wrażenie, że czołowych przedstawicieli Konsulatu
Generalnego RP we Lwowie cechuje szczera troska o sprawy polskie na
terenie zachodniej Ukrainy. Pani plastyczka została w konsulacie
czekając na lwowskiego uczestnika czerniowieckiego pleneru, z którym
telefonicznie skontaktował się pan konsul.
Mając jeszcze
trochę czasu do odjazdu, wstąpiliśmy do Lwowskiego Towarzystwa Kultury
Polskiej, gdzie przyjęci zostaliśmy przez kierownictwo Towarzystwa.
O godzinie 18oo
opuszczamy Lwów i jedziemy w kierunku granicy. Pełni wrażeń,
wycieczkowicze zapadają w słodką drzemkę. Na granicy wszyscy się
ożywiają.
Wszechwładza
ukraińskich funkcjonariuszy granicznych zniewala wszystkich turystów,
nawet tych potulnych. O tym mogliśmy się przekonać, kiedy bez żadnej
przyczyny przetrzymano nas na granicy po stronie ukraińskiej kilka
godzin. Do Krakowa dotarliśmy około szóstej rano tj. 10 września 1997
roku. Powitała nas niepogoda i zimno. Po opuszczeniu autokaru przy
głównym dworcu kolejowym, część osób po szybkim pożegnaniu się,
zwłaszcza ci, którzy są spoza Krakowa, udała się czym prędzej na
dworzec, by jeszcze zdążyć na połączenia kolejowe do domów. Prof. Lech
Antonowicz, wyraźnie zdenerwowany zwłoką w podróży pospieszył do kasy.
Na szczęście zdążył na połączenie do Lublina. Ja pozostaję z panią
Janiną z Gdyni w dworcowej poczekalni. Pani Janina ma zamówiony pokój
w hotelu, na który musi poczekać do godzin popołudniowych. Nasza znajoma
plastyczka, która pozostała we Lwowie, poleciła nam skorzystać
z gościnności jej męża, w razie gdyby wynikły trudności po przyjeździe
do Krakowa. W tej sytuacji postanowiliśmy skorzystać z propozycji.
O godzinie 7oo po telefonicznym zapowiedzeniu się,
pojechaliśmy do mieszkania naszej znajomej, której mąż bardzo uprzejmy,
poczęstował nas śniadaniem i gdzie mogliśmy spędzić czas dzielący panią
Janinę od zamieszkania w hotelu.
Ja natomiast
musiałem spędzić na dworcu, długie godziny do odjazdu pociągu w kierunku
Kołobrzegu, obserwując z przykrością zachowanie wyróżniających się
grup, koczujących na pięknym nowym dworcu w Krakowie. Czas oczekiwania
na dworcu pozwolił mi poczynić kilka uwag refleksyjnych dotyczących
wycieczek na Kresy oraz podsumowania dotychczasowych dokonań w czasie
ich trwania.
Dzięki naszemu
stowarzyszeniu odwiedziłem czterokrotnie oraz jeden raz indywidualnie
rodzinne strony. Dotychczas, pomimo usilnych starań, nie udało mi się
zrealizować programu upamiętnienia tragedii mojej rodzinnej wsi – Huty
Pieniackiej. Nadal żywię nadzieję na jej realizację, zwłaszcza przy
pomocy stowarzyszenia. Podobnie za ich sprawą, mogłem zwiedzić niemal
całe Podole i jego pamiątki związane z kulturą i historią naszej
ojczyzny, i to w towarzystwie dawnych mieszkańców tych ziem.
Uznanie i
podziękowanie należą się Zarządowi Stowarzyszenia, a przede wszystkim
jego Prezesowi Romanowi Maćkówce i Sekretarzowi Zofii Pogudz, za
realizację aktywnej pomocy materialnej i organizacyjnej Polakom
zamieszkałym w Złoczowie.
Uznanie należy się
również byłym mieszkańcom Złoczowa za materialne wsparcie w odnowieniu
Mauzoleum na złoczowskim cmentarzu, a także utrwalenie pamięci poległych
w pierwszej wojnie światowej żołnierzy II Brygady Legionów
w Mołotkowie. Stowarzyszenie dofinansowało częściowo odbudowę pomnika.
Ostatnio
zorganizowane Dni Kultury Polskiej w Złoczowie są właściwym kierunkiem
działania stowarzyszenia w budowaniu porozumienia i współpracy
z ukraińskim społeczeństwem.
W czasie pobytu w Złoczowie odczułem
niestety zauważalny kryzys w działalności tamtejszego Towarzystwa
Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej, co wymaga troskliwej opieki władz
założycielskich ze Lwowa.
Wrzesień 1997 rok
Katarzyna Próchnicka
– polonistka, Poznań
Wyprawa na Kresy
Kiedy listonosz
wręczył mi grubą kopertę z Krakowa z informacją o planowanych Dniach
Kultury Polskiej w Złoczowie, zdecydowałam się bez wahania: jadę!
W Złoczowie bywałam w latach 30-tych na wakacjach u dziadków, ale z tych
pobytów zachowałam zaledwie mgliste wspomnienia domu i ogrodu dziadków,
a mniej samego miasta.
Przyjechaliśmy do Złoczowa autokarem 5 września 1997 roku i rozlokowaliśmy się w hotelu.
Złoczów liczy
obecnie 25 tysięcy mieszkańców. W związku z zamknięciem kilku zakładów
pracy. Złoczowianie chętnie przenoszą się do krewnych na wieś, gdzie
łatwiej się utrzymać, a więc liczba mieszkańców maleje.
Pierwsze kroki
w Złoczowie skierowałam na miejscowy cmentarz, gdzie zachowały się groby
moich pradziadków Herminy i Mariana Budwicz-Jachimowskich oraz mojego
dziadka, sędziego Stanisława Maly. Obejrzałam też pięknie odnowione
Mauzoleum – jeszcze nie całkiem ukończone, ale już zapowiadające, że
będzie to piękne upamiętnienie zmarłych zasłużonych Polaków, synów
złoczowskiej ziemi.
Po południu
odwiedziłam jeszcze kościół rzymskokatolicki, pięknie odnowiony zabytek
baroku polskiego. Włodarzy nim energiczny i sympatyczny ksiądz Jan
Buras. Spotkana w kościele młoda dziewczyna najczystszą polszczyzną
opowiedziała kilka słów o sobie i swojej rodzinie. Jest organistką
w kościele. Jej ojciec jest Ukraińcem wyznania prawosławnego, ale
z pełną tolerancją uznaje religijność żony Polki i córek. Podobno jest
to dość powszechnie stosowana zasada, jeszcze od przed wojny, że
w rodzinach mieszanych synowie przyjmują wyznanie ojca, a córki matki.
Następnego dnia,
w miejscowym Domu Kultury, odbyło się otwarcie Dni Kultury Polskiej
w Złoczowie. Uczestniczyli: burmistrz Złoczowa, Konsul Polski ze Lwowa
oraz delegaci Wydziału Kultury i Zarządu Miasta Krakowa. Odegrano hymn
ukraiński, a my, uczestnicy wycieczki, odśpiewaliśmy hymn Polski.
Okolicznościową dekorację tworzyły flagi, polska i ukraińska oraz herb
miasta Złoczowa. Nasza grupa przyniosła polską flagę, która została
zatknięta przy stole prezydialnym. Na program dnia złożyły się otwarcie
kilku wystaw, wśród nich wystawa rysunków dzieci złoczowskich pt.
„Polska w oczach małych Złoczowian”, koncerty zespołów młodych
bandurzystów, chóru z solistkami i bardzo atrakcyjnego zespołu tańca
towarzyskiego. Były także ludowe tańce ukraińskie i polskie. Recytowano
wiersze Wisławy Szymborskiej. Impreza bardzo starannie przygotowana
przez kierownictwo Domu Kultury, ale charakterem zbliżona do PRL-owskich
akademii z czasów późnego Gomułki. Z okazji „Dni Polskich w Złoczowie”
organizatorzy zaprosili do nowo otwartej w Złoczowie restauracji, gdzie
podjęto nas świetnym obiadem. Naszą uwagę zwróciło pierwsze eleganckie,
na europejskim poziomie WC.
Kresowa kuchnia nie ma sobie równej. Zwykłe pierożki, racuszki i torty, to niepowtarzalne kompozycje smakowe.
Program Dni Kultury
Polskiej w Złoczowie wzbogaciły występy artystów Teatru Polskiego ze
Lwowa z „Zemstą” Aleksandra Fredry i aktorów z Krakowa z „Panem
Tadeuszem” Adama Mickiewicza i montażem lwowskich piosenek. Szkoda, że
na spektakle w ogóle nie przyszła miejscowa młodzież polska, natomiast
starsze pokolenie widzów było wyraźnie wzruszone spotkaniem z polską
kulturą. Sądzę, że następne tego rodzaju imprezy należałoby przygotować
programowo z myślą o młodzieży.
Wspaniałymi
atrakcjami dla nas były wycieczki do zamku w Złoczowie (niestety
w nieustannym remoncie), Oleska – filia Muzeum we Lwowie i do Podhorzec,
które są w kompletnej ruinie. Budzi to bardzo smutne refleksje, bo
Podhorce, to wspaniała niegdyś rezydencja książąt Sanguszków, na miarę
Wilanowa lub Łańcuta. Bardzo atrakcyjne były także wycieczki do
Poczajowa, prawosławnego sanktuarium maryjnego, gdzie ławra swoim
rozmiarem i czterema pięknymi cerkwiami może konkurować z ławrą
w Kijowie. Wysłuchaliśmy opowieści o cudownych uzdrowieniach, byliśmy
także w grocie pustelnika Hioba, którego ciało nie rozkłada się,
podobnie jak ciała mnichów w kijowskiej ławrze. Ówcześni mnisi
prawosławni posiadali, jak widać, nieznane współcześnie sposoby
mumifikacji.
Ostatnim etapem
programu turystycznego był Krzemieniec, miejsce urodzin Juliusza
Słowackiego. Kościół z pięknym memoriałem nagrobnym wielkiego Juliusza
i Liceum Krzemienieckie, które tylu sławnych Polaków wydało: Lelewela,
Kołłątaja, Worcela itd.
Wracając do Polski
zatrzymaliśmy się na kilkanaście godzin we Lwowie. Odwiedziliśmy
Cmentarz Łyczakowski i Orląt Lwowskich. Bardzo cieszy serce postęp prac
remontowych na cmentarzu. Polskie dzieci mają godne miejsce spoczynku.
Odwiedziłam grób krewnego, profesora Zdzisława Próchnickiego,
spoczywającego tuż obok Marii Konopnickiej i Gabrieli Zapolskiej oraz
Orlątka Mallego, który może wcale moim krewnym nie jest, ale padł za
Lwów.
Kuzynka, A.
Krzyżanowska, pobiegła natomiast do pasażu Mikolascha, gdzie kiedyś
wspaniałą aptekę miał jej dziadek, Marian Krzyżanowski.
Spacer po mieście pozwolił nam stwierdzić, że „pod ratuszem siedzą lwy”, a Mickiewicz spogląda łaskawie spod kolumny.
Cała wyprawa byłaby
niezwykle udana, gdyby nie przedłużony bez powodu, pięciogodzinny,
postój na granicy. Podobno polscy celnicy nie chcieli nas przyjąć? Tak
tłumaczyli pogranicznicy ukraińscy.
Jestem wdzięczna
organizatorom za bardzo pouczającą wycieczkę „do korzeni”. Urzekająco
piękny krajobraz, ciepli, serdeczni ludzie, pozostaną na długo nie tylko
w mojej pamięci.
Pozwalam sobie dołączyć wiersz:
Biały dworek w Złoczowie
Gdy opadną mnie wspomnienia
Mój poznański świat się zmienia
Zamiast bloków, szyn, wypadków
Widzę sielski dworek dziadków
Biały dworek pośród sosen
Trwał w Złoczowie wiele wiosen
W różnych świętach uczestniczył
Adres: Kolejowa później Sienkiewicza
Przeżył burze i powstania
Urodziny, pożegnania
Chwile piękne, czas spokojny
Lecz nie przeżył drugiej wojny
Babcię widzę jest na ganku
Dziadzio w sędziowskim żupaniku
Ciągle lwowskich gości korzec
I z Czortkowa i z Podworzec
Snują długie opowieści
O patriotycznej treści
Jak to prababcia Hermina
Ukrywała powstańców… W swoich krynolinach
Lub jak Raul Koczalski mały
Robił dziadkom mym kawały
I Chopina na śniadanie
Grał na dziadków fortepianie
Zacne państwo Skrowaczewscy
Dziadków odwiedzali chętnie
Nie wiedzieli, że ich synek
Będzie sławnym dyrygentem
A w zimowe mroźnie dni
Wszyscy na ślizgawkę szli
Gdzie dziewczęta i kobiety
Wciąż kręciły piruety
Dziś już ciche groby
Wiążą mnie z złoczowską ziemią
Może moje wnuki….. oby!
Zatęsknią za jej ziemią.
wrzesień 1998
Irena Becla
– pedagog szkolny
Powrót do korzeni
Mam pisać o moich
wrażeniach z wyjazdu na Kresy Wschodnie, o moim ukochanym, dalekim,
czasami tylko widzianym w snach Podolu. Myślę, że pierwsze strofy starej
pieśni o Podolu wspaniale wprowadzą w nastrój i klimat tej wyprawy.
Gdyby orłem być, lot sokoli mieć,
Skrzydłem orlim, lub sokolim
Unosić się nad Podolem –
Tamtym życiem żyć, tamtym życiem żyć!
Droga ziemia ta! Myśl ją moja zna,
Tam najpierwsze szczęście moje,
Tam najpierwsze niepokoje,
Tam najpierwsza łza.
Wspomnienia
sentymentalne – przeżyłam własne bajkowe dni powrotu do dziecięcych lat,
powrotu do miejsc, gdzie tkwią moje korzenie – mojej rodziny. Zapytacie
czy to ważne? Każda rodzina to cząstka społeczeństwa, cegiełka wielkiej
budowy, której na imię naród – więc jeżeli cegiełki są nie na miejscu,
zagrożona jest cała budowa – to ważne jest tak, jak moja rodzina!
Jedziemy na Kresy!
„Złoczowski Klub” z siedzibą w Krakowie zorganizował tę wyprawę, jestem
jej uczestniczką i oto jak odebrałam to ogromne przeżycie – powrót do
dzieciństwa, po tylu latach… 23 września o godzinie 24oo
wsiadłam w miejscowości Pilzno do jadącego z Krakowa autokaru. Niezbyt
przyjemne wrażenie na wstępie. Nikogo nie znam w tym autokarze – na
razie. Wszystkie formalności dotychczas załatwiałam przez telefon.
Zaopiekowała się mną i pomogła usadowić miła pani sekretarz
Stowarzyszenia Zosia Pogudz, pierwsze koty za płoty. W Rzeszowie
wsiadają następne osoby, to już pełny stan. Jedziemy na nowe przejście
na wschodniej granicy. Budynki nowiuteńkie, jeszcze nie ma tu dużego
ruchu. Polska kontrola – tylko formalność, – no i pierwsza niezbyt miła
przygoda – jedna z pań aktorek teatru krakowskiego, która miała brać
udział w występach z okazji Festiwalu Kultury Polskiej w Złoczowie –
omyłkowo zabrała paszport swojej córki. Niestety, musiała wrócić do
Krakowa, jednak występ będzie uratowany, ponieważ zastąpi ją koleżanka –
też aktorka. Przejeżdżamy granicę. Na tym przejściu, jak już
zaznaczyłam, nie ma żadnego ruchu, ale brak rutyny u młodej kadry po
stronie sąsiadów, spowodował, że odstaliśmy cztery godziny. Płacimy po
dwa dolary ubezpieczenia. Nie ma tu jeszcze możliwości wymiany waluty.
Hrywna wygrywa z dolarem! Wstaje dzień. Jest szaro, pochmurno.
W autokarze prawie wszyscy śpią. Zapłaciliśmy wszystko, oddano
paszporty, wyruszamy dalej – w nieznane. Drogi puste, lasy, ani żywego
ducha, a według miejscowego czasu godzina ósma. Na granicy wsiadła do
autokaru kobieta. Rozmowa odbywa się w śmiesznym języku
ukraińsko-rosyjsko-polskim. Mówi, że pracuje w „kolumnie sanitarnej” –
po prostu sprzątaczka, ale „kolumna sanitarna”, to oryginalniej brzmi.
Niech jej będzie – wysiada przy stacji benzynowej. Stacja benzynowa to
„mastnafta” – tania benzyna. Trzeba się przyzwyczaić i przypomnieć sobie
słówka ukraińsko-rosyjskie. Bierzemy benzynę – znów długi postój, nikt
się tu nie śpieszy, czas płynie jak w zwolnionym filmie.
Godzina 9oo,
Lwów – moja wyobraźnia płata mi figle i sprawia zawód – zawsze
wyobrażałam sobie, że wejście do tego wspaniałego miasta-legendy strzegą
dwa okazałe posągi – dwa lwy. Nie było lwów, wjechaliśmy w granice
miasta bez przeszkód. Przedmieście – ogrody, budynki – niektóre leciwe,
pamiętające dawne dzieje wojny, zupełnie nie odnowione, inne dopiero się
budujące, a już zdewastowane. Podjeżdżamy do okazałego przedwojennego
budynku – szkoła nr 10. Napis na budynku głosi: Miejski Wydział Edukacji
Narodowej. Szkoła Nr 10 M. Magdaleny. Wita nas bardzo sympatyczna pani
Jadwiga Pieńkowska – nasza przewodniczka. Jeszcze tylko kierownictwo
naszej wyprawy idzie przywitać się z panią dyrektor szkoły i przekazać
prezenty (książki, zeszyty itp.), jakie przywieźliśmy dla uczniów. Ja
nareszcie mam możliwość poznania szkoły polskiej we Lwowie
i z przyjemnością stwierdzam, że i nasze jasielskie Towarzystwo
Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich cząstkę swego serca
przekazuje dzieciom tej szkoły, poprzez prezenty np. z okazji świąt
Bożego Narodzenia czy św. Mikołaja. Zagapiłam się przez te rozmyślania.
Nie poznałam już pani dyrektor (nie chcę przeszkadzać naszemu
kierownictwu) no i zostałam przed budynkiem, reszta uczestników
wycieczki wyruszyła już zwiedzać Politechnikę – biegnę za nimi. Gmach
Politechniki jest w pobliżu, jak przystało na instytucję naukową –
okazały, rozbudowany i otoczony tłumem młodzieży, przeważnie męskiej –
cóż przedmioty ścisłe, niewiele pań decyduje się na te kierunki studiów.
Rojno, lecz obco, rezygnuję ze zwiedzania, wracam do szkoły nr 10.
Wsiadamy do autokaru z przewodniczką, by zgodnie z programem wyruszyć na
zwiedzanie miasta. Pani przewodnik przypomina – przed wojną, Lwów,
trzecie co do wielkości miasto w Polsce. Teraz osiadłe na 140 km2
powierzchni, na siedmiu wzgórzach. Liczy około miliona tysięcy
mieszkańców, leży nad rzeką Pełtwią. Przed wojną było tu 37 kościołów
i 16 cerkwi. Obecnie są dwa kościoły i około 30 cerkwi. Niektóre
kościoły, jak np. kościół św. Anny, długie lata pełnił rolę magazynu
i sklepu z meblami, a teraz jest cerkwią św. Anny. Obecnie mieszka we
Lwowie około 15 tysięcy Polaków, są dwie polskie szkoły, audycje radiowe
w języku polskim – dwie godziny tygodniowo, działają polskie chóry
i stowarzyszenia. Nasz autokar, wąskimi ulicami Lwowa, wspina się coraz
wyżej, mnóstwo zieleni. Mijamy Brygidki – straszne więzienie. Niestety
czynne do dnia dzisiejszego – tu ludzi nie tylko więziono, ale
maltretowano wymyślnymi torturami, a nawet żywcem zamurowywano. Nasuwa
się refleksja – czy taki „zabytek” nie należy raz na zawsze zmieść
z powierzchni ziemi, a z nim raz na zawsze zniweczyć niecne praktyki
okrucieństwa i średniowiecznego barbarzyństwa. Dalej, wśród zieleni
Pałacyk Bractwa Kurkowego. To tu odbywały się słynne bale, a na jednym
z huczniejszych, Artur Grottger – nasz słynny malarz, poznał swoją Muzę
i przyszłą żonę, Wandę Monné. W końcu Łyczaków – dzielnica miasta, park,
ulica sympatycznych lwowskich batiarów i Cmentarz Łyczakowski.
Cmentarz na
Łyczakowie został założony w 1786 roku. Zajmuje 40 hektarów powierzchni
podzielonej na 80 pól. Od samego początku był cmentarzem elitarnym. Tu
spoczywa Gabriela Zapolska, Maria Konopnicka, Artur Grottger, Julian
Konstanty Ordon, Seweryn Goszczyński i wielu innych. Niezwykle
oryginalny nagrobek ma też lekarz weterynarii Iwanowicz. Na jego płycie
nagrobnej wykuto sylwetki dwóch wiernych piesków: Pluta i Nero, które tu
zginęły z żalu i tęsknoty za swoim opiekunem. Dalej przepiękny nagrobek
Artura Grottgera – o krzyż, wzniesiony na grobowcu, oparta postać
pięknej kobiety i napis: „Wszystko wychodzi z ziemi i wraca. Niech Cię
Chrystus przyjmie, który Cię wezwał.”
Jest tu też grób
legendarnej „Panny Franciszki” – zamożnej córy miejscowego rzeźnika,
w której zakochał się z wzajemnością biedny fryzjerczyk. Do takiego
„mezaliansu” nie można było dopuścić – toteż podano młodym „zatrute
kiszki i taki był koniec panny Franciszki” jak głosi znana i przez
„lwowskich batiarów” wyśpiewywana ballada. Na cmentarzu są też całe
kwatery bohaterów wojennych, jak np. poległych w Powstaniu Styczniowym
1861-63. Na samym szczycie cmentarza, na tzw. Górce Powstańców,
wystawiono wspaniały pomnik Szymona Szydłowskiego z chorągwią – tak jak
walczył, tak zginął – bohaterski chorąży powstańców. Kwatera powstańców
nieco zdewastowana, powyrywane krzyże, zniszczone zdjęcia i napisy,
chwasty. Schodzimy w kierunku Cmentarza Orląt. Na północnym stoku, ni
stąd ni zowąd, przy samej drodze, wyrasta duży, drewniany krzyż
z trójzębem. Nieco dalej Cmentarz Orląt – najbardziej czczone, święte
miejsce dla Polaków. Tu leżą bohaterskie dzieci polskie, które zginęły
w walce o Lwów w 1918-1920 roku. Wspomnienia – ciągle brzmi mi w uszach
pieśń poświęcona bohaterom – jakże ciepła, wzruszająca i smutna: „Mamo,
czy jesteś ze mną, nie słyszę Twoich słów! W oczach mi trochę ciemno –
Obroniliśmy Lwów”. Na kwaterze tej pochowano 2.869 młodych obrońców
Lwowa. Groby obecne, to krzyże – jeden obok drugiego – tworzą zwarte
szeregi, tak jak szli do walki i ginęli. W 1974 roku cmentarz zamknięto,
zniszczono, wybudowano drogę asfaltową, a groby buldożery zrównały
z ziemią. Po prostu potworne barbarzyństwo! Teraz jest w odbudowie.
Prowadzi się nawet ekshumacje zwłok spod tej drogi. 24 września 1998
roku, roboty renowacyjne cmentarza trwały. Odbudowuje się też katakumby,
w których jest pochowanych 76 osób. Przechodzimy do bramy wejściowej,
już ją oczyszczono z niedawnych, wulgarnych napisów, którymi ją
zbezczeszczono! I tak w dalszym ciągu tryumfuje napis: „UMARLI, ABYŚMY
ŻYLI WOLNI”. Przy tej samej bramie – dwie puste kolumny, nie ma na nich
lwów strażników, nie wróciły jeszcze na swoje miejsce, miejmy jednak
nadzieję, że stanie się to już wkrótce, zwłaszcza, że przed bramą, na
płycie cmentarnej spotkaliśmy polskiego konsula wraz z delegacją
ukraińską, która składała kwiaty – symbolika przeprosin za niedawny
wandalizm tu dokonany. Zaproszono i nas do wspólnego kręgu osób
oddających cześć bohaterom. Po oficjalnym salucie, uczestnicy naszej
wycieczki oddali hołd poległym. Na swój sposób zmówiono Ojcze Nasz
i Zdrowaś Mario i Wieczne Odpoczywanie – słońce przez chmury się
przedarło, spokój i wieczne szczęście w niebie racz duszom ich dać
Panie! Pani J. Pieńkowska, nasza przewodniczka, zadeklamowała piękny
wiersz o Orlętach, po czym głęboko wzruszeni udaliśmy się w kierunku
wyjścia z cmentarza, po drodze oglądając jeszcze, co bardziej znaczące
pomniki, w tym pomnik ku czci Macierzy Sokoła. Na wysokim cokole „Sokół”
ze skrzydłami rozpiętymi, zrywa się do lotu, a jednak ciągle szponami
przykuty jest do ziemi. Skruszeni i wzruszeni opuszczamy cmentarz,
omijając z boku budujące się pomniki ku czci obrońców Ukrainy –
zastanawiające – czyżby aktualnie tam musiały stanąć??? Cóż... Ważne, że
nie pozwolimy nigdy zburzyć spokoju wiecznego naszych bohaterskich
obrońców Lwowa – Orląt!!
24 września 1998
roku – czwartek. W godzinach popołudniowych wyjeżdżamy do Złoczowa,
miasta mojego dzieciństwa. Zatrzymujemy się w hotelu „Ukraina” – niezbyt
reprezentacyjnym. Pokoiki skromnie umeblowane, niestety bardzo już
zniszczone. Zimno, brak ciepłej wody, a w ubikacjach – brak desek
sedesowych. Czasami też w chwilach zupełnej ciszy, słyszeć się daje
delikatne i dyskretne – skrobanie myszek – no cóż, idzie zima, one też
potrzebują schronienia.
Złoczów! – miasto
mojego dzieciństwa. Zbyt wczesnego dzieciństwa, abym dokładnie mogła cię
pamiętać, ale są i do dziś żyją w mej pamięci chwile niezapomniane –
szczęścia i grozy, które jak barwny film przeżywam od nowa, w tych
uroczych dniach mojego powrotu po latach! Nieopierzone ptaszę wyrzucono
kiedyś brutalnie z gniazda jeszcze w 1944 roku, no ale jestem tu znów –
właśnie jak ptak, który ciągle wraca do rodzinnego gniazda!
Zostawmy na razie
wspomnienia, chociaż tak trudno jest im się oprzeć. Jest 25 września
1998 roku – piątek. Udajemy się do złoczowskiego Domu Kultury, gdzie za
chwilę dokona się oficjalne otwarcie Sympozjum z okazji 125-lecia
Gimnazjum Złoczowskiego. Dokonał go pan Mieczysław Hrehorów – były uczeń
gimnazjum – przewodniczący obchodów rocznicowych. Sala widowiskowa –
okazała, jest scena, odpowiednie oświetlenie, dekoracje. Miejsce na
widowni zajmuje młodzież szkolna ze Szkoły Średniej nr 3 (dawne
gimnazjum) pod opieką nauczycieli; my – uczestnicy z Polski, również
zajmujemy swoje miejsca. Za stołem prezydialnym goście i gospodarze:
prezes Stowarzyszenia pan Roman Maćkówka, dyrektor szkoły Wasyl
Lubieniecki, nauczycielka historii Tatiana Tichonowa, profesor Bolesław
Bachman – absolwent gimnazjum, jeden z najstarszych uczestników tego
Sympozjum. Referat „prowadzący” w imieniu pani Marii Szymskiej, autorki
„Księgi Pamiątkowej Gimnazjum Złoczowskieego” (nie mogła przyjechać),
wygłosiła pani Włada Czerwińska z d. Dziadykiewicz, obecnie mieszkająca
w Gliwicach – redaktorka ciekawego pisma „Złoczowianka”. Z referatu
można było dowiedzieć się dużo o historii szkoły, zapoznać się
z nazwiskami dyrektorów, nauczycieli i absolwentów, szczególnie tych
wybitnych osobistości, którzy już na zawsze swoimi osiągnięciami
w różnych dziedzinach, np. nauki, sztuki, kultury, złotymi zgłoskami
zapisali się w dzieje Polski. Szkoła, jako gimnazjum im. Króla Jana
Sobieskiego, powstała w 1873 roku – stąd ten wspaniały jubileusz 125
lecia. Na wydanej z tej okazji ulotce zamieszczono następujący piękny
tekst ułożony przez młodzież szkolną:
„Druhowie, gdy Wasz poczet niebogaty,
Jesteście dla nas drożsi z każdym dniem...
Gimnazjalne prędko zbiegły lata –
Teraz się wydają miłym snem”.
Ze wspaniałego,
bardzo skrupulatnie opracowanego referatu, Marii Szymskiej, dowiedziałam
się również i o tym, że ostatnia matura przed wojną odbyła się 8 i 9
maja 1939 roku, a złożyło ją 24 abiturientów. Ostatnim dyrektorem szkoły
był pan Mieczysław Kalityński. Nauka była dostępna dla wszystkich, nie
było barier narodowościowych. W gimnazjum działały liczne gabinety
specjalistyczne, kółka zainteresowań, również orkiestra dęta, kółko
teatralne, gdzie grały piękne dziewczęta jak np. Kazia Tomaszewska-Żaki.
Młodzież gimnazjalna nadawała ton miastu. Działały też kluby sportowe
np. „Pogoń”, „Janina”. Gimnazjum wydało wiele wybitnych postaci np:
Witold Aulich – profesor Politechniki Śląskiej, Bolesław Bachman –
profesor Politechniki Łódzkiej, artysta malarz Marian Kratochwil,
Mieczysław Gulin również artysta malarz, rysownik, grafik, Tadeusz
Hupałowski – generał dywizji i wielu innych. Kolejny referat wygłosił
Prezes Roman Maćkówka, który ciepło i serdecznie zwrócił się do obecnej
na Sali młodzieży, z uwagą wysłuchującej wygłaszane referaty. Nawiązał
do ciekawszych życiorysów absolwentów dostojnej Jubilatki. Kolejno
odczytano przesłane do sympozjum życzenia okazjonalne od „Klubu
Złoczowskiego” w Bielsku-Białej. Kolejno głos zabrał profesor Bolesław
Bachman, jeden z najstarszych absolwentów tej szkoły. Mówił po polsku i
po ukraińsku, przede wszystkim do zgromadzonej młodzieży, aby pamiętali,
że przejmują krzewienie wspólnej kultury. Następnie o sobie – naukę w
gimnazjum rozpoczął w 1921 roku, bezpośrednio po pierwszej wojnie
światowej. Wspominał swoich nauczycieli, szczególnie profesora Trusza,
który zgromadził bogate, fenomenalne (jak na owe czasy) zbiory okazów
botanicznych, nauczał – jak kochać tę ziemię i to, co jest z nią
związane. Drugą osobą, którą bardzo dobrze zapamiętał, był profesor
Charkiewicz – Ukrainiec, który miał pierwsze radio w Złoczowie.
Uczniowie i profesor wspólnie słuchali śpiewu Jana Kiepury. Maturę zdał w
1929 roku. Wspomina też prof. Milera, który nie tylko uczył gimnastyki,
ale również pisał ciekawe sztuki teatralne o tematyce wziętej z życia
miasta. Wspominał również o działaniu Towarzystwa Gimnastycznego
„Sokół”. Pan Bolesław Bachman swoje ciekawe, piękne przemówienie,
zaadresował w przeważającej części do młodzieży, pokazując ciekawsze
losy Kresowian, którzy tu, niezależnie od narodowości, żyli w zgodzie i
wzajemnym szacunku. Zachęcał też do wspólnego, zgodnego działania na
niwie kultury. Po tym przemówieniu – minutą ciszy uczczono tych, którzy
już na zawsze odeszli z grona żyjących profesorów i uczniów.
Kolejno głos
zabrała pani Tatiana Tichonowa – ucząca obecnie w tej szkole historii.
Przedstawiła rys historyczny rozwoju szkoły po 1939 roku.
W 1949 roku
Ukraińska Szkoła Nr 3 wypuściła swoich pierwszych wychowanków. Oni,
podobnie jak ich poprzednicy, utrzymują kontakty ze swoją szkołą –
urządzają zjazdy absolwentów np. ostatnio w lutym spotkali się
absolwenci z roczników 1949, 1959, 1969 itp. – była to wielka
uroczystość. W 1991 roku na gruzach związku sowieckiego powstała
niezależna Ukraina. Do tej szkoły uczęszcza teraz 350 uczniów. Oni
również chcą nawiązywać do pięknych tradycji Gimnazjum im. Jana
Sobieskiego. Pierwszym takim sygnałem było powstanie w tej szkole
Niedzielnej Szkoły Polskiej, której uroczystego otwarcia dokonano
1 września 1998 r.
To doniosłe
sympozjum zakończył przyjaznym wystąpieniem dyrektor Wasyl Lubieniecki,
zapraszając do dalszych serdecznych kontaktów i do spotkania za rok.
A wieczorem, w sali
gimnastycznej byłego gimnazjum, odbyło się spotkanie koleżeńskie byłych
uczniów i sympatyków. Na spotkanie przybyli obecni gospodarze szkoły –
dyrektor W. Lubieniecki ze swoją piękną, młodą żoną i dwoma ślicznymi
małymi córeczkami, pani ucząca historii i inni – i choć stoły były
skromnie zastawione polską kawą, herbatą i ciasteczkami, to atmosfera
panowała serdeczna i wzruszająca, zwłaszcza, gdy rozwiązał się „worek”
wspomnień. Tu prym wiedli pani Ewa Osuchowska i pan Bolesław Bachman.
Ośmieliłam się też wspomnieć o moim ojcu, Henryku Urbańskim, który
wprawdzie tego gimnazjum nie ukończył, ale uczęszczał do Seminarium,
a największy związek miał z Towarzystwem Gimnastycznym „Sokół”, którego
nawet był Naczelnikiem. Okazało się, że dużo osób pamięta i miło
wspomina mojego tatę. Pamiętają również jego brata Józefa – dyrektora
szkoły podstawowej w Złoczowie. Były wspomnienia, śpiewy melodyjnych
ukraińskich dumek i polskich pieśni, a nawet zadeklamowałam moje dwa
wiersze pt. „Kresowianka” i „Trzeci Maj – Ojcu”. Było mi miło, że
zostały ciepło i ze zrozumieniem przyjęte. Dzień, pełen emocji, skończył
się powrotem do hotelu. Długo nie mogłam zasnąć. W końcu wszystko to,
co przeżyłam wydawało mi się nierealnym snem! Zwłaszcza, że z p. Anną
Bidny, której rodzina nigdy ze Złoczowa nie wyemigrowała, wyruszyłyśmy
po południu, między uroczystościami, „w miasto”, na poszukiwanie domu,
w którym przyszłam na świat. Było to na ulicy Czarnieckiego nr 3 (dom
stryja Józefa) – obecnie ulica Tarnawskiego. Dom rodzinny stoi – bardzo
zadbany. Dobudowano do niego od strony ulicy jakby pół domu. Wejście od
tyłu zostało stareńkie, ganeczek drewniany, okna, drzwi wejściowe
otwarte, sień. Weszłam – te same drzwi na strych, do piwnicy i wejście
do naszego mieszkania – z przedsionka na lewo – zamknięte; nie wejdę do
kuchni, nie ma nikogo, na darmo serce waliło mi młotem! Ten naprzeciwko
też stoi i okno jest to samo, co przed laty było świadkiem niezwykłego
zdarzenia – wesela cioci Kazi Tomaszewskiej. Wyszła za mąż za Adama
Żakiego (pasierba stryja Józefa Urbańskiego) i kiedy po ślubie orszak
z młodymi zajechał pod dom, z tego właśnie domu naprzeciwko, major wojsk
polskich – wielbiciel pięknej panny młodej – w galowym mundurze
z szabelką u boku i z przepięknym bukietem róż, wyskoczył przez okno
i pobrzękując szabelką przyklęknął i wręczył te kwiaty, zdziwionej
i nieco zaszokowanej dziewczynie! – Jak ja to pamiętam; jakby się to
działo wczoraj!
Tego jeszcze dnia,
bogatego w różnorakie wrażenia, odbył się wspaniały „Wieczór
Mickiewiczowski”, który z okazji 200 urodzin naszego Wieszcza
przedstawili artyści teatrów krakowskich – pani Ewa Zytkiewicz i pan
Tomasz Poźniak. W programie recytacje fragmentów ballad, romansów oraz
większych utworów Wieszcza. Była to wyjątkowej urody uczta duchowa.
W sobotę, 26
września 1998 r., odbyło się uroczyste otwarcie Festiwalu Kultury
Polskiej. Wzniosłe i piękne, z hymnem narodowym polskim i gospodarzy.
Panował odświętny nastrój powagi i wzruszenia, no i barwy ludowych
strojów zakwitły, dając sygnał do tańców i radości. Otwarto też wystawę –
„Złoczów i Gimnazjum Złoczowskie w starej fotografii”. Pokazano również
nowe i najnowsze wydawnictwa książki polskiej. Duże zainteresowanie
wzbudził konkurs ilustracji do utworów Adama Mickiewicza – prace
młodzieży złoczowskiej. Niestety nie mogłam obserwować przebiegu tego
konkursu, nie było mnie – bardzo żałuję. Oglądałam tylko (zbyt szybko)
ilustracje wykonane przez młodzież – wszystkie mi się podobały i wiem,
że jury również nie skąpiło nagród uczestnikom konkursu – chwała im za
to! Mnie w tym czasie udała się wyprawa „szlakiem dziecinnych lat”, do
moich rodzinnych korzeni – rodziny mojej mamy. Z p. Anną Bidny, taksówką
(za jedyne 30 hrywien) wyruszyłyśmy do Kołtowa. Droga wiodła przez
Sasów – tu pierwszy postój pod zdewastowanym kościołem. Świątynia
wprawdzie stoi, mury są w niezłym stanie; jest dach, powybijane okna,
ale metalowe ramy trzymają się. Są też dość masywnie wyglądające drzwi –
zamknięte. Do wnętrza kościoła nie dostałyśmy się, ale na dłuższą
chwilę zatrzymałam się na progu tej świątyni, bo właśnie tu, 2 maja 1931
roku, młodziutka Marysia Mohrówna, stanęła na ślubnym kobiercu
z Henrykiem Urbańskim urodzonym w Gołogórach, nauczycielem bez posady.
Kto by to pomyślał, że oto ich córka, będzie kiedyś łzy szczęścia
i żalu, tu na progu tej świątyni, wylewać. Po tylu latach życiowych
burz, z dala od rodzinnej kolebki.
Jedziemy dalej –
lasy, rozległe pola, łąki, ogromne przestrzenie; to tu była bitwa
bolszewicko-niemiecka. Ojciec wiele mi opowiadał o tej rzezi na bagnety.
Jakbym słyszała okrzyki – uraaa! Teraz jest tu pomnik, pewnie jeszcze
postawili go Rosjanie; tu też szalała partyzantka – zamilcz serce!
W końcu Kołtów; zaraz na skraju wsi był kościół katolicki. Pozostała
tylko wielka wyrwa, kamienista ściana frontowa, na której gruzach jakoś
zawadiacko i beztrosko rośnie młoda brzózka. Wysiadamy! Do tej ruiny
kościoła podchodzę od strony plebanii – tak, jeszcze jest ślad dawnej
plebanii. Stareńki domek – okna, schody, jakieś drzwi; nikt tam nie
mieszka, a wszystko trzyma się na słowo honoru, jednak po bokach tych
schodów, dorodny jesion z jednej i modrzew z drugiej strony trzymają
straż. Nasuwają się wspomnienia – tu, z tej strony, od plebanii pod
kościołem, Niemcy chcieli rozstrzelać mojego ojca za kontakty
z partyzantką. Uratowała go moja babcia, a jego matka, która znała
biegle język niemiecki. Jak to było, długo by opisywać, fakt, że spod
ściany i wycelowanych do niego karabinów, udało mu się ujść z życiem.
Jedziemy dalej, do
wsi – staw jest w tym samym miejscu. Tu kiedyś z ojcem złowiliśmy
okazałego, 2,5 kg, szczupaka. Dzielnie pomagałam w wyciąganiu go na
brzeg i udało się, był smaczny obiad. Dalej śluza, rzeka, most. Śluza,
teraz to kawałek wkopanej żelaznej, ogromnej rury (rodzaj kręgu
betonowego). Woda w rzece czysta, bystra, jak dawniej, szumi i tworzy
wodospad – to tu „kobiety prały bieliznę kijankami”, jak to opisałam
w moim wierszu „Kresowianka”. Tylko ta rzeka jakby jakoś zmalała, droga,
most też, a właśnie, dla mnie, 7-letniej dziewczynki, był on w owym
czasie bardzo ważny. A było to tak: od kolegi Dziunia – mojego
rówieśnika, dostałam piękny „pierścionek”, zrobiony z łuski naboju. Był
gruby, błyszczący, w sam raz na serdeczny palec. Nosiłam go cała dumna
i pokazałam koleżance Stefci, ale jakie było moje zdziwienie, kiedy
koleżanka pokazała mi taki sam „klejnot” i do tego też noszony na
serdecznym palcu, i to od tego samego kawalera! Tego było już za wiele.
Zabrałyśmy niewiernego żartownisia na most, po czym kolejno owe
pierścionki-obrączki, zostały zrzucone do rzeki z tego mostu. Mój
pierścionek długo nie chciał zejść z palca, a następnie długo leciał do
wody, połyskując w słońcu, a potem plusk, jeszcze błyszczał zanim spadł
na muliste dno. Nigdy potem nie spotkałam mego przyjaciela Dziunka,
podobno majsterkował przy jakimś wojennym niewypale i urwało mu dwa
palce. Nie wiem czy żyje, ale ze łzą w oku wspominam most, rzekę
i dziecinne, a już tak symboliczne przeżycie.
Jedziemy dalej – ot
i dom mojego dziadka – to ten, czy nie ten? Mieszkający tam człowiek
potwierdził, tak to dom Hipolita Mohra. Mojego niezapomnianego Dziadka.
Prowadził tu swoją trafikę – pierwszy zamożny dom w Kołtowie. Dom ten
miał część mieszkalną i wyszynkową.
Sprzedawano tu piwo
i papierosy – nic więcej. W czasie wojny my też tu mieszkaliśmy. Handlu
już nie prowadzono. Mój wspaniały dziadzio zmarł w maju 1938 roku –
miał szczęście, bo oszczędzono mu okropności wojny! W tym domu mieszka
teraz Włodzimierz Adamik, który z miejsca tłumaczy, że kupił go od
władzy radzieckiej po powrocie z Sybiru – więc był na Sybirze, pewnie
porządny człowiek. Uspokoiłam go, mówiąc, że tylko chcę zobaczyć dom
mojej rodziny. Zostałyśmy zaproszone do środka. Poczęstowano nas kwaśnym
mlekiem i chlebem domowego wypieku. Byłam bardzo wzruszona, każdy kąt
coś mi przypominał, np. ta przybudówka w kuchni, murek, na którym jako
dziecko, w pięknym krakowskim stroju, popisywałam się tańcem do całej
orkiestry, jaką potrafił wyczarować mój ojciec na harmonijce ustnej. Mam
nawet takie zdjęcie. – Boże, jak to było dawno, no i gdzie się
podziałaś uśmiechnięta dziewczynko z fotografii? Nie czas na wspomnienia
– taksówka czeka. Trzeba wracać do nieubłaganej rzeczywistości.
Przybiegła do nas sąsiadka – Marysia Pętlowana – pamięta moją rodzinę:
mamę, ciotki, no i mnie. Jest trochę starsza ode mnie, a wygląda na
staruszkę – widać ciężkie ma życie. Jedziemy na cmentarz. Dzięki tej
Maryni odnaleźliśmy grób moich dziadków. Na grobie, trawą pokrytym,
zachował się krzyż z napisem „tu spoczywa Maria Pichocka-Mohr, przeżyła
45 lat, zmarła 13.01.1920 r. Prosi o Anioł Pański”. Jest tam również
pochowany dziadzio Hipolit, ale po tablicy z jego imieniem zaginął ślad.
Poprosiłam Marynkę o opiekę nad tymi grobami. Obiecała się zająć. Cały
stary cmentarz bardzo zaniedbany, po prostu opuszczony. Wróciliśmy do
Złoczowa. Dziś to wszystko wydaje się tylko snem. Ale to nie był sen.
Jakże jestem wdzięczna organizatorom tej wspaniałej wyprawy, za te
niewiarygodnie piękne przeżycia „podróży sentymentalnej”.
W Złoczowie
Festiwal Kultury Polskiej trwa dalej. Idziemy na koncert zespołu
„Promyki Krakowa”, który jest tu z nami, i o którym jeden z dostojników
gospodarzy powiedział, że jak zobaczył dziewczęta, całe w krasie
polskich ludowych strojów, „to pomyślał – nie Promyczki – a całe „Słońce
Krakowa” do nas zawitało. A Promyki, to 7 dziewcząt – Zespół Państwowej
Szkoły Muzycznej im. Mieczysława Karłowicza w Krakowie pod
kierownictwem pani Romy Krzemieniowej. Grał i śpiewał mazurki, pieśni
z repertuaru „Mazowsza” i „Śląska”, aż w końcu „powiało halniakiem”
z polskich Tatr. Góralskie nuty odbiły się mocnym echem w sali
złoczowskiego Domu Kultury – niosąc pozdrowienia z Tatr na Podole, Wołyń
i Huculszczyznę. Piękne głosy, uśmiechnięte buzie i skrzypeczki
przycinały, aż dusza się rwała, a nogi przytupywały. Porwały nasze
dziewczęta słuchaczy swoim melodyjnym występem i otrzymały gromkie
brawa. Były też występy z ukraińskiej szkoły muzycznej. Popisy
indywidualne i zbiorowe, gry na różnych instrumentach, w tym na
bandurze, śpiewy solowe i chóralne oraz tańce w barwnych strojach
ludowych, a na zakończenie wspólne „Zasiali górale”. Miłe to i piękne.
Wszędzie jest młodzież dorodna i utalentowana. Gdyby jeszcze wszyscy się
szanowali i ciągle mieli na uwadze, że niestety, każdy człowiek, każdy
z nas, ma tylko jedno życie i przy spokoju i wzajemnej życzliwości – tak
pięknie i łatwo byłoby żyć. Marzenia!
Teraz spacerkiem
idziemy na Zamek – jakoś cicho i pokornie wymawiam to słowo. Zamek, mnie
i mojemu pokoleniu – wspaniały Zamek króla Jana Sobieskiego w
Złoczowie, kojarzy się z miejscem strasznym, z więzieniem i katownią,
gdzie ginęli niewinni ludzie ścigani przez fanatyków bolszewizmu
i hitleryzmu, dlatego z duszą na ramieniu zbliżam się do tego obiektu –
fortecy, otoczonej ogrodami, wałem, fosą obronną. Na jednym ze
wzniesień, tuż przy fortecy wybudowano kaplicę, w której króluje
Chrystus ukrzyżowany. Kaplica wyłożona barwną mozaiką, niemal wesoła,
łagodząca okrutne wspomnienia z tym miejscem związane. Dalej już brama,
prowadząca na dziedziniec wspaniałego renesansowego pałacu króla Jana
III. Obecnie trwa odbudowa pałacu wraz ze skrzydłami, w których mieściły
się osławione cele śmierci. Remont zamku trwa już od 10 lat, staraniem
ludzi kultury i nauki, zarówno z Polski jak i Ukrainy. Odbudowano go już
w 70 %. W jednym ze skrzydeł właśnie dokonano otwarcia wystawy – „Borys
Woźnicki i zabytki, którym nie pozwolił zaginąć”. Dr Henryk Kotarski,
wykładowca krakowskiej WSP, uczestnik naszej wyprawy, oprowadza
i objaśnia wystawione eksponaty, m.in. zdjęcia zamków w Olesku,
Podhorcach, Żółkwi i w Złoczowie. Widząc te obrazy, cieszę się myślą
uczestnictwa w drugiej części naszej wycieczki, właśnie „szlakiem zamków
podolskich”.
Po zwiedzeniu
Zamku, udano się na wspólny, uroczysty obiad z konsulem i zaproszonymi
gośćmi, ale my obie, tzn. Maria i Irena, w tym czasie serdecznie byłyśmy
podejmowane pysznymi pierogami, domowym ciastem i lampką wina u p. Anny
Bidnej, której wielorodzinny, mały, zadbany domek, znajduje się
w pobliżu Zamku. Tu odpoczęłyśmy i powspominały dawne złoczowskie czasy.
O godz. 16. miał
się rozpocząć konkurs recytatorski dla młodzieży złoczowskiej. W domu
Anny, córka jej siostry też przygotowuje występ, a w ramach próby
generalnej wystąpiła przed nami – wiersz „Powrót taty” był powiedziany
piękną polszczyzną i z takim uczuciem, że łza się w oku zakręciła.
Życzymy szczęścia w konkursie.
Wieczorem – uczta
duchowa, bo w złoczowskim domu kultury znów króluje nasz Wieszcz – Adam
Mickiewicz. To dla uczczenia jego 200-tnych urodzin. Monodram wykonała
w sposób zachwycający pani Ewa Zytkiewicz. Artystka wykonała teksty
według układu pani Ireny Jun – kolejno – „Do przyjaciół”, „To lubię”,
„Świtezianka”, „Romantyczność”, „Ucieczka”, „Lilie”, „Czaty”, „Pani
Twardowska” – sala zamarła, wsłuchana w cudownie wygłaszany i odegrany
tekst. Gromkie brawa i piękne kwiaty były tylko częściowym hołdem dla
talentu aktorki.
27 września 1998
roku o godzinie 9, kościół katolicki w Złoczowie, pod wezwaniem
Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marii, zapełnił się wiernymi. Kościół
niedawno został przepięknie odnowiony. W ołtarzu głównym umieszczono
obraz Matki Boskiej Sykstyńskiej z Dzieciątkiem na ręku i główkami
aniołków u stóp. Wnętrze pachnie świeżością i nowymi złoceniami. Ta
odbudowa kościoła, to, jak mnie poinformowano, niemały wysiłek polskich
sponsorów, a przede wszystkim księdza proboszcza Jana Burasa. Odbyło się
nabożeństwo ekumeniczne z udziałem księży polskich,
ukraińskich-prawosławnych i greckokatolickich. Wspaniałe, uroczyste
stroje liturgiczne, śpiewy, kościół pełen wiernych – wszystko to robi
wrażenie. Mnie jednak rozpraszają wspomnienia, bo tu, do tego kościółka,
moja ukochana mama i ojciec, prowadzali za rączkę małą Irenkę – Boże
ile to już lat, a jednak dane mi było jeszcze tu wrócić, jestem
wdzięczna i do głębi wzruszona!
Po nabożeństwie,
w domu kultury, ogłoszenie wyników konkursu plastycznego
i recytatorskiego oraz oficjalne zamknięcie festiwalu. Wręczono dzieciom
nagrody – pani Zofia Pogudz – niestrudzony sekretarz Stowarzyszenia –
dwoi się i troi, aby wszystkie dzieci dostały dużo cukierków i innych
słodyczy.
Godzina 12.
Wyjeżdżamy zwiedzić okoliczne zamki w Olesku i Podhorcach. Olesko –
jeszcze świeci słońce i okazała bryła zamku, na wysokim, odosobnionym
wzgórzu, ukazuje się nam w całej krasie. Orle gniazdo związane na zawsze
z imieniem wielkiego króla – rycerza, Jana III Sobieskiego, który
właśnie tu ujrzał światło dzienne 17 sierpnia 1629 roku. Z jego
urodzinami związane są liczne opowieści jak np. ta: „w czasie jego
narodzin, nad zamkiem zerwał się straszliwy huragan, z tak straszliwymi
piorunami, że od ich huku niektórzy z czeladzi stracili słuch, jak to na
domiar przerażenia wszystkich wtedy właśnie podpadł pod zamek czambuł
tatarski, a równocześnie przybył mu na ratunek ze swym hufcem Stefan
Chmielnicki”*. Zamek obronny, niedostępny samym swoim położeniem, w koło
bagna, moczary, obecnie część już osuszona. Po II wojnie światowej
w zamku mieściła się restauracja, obecnie odremontowano sale
z przeznaczeniem na muzeum, w którym eksponowane są cenne rzeźby m.in.
popiersie Barbary Radziwiłłównej, obrazy np. „Sąd Ostateczny”,
„Zwycięstwo pod Wiedniem”, portret królowej Marysieńki z synem Jakubem.
W kilku salach trwa ekspozycja cennych ikon. U podnóża zamku rozciąga
się wspaniały ogród, niegdyś ogród włoski, dziś dobrze utrzymane aleje
spacerowe z licznymi cennymi rzeźbami w starym stylu. Jeszcze tylko
zakupiliśmy pamiątki – ja makietę oleskiego zamku, wykonaną z wypalonej
ceramiki. Ładny souvenir!
Jedziemy dalej do
Podhorzec, z krajobrazem i kolorami jesieni, jednak pogoda się wyraźnie
psuje, jest coraz chłodniej, zaczyna mżyć deszcz!
Twierdza
podhorecka, to ogromny zamek książąt Sanguszków. Po wojnie mieściło się
tu sanatorium dla chorych na gruźlicę. Dziś trwa odbudowa
i wszechstronna restauracja zamku i jego otoczenia, m.in. wspaniałych
zielonych tarasów okalających zamek i spływających aż na rozległe pola
Podola, rozpięte między wzgórzami. Na podhoreckim zamku czeka już na nas
Zespół Pieśni i Tańca „Lwowiacy” i „Promyki Krakowa”. Zespoły te
sprawiły, że licznie zgromadzona publiczność, mimo niesprzyjającej
pogody, gorąco oklaskiwała ich występy. Jeszcze raz zamek podhorecki
rozbrzmiewał śmiechem i radością młodzieży i zachwycał dźwiękami
śpiewnej lwowskiej polskiej mowy! No i na dziedzińcu zamkowym zapłonęło
wesoło ognisko, oświetlając i rozgrzewając mury zamczyska i jego
zziębniętych gości! Za kiełbaskami i piwem, którymi obficie szafował pan
Tadeusz Czak, ustawiła się spora kolejka. Starczyło dla prawie
wszystkich chętnych, na ognisku kiełbaska na wesoło skwierczała
i smakowała doskonale z bułeczką i musztardą, wszyscy zajadali ją
z apetytem. Niestety zimny, dokuczliwy wiatr i deszcz nie uszanował tych
radosnych chwil, w związku z czym, po konsumpcji, każdy szybko zajmował
miejsce w jednym z trzech autokarów, którymi wróciliśmy do Złoczowa
prosto pod dom kultury, gdzie już czekała publiczność na występy kapeli
„Wesoły Lwów”. Kapela ta powstała w 1980 roku i jest kontynuatorem
„Wesołej Lwowskiej Fali” – Tońka, Szczepka i Włady Majewskiej. Obecnie
koncertuje we Lwowie, z różnych okazji dla środowiska polskiego, gości
z Polski i ze świata. Zespół składa się z 9 osób: 5 wokalistów i 4
muzyków. Kierownikiem kapeli jest Zbigniew Jarmiłko. Kapela rozpoczęła
swój program, powitana i zachęcona gromkimi brawami przez widownię.
Jednak koncert ten zaczęły „urozmaicać” niecenzuralne odzywki miejscowej
młodzieży, która rozsiadła się w ostatnich rzędach sali widowiskowej
i usiłowała pomieszać nieco plany wieczoru. Na szczęście zostali szybko
przywołani do porządku przez miejscowych kulturalnych ludzi. W wyniku
tej interwencji niektórzy młodzieńcy, z własnej inicjatywy,
demonstracyjnie opuścili miejsca na końcu sali, przenosząc się bliżej
sceny, zaznaczając tym samym, że z mało kulturalnym zachowaniem kolegów
nie mają nic wspólnego!
Artystów za
wspaniały występ nagrodzono gromkimi brawami. Późnym wieczorem, część
osób z naszej wyprawy, w tym zespół „Promyki Krakowa” i artyści teatrów
krakowskich byli żegnani wesoło przez tych, którzy jechali dalej – oni
wrócili do kraju.
Część druga
niezapomnianej wyprawy, „wędrówka szlakiem zamków podolskich”,
rozpoczęła się w poniedziałek 28 września 1998 roku. Początkowo miałam
obiekcje, czy starczy mi czasu i sił na tę podróż, jednak zdecydowałam
się jechać i był to bardzo dobry pomysł. Nie tylko wytrzymałam
kondycyjnie, ale nareszcie miałam możliwość zobaczyć na własne oczy – te
wspaniałe przestrzenie podolskiej krainy – lasy, pola, fortece, zamki,
twierdze, krainę moich ojców! Pokłoniłam się Dniestrowi i słuchałam
„szumu Prutu” – ale może jednak po kolei: Rano wyjechaliśmy do Kamieńca
Podolskiego przez Trembowlę, Czortków. Zwiedziliśmy także Skałę Podolską
– remontowany kościół i ruiny zamku. Z góry zamkowej widać, jak w dole,
rzeka Zbrucz – dawna granica z Rosją sowiecką – wije się malowniczymi
zakolami, zmierzając w kierunku Dniestru, a przed nami rozległe widoki
na kolorowy jesienny pejzaż. Nasz prezes Roman zdradzający cechy
niepoprawnego romantyka, zapatrzony w leniwy nurt Zbrucza, marzy
o dawnej świetności Rzeczypospolitej. Ale czas wracać do autokaru –
jedziemy dalej. Oto fragmenty własnej obserwacji skłaniające do
refleksji: stare kobiety samotnie wysiadujące przed domami – na co one
czekają? – Chyba nie na tą panią z kosą – ona i tak ich znajdzie.
Przejechaliśmy Zbrucz. Już niedaleko do Kamieńca. Przez ogromny most,
nad głębokim kanionem, którym płynie rzeka Smotrycz, wjeżdżamy do
miasta. Po obu stronach mostu posągi: okazałego jelenia z bogatym
porożem z jednej strony mostu i dorodnej łani z drugiej strony,
sprawiają wrażenie jakbyśmy wyjeżdżali do zaczarowanej Krainy Łowów!
Nasz autokar pnie się w górę – do Starego Miasta. Zakwaterowano nas
w hotelu „Ukraina”. Tym razem – przestronne pokoje, czysto, ale niestety
zimna woda, a za używanie łazienki trzeba płacić ekstra. Najgorsze, że
nikt o istnieniu tych łazienek nie wiedział.
Kamieniec Podolski –
miasto wielkiej historii, związane od wieków z Polakami, Ormianami
i Rusinami. Założone w 1362 roku, było stolicą Podola. Już za czasów
króla Kazimierza Wielkiego, w 1370 roku, byli tu Polacy. Obecnie
w Kamieńcu żyją Ukraińcy, Rosjanie, Polacy i Ormianie. Miasto muzeów,
budynków sakralnych, ze wspaniałą, okazałą twierdzą, którą rzeka
Smotrycz otacza pierścieniem wkoło, broniąc dojścia do twierdzy i do
samego miasta. Zwiedzamy tę twierdzę z przewodnikiem, który przybliżył
nam jej historię. Jest wykształconym młodym człowiekiem, niestety włada
tylko językiem ukraińskim i rosyjskim, toteż nie wszystko zostało
dokładnie zrozumiane. Spacerkiem oglądamy zamek dolny i górny, a nawet
lochy-kazamaty, gdzie oprócz świadectw ludzkiego okrucieństwa również
straszy „Biała Dama”. Jedno wiem na pewno, wolałabym spotkać „Białą
Damę” o północy, w samą godzinę duchów, niż w biały dzień jednego z tych
oprawców, którzy tam torturowali ludzi. Twierdza ma 6 baszt obronnych,
jedną papieską, odnowioną przez naszego Papieża. Bardzo mi się podobało
stare miasto. Kręte uliczki, trzy rynki: polski z zegarem na ratuszowej
wieży, ruski i ormiański oraz fenomenalny minaret, tuż przy kościele
strzeliście wystrzela w niebo, a na jego szczycie przepiękna figura
Matki Najświętszej – złota, jaśniejąca w słońcu, podeptała półksiężyc –
wymowny akcent historii polskiej.
Pogoda nam dziś
dopisuje, jest ciepło. Mieszkamy blisko miejskiego parku, do którego
wejścia strzegą dwa okazale posągi – lwów (czyżby to te, których nie ma
we Lwowie?). Jestem zachwycona tym miastem, pełnym zieleni, unikalnych
zabytków, życzliwych ludzi dla nas, Polaków, miasto egzotyki,
wielonarodowościowe, przestrzenie, rozmach, nowoczesność, a równocześnie
nikomu na starym mieście nie przeszkadzają stadka pasących się kóz –
najprawdziwszych, z babinkami w czerni, opiekującymi się tymi
zwierzętami. Tresowane, czy co? Potrafią nawet grzecznie przechodzić
przez jezdnię na zielonym świetle.
W tym mieście
braliśmy udział we wspaniałej kolacji z udziałem wice-merów,
dziennikarzy gazet regionalnych, historyków i osoby duchownej. Panowie
przybyli ze swoimi eleganckimi żonami. Przyjęcie odbyło się
w restauracji na starym mieście, pod gołym niebem, stoły rozstawiono pod
kasztanami. Był przyjemny, ciepły wieczór, świeciły gwiazdy i księżyc
w całej okazałości okrągłego oblicza. Atmosfera przy stole była swobodna
i przyjazna. Jeden z naszych kolegów przygrywał na harmonii i panowie
pięknymi mocnymi głosami odśpiewali melodyjne ukraińskie dumki i nasze
popularne pieśni. Przy tak miłym nastroju warto wspomnieć menu wieczoru –
toasty spełniono wódką pieprzówką (ja miałam zatopiony w kieliszku
kawałek piekącej papryki) – podobno, jak twierdził kelner, miał to być
specjalny znak szczęścia, ale jakoś nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło
– chyba oprócz jednego zwyczajnego tańca, ale za to z samym Prezesem.
Woda mineralna kamieniczanka (podobno samo zdrowie), sałatka tradycyjna:
kapusta, papryka, oliwa, kapuśniak – rodzaj ruskiego „suszi”, jarzyny,
fasolka, ziemniaki no i naturalnie kwaśna kapusta. Wszystko polane
śmietaną – bardzo smaczne! Drugie danie: sztuka mięsa, frytki i duży
kiszony pomidor. Danie specjalne – pierogi, jedzone wyłącznie przy
świetle księżyca (chwilowy brak prądu), ale ze słoninką i skwarkami
smakowały znakomicie, a do tego bardzo dobra herbata. Były tańce,
śpiewy, aż porwaliśmy do zabawy gości z następnego stolika, którzy jak
się okazało, obchodzili swoje srebrne wesele i do uroczystej kolacji
w restauracji zasiadła cała rodzina. Późnym wieczorem całą gromadką
wracaliśmy do hotelu. Tajemniczy kanion rzeki Smotrycza robił
niesamowite wrażenie, zwłaszcza przy skąpym nocnym oświetleniu. Na jego
skalistych brzegach, lekko szumiały kaskady spływających do Smotrycza
strumieni, posągi łani i jelenia połyskiwały nieziemsko w świetle
księżyca. Co za miasto – tajemnicze, nieznane, okrutne! Dostaliśmy
zaproszenie od władz miasta na następne spotkanie za rok – w Kamieńcu
Podolskim, mieście przyjaznym Polakom.
Rano jedziemy
dalej. Teraz naszym celem jest Worochta. Po drodze zwiedzamy Żwaniec,
Okopy św. Trójcy, Chocim. Żwaniec – okazałe ruiny zamku, tuż nad rzeką
Żwańczyk, która wpada do Dniestru. Pod ruinami zamku jest jaskinia,
która szybko spenetrowana została przez naszych historyków, dr Henryka
Kotarskiego i dr Czesława Michalskiego. Jedziemy w kierunku Okopów św.
Trójcy – miejscowości położonej między dwoma znanymi rzekami, których
nazwy i dzieje nie są nam obce. Z lewej strony Dniestr, z prawej Zbrucz
wlewający się leniwie do Dniestru.
W Okopach św.
Trójcy zobaczyliśmy kościół katolicki budowany w latach 1693-1763,
odnowiony w 1903 roku. Kompletna ruina. Są tam dwie bramy: Kamieniecka
i Lwowska.
Jesteśmy na terenie
województwa czerniowieckiego. Chocim. Już z daleka widać potężną
twierdzę nad samym brzegiem Dniestru. Obok twierdzy cerkiew; prowadzone
są roboty remontowe – na zamku też. Wyskoczyłam z autokaru rozgrzana,
urzeczona tym widokiem i powiewem historii, a tu ostry zimny wiatr –
chyba tam właśnie się przeziębiłam, ale jakie to ma znaczenie wobec
niesamowitych przeżyć. Mówią, że tu Polaków nie było – a co na to
historia? Dla przypomnienia, Chocim to miejsce bitew Polaków z Turkami
np. w 1621 roku – zwycięska obrona obozu warownego przez wojska polskie
pod wodzą hetmana Chodkiewicza i wspomagające je wojska kozackie, po
czym zawarto rozejm, ustalając granicę polsko-turecką na Dniestrze
w 1673 roku – zwycięstwo wojsk polskich pod dowództwem hetmana Jana
Sobieskiego.
Jedziemy dalej –
w Śniatyniu postanowiliśmy zjeść obiad, restauracja przyzwoita,
zamawiamy jedzenie, są kurczaki, bitki, ryba. Dania smaczne – nieco
egzotyki wprowadzają kelnerki, które rozliczając konsumpcję,
zarumienione, manewrują na dużych liczydłach, jakich w Polsce już nikt
nie pamięta. To dowód, że czas tu zatrzymał się przed dziesiątkami lat.
Dalsza droga to już
coraz więcej wzniesień, lasy coraz bardziej kolorowe. Kierujemy się do
Worochty. Barwy jesieni występują tu już w całej krasie, właściwie
krajobraz ten bardzo przypomina nasz Beskid Niski. Worochta, Delatyn,
Jaremcze, Nadwórna – to miejscowości, gdzie kiedyś, w latach
dwudziestych, przebywał mój ojciec na obozach sportowych i wojskowych.
Był wspaniałym gimnastykiem – oddycham teraz powietrzem jego młodości!
Wreszcie Worochta –
pięknie położona górska miejscowość nad Prutem. Góralskie domy bogato
zdobią huculskie wzory, piękne przedwojenne wille – nieczynne
i nieremontowane, niszczeją beznadziejnie. Jest kościół i drewniana
cerkiew. My mieszkamy w ośrodku sportowym – hotel tuż przy wyciągu
narciarskim. Ośrodek ten kiedyś musiał być luksusowy – teraz strasznie
zniszczony, brudny, brak wody. Tu spędziliśmy dwie noce – zimno.
W Worochcie jest
już czynny prywatny bar, gdzie żywiliśmy się. Szczególnie smaczna była
obiadokolacja, na której podano typowy ukraiński barszcz i ruskie
pierogi, nie bryzgane, a śmietanką polewane. Wieczorem lał deszcz, a my
paliliśmy ognisko i piekli kiełbaski – te z Polski, które nam i biednym,
głodnym pieskom bardzo smakowały. Ognisko zapłonęło obok sanatorium
o poetycko brzmiącej nazwie – „Górskie powietrze”.
Na nasze spotkanie
przyjechał do Worochty zaprzyjaźniony Polak mieszkający w Nadwórnej, Pan
Piotr Lewicki mieszka w Nadwórnej i uczy w tamtejszej szkole średniej
historii – tej prawdziwej. Ma ogromny dorobek naukowy i patriotyczny.
Wyjeżdżamy
z Worochty nieco szybciej, z powodu złej pogody i zimna. Z tej samej
przyczyny postanowiono zrezygnować z noclegu w Nadwórnej.
Z Worochty rano
wyjeżdżamy do kraju. Po drodze jednak, pilotowani przez niezastąpionego
pana Piotra Lewickiego, zwiedzamy Nadwórną. W 1589 roku powstał zamek
Potockich, a obok zamku wzdłuż drogi, jak grzyby po deszczu, wyrosły
domki pracowników – ta znacząca droga prowadziła „na dwór”, stąd nazwa
miejscowości „Nadwórna”. Zwiedzamy ruiny zamku i jego okolicę. Idziemy
w kierunku dawnego budynku sądu, którego prezesem był przed wojną ojciec
pani Ewy Gozdawa-Osuchowskiej, a obecnie mieści się tam średnia szkoła,
gdzie uczy pan Lewicki i jego córka. Idziemy wzdłuż rzeki o nietypowej
nazwie Flakomyjka. Nazwa rzeki pochodzi od autentycznej czynności –
płukania w tej rzece wnętrzności świńskich po uboju. Mieszkało tu wielu
rzeźników. Obecnie Nadwórna liczy 22 tysiące mieszkańców, w tym około 50
Polaków. Działa tu prężnie klub „Opieka”, założony i prowadzony przez
niestrudzonego pana Piotra Lewickiego i jego rodzinę, a szczególnie
córkę Eleonorę. Klub działa już 5 lat, zajmuje się między innymi opieką
nad cmentarzami polskimi. Jakiś czas temu wydano proporczyk-cegiełkę na
odbudowę mołotkowskiego cmentarza, gdzie pan Lewicki wkopał krzyż
i napisał sentencję o tu pochowanych – „Polska zawsze o Was pamięta”.
Natomiast na samym proporczyku umieszczono piękny głębokiej treści
wiersz: „Człowiek wtedy zadanie spełnia całkowicie, gdy prawdą, a odwagą
przechodzi przez życie”. Ta mała garstka Polaków w Nadwórnej, ze swoim
przywódcą, zdziałała już bardzo wiele. Odbudowano i odmalowano kościół –
to głównie własnoręczna praca pana Piotra i jego córki Eleonory,
a obecnie największym osiągnięciem jest otwarcie Polskiej Sobotniej
Szkoły, w której uczy się 12 dzieci polskich i 40 zaprzyjaźnionych.
Utworzyli też teatrzyk „Czerwone maki”. Teatrzyk ma już swoje sukcesy na
festiwalach we Lwowie, Stanisławowie, Tarnowie. Polska Sobotnia Szkoła
w Nadwórnej będzie pracować w każdą sobotę po cztery godziny. Pan
Lewicki mówi z dumą, że to pierwsza polska szkoła w Nadwórnej od 1939
roku. My też razem z nim jesteśmy dumni, gratulujemy i podziwiamy pełną
oddania pasję dla dobra szerzenia kultury polskiej i przyjaźni obu
narodów. W Nadwórnej jest też utrzymana dawna nazwa ulicy Adama
Mickiewicza, też staraniem pana Piotra, który tego dokonał będąc radnym
miejskim – podziwu godny zapał i entuzjazm dla sprawy, samozaparcie
i chęć działania.
Pan Lewicki żegna
nas słowami – jakże znamiennymi – „chociaż raz mówicie naprawdę, że się
wam podoba Nadwórna, przyjeżdżajcie do nas i wspierajcie nas, chociaż
dobrym słowem”.
Do widzenia panie
Piotrze, życzymy dużo sił i optymizmu, przydałoby się więcej takich
zapaleńców jak Pan, życzliwości nie brakowałoby wtedy wśród ludzi.
Jesteśmy z Panem!
Jedziemy dalej, już
w kierunku granicy. Mijamy Rożniów – ogromna cerkiew w remoncie. –
Stryj – rzeka, miasto mijamy bez postoju. Teraz zatrzymujemy się
w Drohobyczu – trzeba wydać ostatnie hrywny. Jeszcze zwiedzamy cudną,
bogato zdobiona, cerkiew w Drohobyczu. Kościół niestety zamknięty.
Teraz, już bez przystanku, zbliżamy się do granicy. Do kraju wracamy
wieczorem, bez specjalnych przeszkód ze strony pograniczników
ukraińskich. Wszyscy są zdrowi i pełni niecodziennych wrażeń. Długo
jeszcze będę wspominać podróż mojego życia.
Z całego serca dziękuje organizatorom
za cudowny pomysł „podróży sentymentalnych”, tak nam, kresowiakom,
bliskich i drogich. Do zobaczenia za rok.* Cyt. z opracowania dr A. Czołowskiego pt. „Jan III i zamek w Olesku”.
wrzesień 1998 rok
Michał W. Górski
Festiwal Kultury Polskiej w Złoczowie
W imprezie, której
organizatorem był „Klub Złoczowski”, udział wzięli byli mieszkańcy
Złoczowa i okolic, z członkami rodzin oraz krakowscy artyści wraz
z zespołem „Promyki” z Krakowa. Honorowymi gośćmi festiwalu byli: Konsul
Generalny RP we Lwowie, pełnomocnik wojewody krakowskiego,
przedstawiciel Prezydenta Miasta Krakowa i Kurii Metropolitarnej
w Krakowie. Wyjazd z Krakowa w dniu 23 września 1998 roku w późnych
godzinach wieczornych.
24 września, po
przekroczeniu granicy polsko-ukraińskiej w Hrebennem (5 godzin postoju)
do Lwowa, a dokładnie pod polską szkołę (dawniej Szkołę św. Magdaleny)
dotarliśmy dopiero około godziny 8. rano. Tu było wyznaczone miejsce
postoju i zbiórki po zwiedzeniu Lwowa. Część osób udała się na
zwiedzanie miasta i na cmentarz „Orląt Lwowskich”. W tym czasie na
cmentarzu były wstrzymane roboty, a we Lwowie miały miejsce demonstracje
nieprzyjazne Polakom. Demonstracje urządzały małe grupy Ukraińców.
Kierownictwo
festiwalu, wraz z kilkoma osobami, udało się do Konsulatu RP. Wśród nich
był autor relacji oraz byli mieszkańcy Huty Pieniackiej i okolic. Obok
spraw dotyczących organizacji festiwalu, poruszono sprawę budowy
ogrodzenia i elementów zagospodarowania terenu przy zdewastowanym
pomniku na terenie byłej wsi Huta Pieniacka.
Dla przypomnienia
podaję, że w lutym 1944 roku wymordowano w tej wsi od 1000-1300 ludzi
przez 14-tą Dywizję SS-Galizien i UPA. Z uwagi na nieobecność konsula
generalnego sprawę jedynie omówiono. V-ce Konsul nie posiadał
pełnomocnictw do podejmowania wiążących decyzji.
Po wyjściu
z Konsulatu RP spotkaliśmy proboszcza parafii rzymskokatolickiej
w Złoczowie, księdza Jana Burasa, który przybył na spotkanie.
Poinformowany został, że niezależnie od uczestnictwa w festiwalu, chcemy
odwiedzić Hutę Pieniacką, a także nawiązać kontakt z proboszczem
parafii grecko-katolickiej z Werchoburza, celem omówienia z nim spraw
dotyczących; spalenia i częściowego wymordowania wsi Huty Werchobuskiej
przez UPA. Chcieliśmy, jako mieszkańcy i sąsiedzi tej wsi, po której nie
pozostał ślad, postawić tam krzyż drewniany. Otrzymaliśmy informację od
Księdza Jana, że proboszcz parafii Werchoburza mieszka w Złoczowie,
jest jego częstym gościem i nie będzie żadnego problemu ze
zorganizowaniem spotkania. Umówiliśmy się na następny dzień, na godz.
18., przed kościołem w Złoczowie.
Do Złoczowa dotarliśmy wieczorem. Zamieszkaliśmy w hotelu „Ukraina” oraz w prywatnych mieszkaniach.
Następnego dnia,
tj. 25 września, w godzinach południowych, wynajętym samochodem udaliśmy
się (4 osoby + kierowca) w kierunku Huty Pieniackiej. Przejeżdżaliśmy
przez miasteczko Sasów, zamieszkałe przed wojną w większości przez
ludność żydowską. Kościół rzymskokatolicki mocno ucierpiał i nadaje się
do generalnego remontu. Duże zaciekawienie wzbudził teren sporej
powierzchni, ogrodzony siatką i przeznaczony na cmentarz żydowski.
Kierowca poinformował, że w tym miejscu, w okresie okupacji
hitlerowskiej, byli mordowani sasowscy Żydzi. Następnie przejeżdżaliśmy
przez Kołtów, Kruhów, Pieniaki. Tutaj też są widoczne ruiny kościołów.
Z Pieniak skierowaliśmy się do Hołubicy – siedziby gminy. Tutaj dosiadł
się do samochodu piąty pasażer, wójt Hołubicy, miejscowy Ukrainiec,
który jest zaprzyjaźniony z członkiem naszej ekipy, panem Władysławem
Bąkowskim. Drogami leśnymi i polnymi, pełnymi kolein i kałuż,
dojechaliśmy na teren, gdzie przez parę wieków istniała wieś – Huta
Pieniacka. Polana, na której kiedyś była wielka wieś jest pusta, bez
śladu życia. Nawet nie widać pasącego się bydła, a zwierzęta płowe
i ptactwo, także jakby opuściło ten teren. Przyroda dokonała tam swego
dzieła. Pola zostały porośnięte, stepową, zdziczała trawą, a pokrzywy
przerosły człowieka. Z rzadka, z tych traw i burzanów, wyrastają krzewy
podobne do łopianu. Z tego stepu wyłaniają się jeszcze nie rozebrane,
nieokreślone kształty pomnika postawionego w 1989 roku. Żadnych tablic,
żadnej informacji. Po byłym kościółku pozostały dwie bryły kamienne
obrośnięte trawą i mchem. Na nich oraz na cokole pomnika, osłoniętego
pokrzywami, zapaliliśmy świece. Chodniki betonowe są niezauważalne
w pokrzywach i trawach. Po zmówieniu pacierza i chwili zadumy, pan
Władysław Bąkowski, zreferował wójtowi Hołubicy zamierzenia, które stara
się zrealizować za skromną kwotę pieniędzy zebranych przez „ocaleńców”
z Huty Pieniackiej oraz z obiecanej pomocy materialnej i moralnej
zadeklarowanej przez Radę Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa
w Warszawie. O tę pomoc stara się już parę lat bezskutecznie,
a wcześniej od kilkunastu lat zabiegały inne osoby.
Zbrodnie były
dokonywane przeważnie na ludności wiejskiej, żyjącej w różnych ostępach
leśnych, z dala od cywilizacji, bez dróg dojazdowych, bez
infrastruktury. Tu hula wiatr, a ptaki nie chcą śpiewać. Niegdyś rodzące
pola, pokryły burzany stepowe, nie ma tu dróg, nie ma pięknych domów
i sadów, które cieszyły oczy byłych mieszkańców wsi. Czy kogoś obchodzi
to, że pod tymi pokrzywami i chwastami leżą kości bestialsko
pomordowanych Polaków, którzy czekali na Polskę? Nie doczekali się jej,
a ona o nich zapomniała. Nad tą wielką mogiłą można mieć poczucie wstydu
za tych, co świadomie chcą zafałszować historię i prawdę o tym
tragicznym wydarzeniu. Wierzę jednak, że tu, na Ukrainie żyją przyzwoici
ludzie, którzy czują nasz ból, a są nimi ci prości wieśniacy, tacy sami
jak Polacy, którzy spoczęli na tamtej ziemi. Oni nam więcej pomogą, niż
biurokraci z różnych instytucji w Polsce i na Ukrainie. Trzeba z nimi
rozmawiać o okrucieństwach z przeszłości, aby w przyszłości nigdy się
nie powtórzyły. Należy tylko znaleźć jakąś uniwersalną wartość wspólną,
która będzie łagodzić bóle przeszłości i tworzyć płaszczyznę zrozumienia
i zbliżenia. Tą wartością jest zwykły drewniany krzyż – symbol
cierpienia i nadziei. Tylko on ochroni miejsca, gdzie leżą kości
niewinnie pomordowanych. To są miejsca święte. Przed nimi przeżegna się
Ukrainiec i pomodli przypadkowo przybyły tu Polak. Krzyż jest jedynym
symbolem, który w lokalnych warunkach zostanie uszanowany przez
większość ludzi, w tym i zagorzałego nacjonalistę.
Wójt Hołubicy,
w uzgodnieniu z panem Władysławem Bąkowskim, zobowiązał się wykonać
drewniany krzyż, który zostanie postawiony w sąsiedztwie szczątków
fundamentów pozostałych po kościółku w Hucie Pieniackiej. Wójt również
obiecał, że postara się zniszczyć środkami chemicznymi chwasty dookoła
pomnika i krzyża. Po załatwieniu sprawy postawienia krzyża, udaliśmy się
na miejsce byłego wiejskiego cmentarza. Leżał on kiedyś na skraju wsi,
a teraz zarósł go las. Rosną na nim kilkudziesięcioletnie buki
o średnicy kilkunastu centymetrów. Między drzewami są jeszcze maleńkie,
chwiejące się krzyżyki i figurki. Są ślady polskich napisów. Zapaliliśmy
parę świeczek.
W smutnym nastroju
powróciliśmy do Hołubicy i pożegnaliśmy się serdecznie z gospodarzem.
W planie było jeszcze odwiedzenie Huty Werchobuskiej, odległej około 4–5
km, lecz z braku dojazdu i czasu trzeba było wracać do Złoczowa na
umówione spotkanie u księdza Jana. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do
Werchoburza, gdzie napiliśmy się wody ze źródła rzeki Bug.
O godzinie 18.
oczekiwaliśmy na księdza Jana przed kościołem. Poszliśmy do jego
mieszkania, gdzie oczekiwał już na nas proboszcz parafii z Werchoburza
z małżonką. Jest to młody duchowny, pochodzący z Ukrainy
Zadnieprzańskiej, obsługujący kilka cerkwi, w tym w Werchoburzu. Przy
herbacie i cieście rozpoczęliśmy rozmowę. Poinformowaliśmy, że wracamy
z Huty Pieniackiej i Werchoburza, przekazaliśmy nasze wrażenia
o załatwionych sprawach Hucie i Hołubicy, po czym przeszliśmy do
wspomnień o smutnych sprawach sprzed 54 lat. Ksiądz Jan jest dobrze
zorientowany w sprawach jakie miały miejsce w okolicy w czasie II-giej
wojny światowej, natomiast proboszcz Werchoburza znał w zarysie
wydarzenia Hucie Pieniackiej i Werchobuskiej. Wiedział, że sotnie UPA
szły z Werchoburza palić Hutę Werchobuską. Wspominając tragiczne
zdarzenia z przeszłości, zastanawialiśmy się, co należy zrobić dla
odnalezienia jakiejś wspólnej drogi, która by niwelowała bóle
przeszłości i tworzyła płaszczyznę przebaczenia i moralnego współżycia
Polaków i Ukraińców w przyszłości. Uznano, że taką wspólną ścieżynką na
dziś będzie pamięć oraz szacunek dla prochów i kości poległych
i niewinnie pomordowanych. Najlepiej jeśli miejsca, gdzie spoczywają
Polacy i Ukraińcy, zostaną zabezpieczone znakiem krzyża. Będzie on
chronił je przed deptaniem i profanacją, pobudzał do refleksji nad
przeszłością i przyszłością. Proboszcz Werchoburza oświadczył, że czeka
go trudna rozmowa z parafianami, lecz ją przeprowadzi; obiecał, że
postawią krzyż w Hucie Werchobuskiej, na miejscu byłego kościółka, po
którym nie ma śladu, a obok którego był cmentarz. Stwierdził, że
mieszkańcy Werchoburza na pewno znają to miejsce. 17 marca 1999 roku,
w rocznicę napaści na Hutę Werchobuską, zostanie odprawiona msza żałobna
w cerkwi, w Werchoburzu, za zmarłych i zabitych. Obiecałem, że jak
doczekamy przyszłego roku, to przyjedziemy, aby się pomodlić pod krzyżem
za Hutniaków, a następnie przyjedziemy do Werchoburza, pomodlić się za
Werchoburzan i poległych UPA-owców. Prosiliśmy o nawiązanie kontaktu
z proboszczem z Hołubicy, z prośbą o zaopiekowanie się krzyżem w Hucie
Pieniackiej. W serdecznym nastroju zakończyliśmy spotkanie u księdza
Jana w Złoczowie, wymieniając adresy i numery telefonów.
W sobotę, 26
września, odbywały się planowane imprezy Festiwalu Kultury Polskiej –
Złoczów ‘98. Urządzono Wieczór Mickiewiczowski w związku z jubileuszem
200-lecia urodzin poety. Koncertował zespół „Promyki, z Krakowa,
odbywały się wystawy i konkursy recytatorskie dla młodzieży
złoczowskiej. W Ośrodku Kultury prezentowano wystawę fotograficzną pt.
„Złoczów i gimnazjum złoczowskie w starej fotografii” oraz zwiedzano
zamek króla Jana III Sobieskiego w Złoczowie, a następnego dnia,
w niedzielę, odbyło się w kościele rzymskokatolickim nabożeństwo
ekumeniczne. Kościół był szczelnie wypełniony. Mszę odprawiał ksiądz
z Kurii Krakowskiej, przy udziale proboszcza księdza Jana oraz
duchownych grecko-katolickich i prawosławnych.
O godzinie 1000
ogłoszono zamknięcie festiwalu. Odegrano hymny narodowe Polski
i Ukrainy. Po raz pierwszy, w swym dość długim życiu słuchałem obie
melodie jednocześnie.
W samo południe,
zgodnie z programem, uczestnicy festiwalu pojechali do Oleska, miejsca
urodzenia króla Polski Jana III Sobieskiego. Zamek położony jest na
wzgórzu, z którego roztacza się widok na rozległą równinę i wysoczyznę
Podola. Zamek jest utrzymany we względnie dobrym stanie technicznym,
natomiast otoczenie z architekturą ogrodową wymaga odnowy. U podnóża
zamku jest opustoszały klasztor ojców kapucynów. Obok klasztoru jest
kościół, w którym zaadaptowano wnętrze na ekspozycję obrazów, w tym
dwóch wielkich rozmiarów obrazów, przedstawiających bitwę pod Chocimiem
i Moskwą. Zamek w Olesku użytkowany jest jako muzeum, w którym
zgromadzono wiele ciekawych eksponatów o dużej wartości historycznej dla
Polski, w tym obraz, o wymiarach 10 x 12 m, przedstawiający „Bitwę pod
Wiedniem”. Zamek w Olesku jest godny zwiedzenia.
Po zwiedzeniu zamku
w Olesku, udaliśmy się do Podhorzec, odległych około 6–7 km. Tu
znajduje się zamek mający charakter pałacowy z przystosowaniem do celów
obronnych. Otoczony jest stosunkowo grubym murem. Na dziedzińcu zamkowym
organizatorzy festiwalu urządzili piknik. Ponieważ miejscowość Podhorce
poznałem w czasie wojny, chciałem je zobaczyć teraz. Zrezygnowałem więc
z zabawy i poszedłem do miasteczka. Uprzedziłem kierownika wycieczki,
że się oddalam, lecz o określonym czasie wrócę. Moje myśli pchały mnie
na Majdan i Hutę Werchobuską. Są to spalone wsie przez UPA, które
broniłem w czasie wojny, a po których pozostały puste pola. Wyobrażałem
sobie, że uda mi się zdobyć jakiś pojazd lub podwodę i tam pojadę.
Przechodząc za ogrodzenie bardzo zaniedbanego parku pałacowego,
nawiązałem rozmowę z kobietami pasącymi krowy. Zapytałem je o drogę na
Majdan. One zaczęły mi odradzać i mówiły, żeby tam nie iść, bo jest
daleko i bardzo zła droga, że nawet furą będzie dojechać trudno.
Zaczynał siąpić deszcz. W pewnej chwili kobiety jak na zawołanie odeszły
ode mnie i na ich miejscu zjawił się starszy pan, okazałej postury,
z którym się przywitałem zwrotem „Sława ISUSU CHRYSTU” i rozpoczęliśmy
rozmowę. Powiedziałem mu, że jestem z grupą gości z Polski, która jest
na zamku, a ja chciałbym się dostać na Majdan i Hutę Werchobuską,
ponieważ tam mieszkałem w czasie wojny, do czasu zniszczenia przez UPA,
w marcu 1944 roku i po 54 latach chciałbym jeszcze te wsie zobaczyć. Nie
ma tam po co iść – oświadczył, tam jest tylko pole, a droga bardzo zła
i niczym się nie dojedzie. Z uwagi na popołudnie zrezygnowałem z zamiaru
pójścia na Majdan i kontynuowałem rozmowę z poznanym człowiekiem.
Zaczął opowiadać, że mieszka w Podhorcach od 1947 roku i jest wysiedlony
z Polski w ramach tzw. „Akcji Wisła”. Miał wtedy 16 lat. Narzekał na
wojsko, które zabrało jego rodzinie dobytek, w tym trzy konie, krowy
i inwentarz. Jego wieś spalono. Na jego oczach zabijano ludzi.
Współczując mu, powiedziałem, że wojsko, jakie ono nie było, nie
przychodziło do wsi zabijać dzieci i kobiety, jak to zrobili banderowcy
na Hucie Pieniackiej i Werchobuskiej. Odpowiedział, że Hutę Pieniacką
wymordowało SS. Dopowiedziałem, że formacja ukraińska SS „Galizien”
i UPA. Nie protestował. Powiedziałem mu, że wśród żołnierzy polskich
służyło wielu takich, którym tutaj wymordowano rodziny i spalono chaty
i trzeba wejść w ich psychikę. Dla nich banderowiec był bandytą, który
zabija dzieci i kobiety, i trudno się dziwić, że posiana została
nienawiść, która zrodziła zbrodnie, a zbrodnia rodzi zbrodnię. My,
starzy już ludzie, musimy robić wszystko, żeby podobne zdarzenia nie
powtórzyły się. Zgodził się ze mną.
Mój rozmówca
zachowywał się jednak dziwnie. Co chwilę podchodził do niego młody
chłopak, odwoływał go na bok i przekazywał jakieś informacje. Chłopcy
przychodzili od strony zamku. Tajemnicze zachowanie przypomniało mi
konspirację. Pożegnaliśmy się przyjacielsko pozdrowieniem „Sława Bohu”,
„Sława Isusu Chrystu”. Spotkałem po drodze starszą kobietę, pasącą
krowę. Wyżaliła się na biedę, jaką przeżywa po śmierci męża, a żyje z
emerytury, za pracę w kołchozie, w wysokości 34 hrywny, której nie
wypłacają już przez cztery miesiące. Dzięki krowie żyję – oświadczyła.
Dalej opowiadała, że za Polski było lepiej, za sowietów jakoś się żyło,
ale teraz jest bieda. Wszystkiemu, że jest bieda winni są komuniści.
Szkoda mi się zrobiło tych prostych ludzi, mimo, że w czasie wojny tak
bardzo się Polakom dali we znaki. Życzyłem babci dużo zdrowia,
otrzymania zaległej emerytury i dużo mleka od krowy. Rozstaliśmy się
bardzo serdecznie.
28 września 1998 roku wróciliśmy do Krakowa około 8oo.
maj 1999
Ewa Owsiany
– dziennikarz i publicysta „Dziennika Polskiego” w Krakowie
– dziennikarz i publicysta „Dziennika Polskiego” w Krakowie
Zachwyt i nostalgia
Pojechałam na
Ukrainę dzięki pewnemu telefonowi, który poderwał mnie na nogi, gdy
artystyczna dusza pt. Roma Krzemień odezwała się w nim: – Przygotowujemy
wyprawę na Podole! Lwów i Złoczów, Bar i Zbaraż, Zborów i Podhorce,
Krzemieniec i Kamieniec Podolski, pałace i pola bitew. Jedziesz z nami?
Roma jest muzykiem,
ma pod opieką sympatyczny zespół „Promyki Krakowa” – dziewcząt ze
szkoły im. Mieczysława Karłowicza w Nowej Hucie. Wybrała się z nami na
Ukrainę ze szczególną misją: by Polakom tam żyjącym przybliżyć polską
kulturę i uprzytomnić im, że właśnie obchodzimy „Rok Słowackiego
i Chopina”. Stąd w autobusie znalazł się krakowski aktor Mieczysław
Ostroróg.
Wyprawę
zorganizował prezes „Klubu Złoczowskiego”, p. Roman Maćkówka, a zacnej
kompanii przewodził historyk Henryk Kotarski: jego z kolei misją była
szczegółowa dokumentacja pól bitewnych zwanych „Ogniem i mieczem”.
Zaopatrzony w XVII-wieczne mapy, w towarzystwie nieodłącznego filmowca
p. Mariana Pasternaka biegał, pełen twórczego natchnienia po oczeretach,
grobach i zagajnikach, wiatry go nosiły stepowe osadzając w naszej
wyobraźni stosy trupów ludzkich i końskich, przeprawy tatarskich
taborów, szarże husarii i zmagania wojsk Jeremiego z kozakami
Krzywonosa. A wszystko w sielskim pejzażu Ukrainy, na tle jej
nieogarniętych wzrokiem przestrzeni.
***
We Lwowie
wylądowaliśmy świtem bladym i chłodnym i zaraz na początku spotkało nas
rozczarowanie: lokal Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej był
zamknięty na głucho, a na występ „Promyków” do pięknej sali Pałacu
Sobieskich przyszło raptem kilka osób. Roma jednak, która jest
niepoprawną optymistką, rzekła niezrażona:
– To tylko początek, ja i tak te swoje sieci na Wschód zarzucę...
Lwów? Jak opisać
jego wielorakość? Mickiewicz na cokole i teatr – bliźniak naszego lecz
piękniej odnowiony, bo nie zdołano go barwą piwa upodobnić do browaru,
jak to się stało z krakowskim teatrem im. Juliusza Słowackiego.
Naród rozmodlony:
Katolicy nawiedzają katedrę pamiętną ślubami Jana Kazimierza,
prawosławni – cerkiew Uspienską, unici śpiewają w Preobrażenskiej,
której zwrot wywalczyli sobie bezprzykładnym uporem. Kwiaty i palmy
tkwią w kracie nieczynnej katedry Ormian. Ocalone figurki Matki Boskiej
wracają nad bramy domów. Na elewacjach domów pojawia się – tu św. Jan,
tam orzeł; gdzie indziej róg obfitości.
Ale raczej jako
symbol marzenia. Bo z obfitością bardzo tu krucho. Miasto prezentuje się
biednie, tramwaje – jak gruchoty. „Budżetówka” ledwo zipie. Są tacy,
którzy nie widzieli hrywny od miesięcy. Pensje wypłaca się np. workami
cukru, setką biustonoszy. Poród w szpitalu kosztuje już ponad 300
dolarów, przyrost naturalny spada gwałtownie, młodzi wieją na Zachód.
Choćby do Polski za chlebem.
Nasza
przewodniczka, Jadwiga Pańkowska, nasyca nas serdeczną wiedzą o swym
mieście. Ulicą lwowskich batiarów dotarliśmy (jak można by inaczej) na
Cmentarz Łyczakowski, który pod ołowianą chmurą, w gęstej, mocno już
wybujałej zieleni, przedstawił obraz wielce nostalgiczny: tylu
wybitnych rodaków, tyle polskich mogił! Szkoda tylko, że władza
radziecka co piękniejsze nasze grobowce przysłoniła zrodzonymi
w socrealizmie monumentami własnych dostojników.
Groby wyścielają
dolinki, czepiają się pochyłości terenu niczym gniazda jaskółcze. Są
powstańcy z Listopada i Stycznia, jest Artur Grottger z pomnikiem
ukochanej Marii, jest Ordon, samobójczy bohater „Reduty” i ktoś kogo
strzegą dwa wierne psy: Pluto i Nero. Odwiedziliśmy Karola Szajnochę
i pannę Franciszkę, co pokochała fryzjerczyka, a także autorkę „Roty”.
Nie zapomina o niej czujna handlarka u bramy – Kupcie kwiatek dla Marii Konopnickiej! – napomina polskie wycieczki.
Nekropolia Orląt
Lwowskich. Napis łaciński głosi: „Umarli, abyśmy żyli wolni”. Co
sprawiło, że dzieci – dziewięć, dziesięć, czternaście, piętnaście lat –
uciekały z domów, by ginąć tutaj? Blisko trzy tysiące młodocianych
obrońców spoczęło na terenie zakupionym niegdyś od benedyktynek
ormiańskich. Po wojnie zginął nawet ślad po cmentarzu. Stanęły tu
warsztaty kamieniarskie i garaże, śmieci urosły do wysokości sześciu
metrów, kozy wypasano na skrawkach trawy.
I teraz również,
mimo ogromu pracy włożonej w odnowienie cmentarza, sprawia on
niekorzystne wrażenie chaotycznego pobojowiska. Prace wrą na całego
wśród pyłu i warkotu maszyn.
***
Ale jedźmy dalej.
Oto Złoczów.
Kwatera w rodzinie pani Eugenii. Polka z pochodzenia, żona Igora. Dla
gości – serce na dłoni. Zbiera wodę do wiader, bo w kranie często jej
brak, czeka z naleśnikami, gdy nocą wracają z ogniska. Przed zaśnięciem
modli się na klęczkach, z różańcem w dłoni.
Igor żyje z bazaru.
Przystępny, gadatliwy Ukrainiec, przejęty żółwim tempem reformy kraju.
Będziemy bogaci? – nie wierzy. Podobne obawy u wszystkich rozmówców: –
Powolutku nowe ludzie – kręcą głowami – zbyt powolutku! Drugiego dziecka
nie chcą w rodzinie: – To niemożliwe! – woła młoda matka. – Ono nie
zmieści się w naszej demokracji.
Najchętniej wyjechaliby za granicę. Choćby za parę groszy, byle się zaczepić...
O Polsce mówią życzliwie. I wbrew stereotypom panującym nad Wisłą, muszę przyznać, że nie spotkaliśmy nigdzie objawów wrogości..
O kościele
w Złoczowie, mówią wręcz z dumą. Świątynia przyciąga ludzi, pełna
muzyki, przepięknie odnowiona staraniem księdza Jana Burasa. Wszyscy go
tu szanują. Potrafi ich jednoczyć, cierpliwie wysłuchać. Człowieczy ból,
w polskim, czy ukraińskim języku, jedno ma imię. Choć wydawałoby się
niektórym, że przeszłość złoczowskiego zamku, niegdyś polskiej fortecy
Jakuba Sobieskiego, inaczej podpowiada. Tu wśród wielu innych,
zakatowano syna poetki Maryli Wolskiej.
Dziś pani kustosz
nie tai, że złoczowską twierdzę po powstaniu styczniowym car zmienił na
ciężkie więzienie, a NKWD uczyniło ją miejscem straszliwej kaźni
Polaków. Wielu po okrutnych torturach zginęło bez wieści. Do niedawna
ich bliscy wtykali świece w szpary muru, jak żydzi w Jerozolimską Ścianę
Płaczu modlitewne karteczki. Zbudowano więc pod gołym niebem kaplicę
pamięci ofiar, ogromny krzyż, napis cyrylicą: „Kto we mnie wierzy, ma
życie wieczne”.
Podhorce.
Wyobraźcie sobie szczere pola, kępę drzew i kościół wśród nich, jakby
żywcem przeniesiony z Rzymu; potężna kopuła, masywne kolumny, ślad
fresków, ledwie widoczny w górnych oknach. Wszystko skończenie piękne
i zamknięte na głucho, oddane działaniu dziurawych rynien.
Na przeciw – pałac.
Letnia rezydencja Koniecpolskich, Sobieskich, Rzewuskich i Sanguszków.
Stropy kasetonowe, jak na Wawelu, rodowe herby. Atlas dzierżący kulę
ziemską... Na piętrze napis po polsku :
„Zamek ten
i kościół, szczęśliwej przeszłości i pomniki Eustachy Książę Sanguszko
MDCCCXLII + MCMIII z upadku podźwignął Bogu i przodkom na chwałę, sobie,
rodakom potomnym na serc ukrzepienie”. Drugi Sienkiewicz?
Po wojnie urządzono
tu szpital: jedni mówią: dla psychicznych, drudzy – dla gruźlików.
Jeszcze dziś można zobaczyć byłą trupiarnię w cieniu ogrodu. To chyba
tutaj chorzy musieli umierać pokotem patrząc z krużganków na bezkresny
ocean zieleni. Może chociaż szumiał im, jak stepy Akermanu.
W 1956 roku wybuchł
w pałacu pożar. Chodząc po wypalonych wnętrzach, które niemrawy remont
usiłuje przywrócić do stanu używalności, słyszę jeszcze dźwięki kapeli
dworskiej i kroki Marii Rzewuskiej, tutejszej Białej Damy. Ona zresztą
do dziś chodzi po byłych salonach, zapala nieistniejące świece, porusza
cieniami sprzętów, a gdy zapuszczoną aleją zmierza do kościoła – słychać
szelest jej sukien.
Teraz mijamy
monumentalny, w stylu gigantomanii socrealizmu stworzony, pomnik I Armii
Konnej Budionnego. Wódz ów, jak wiadomo, chciał zhołdować Ukrainę
i wprowadzić władzę radziecką nad Donem. I nam też się wydaje, że lada
moment, galopujący nad szosą spiżowi jeźdźcy ukraińskiej Apokalipsy,
zwalą się nam na głowę. Na szczęście, gościnny zamek Sobieskich w Olesku
– tuż, tuż.
Ile tam wspaniałych
portretów, obrazów bitew pod Kłuszynem, Chocimiem i Wiedniem,
sprzętów, pamiątek, arrasów! Tym przykrzej czyta się fragmenty
przewodnika z roku 1977. Dla autora tej pracy najważniejszy jest w zamku
portret chłopa z kijem oraz wiejskiego znachora. Na czym polega ich
cenność? Na tym, że po pierwsze, na Ukrainie portrety chłopów, wyraz –
cytuję – „nowego zapatrywania na człowieka i uwolnienia go z sideł
upokarzającego traktowania religijno-mistycznego”.
I taką to mądrość
wciska się w głowy zwiedzających! Mają to wierzyć w „uwolnienie
z mistycznych sideł” oraz w to również, że „zamek w Olesku, to cenny
zabytek kultury staroruskiej, która była podstawą rozwoju kultury trzech
bratnich narodów: rosyjskiego, ukraińskiego i białoruskiego”.
O polskiej ani słowa.
Co może na to
powiedzieć pewien mieszkaniec Kędzierzyna, który w kaplicy byłego
klasztoru kapucynów w Olesku, zmienionej w salę widowiskową, powiedział
cicho:
– Tutaj w roku 1932
moi rodzice brali ślub. A mama, gdy była panienką, chodziła do
drewnianego kościółka w Rozważu, gdzie potem urządzono boksy dla kur.
Pojedźmy tam proszę...
Nasz historyk
milcząc przemierza podziemia klasztoru, fotografuje epitafia Herbutów,
które wyszły spod dłuta Włocha Padovano, nagrobki lwowskich biskupów
i Adama Sieniawskiego, który zginął pod Cecorą wraz z trzema synami, co
też zginęli w bitwach. Ze wzruszeniem zatrzymuje się także przed uroczą
(skądinąd) tablicą nagrobną pewnej nabożnej białogłowy, która „lat XXX
bez nagany przepędziwszy na łonie kościoła katolickiego zasnęła i za
cnoty swe tu czeka zapłaty”.
Gdyby wiedziała, że
miejsce – jak na tak długie czekanie – wybrała nieszczególne! W czasie
wojny Niemcy urządzili w klasztorze katownię Żydów. W pobliżu Oleska są
ich masowe groby. Świadkowie twierdzą, że słyszeli dochodzące spod ziemi
jęki niedobitych: Ratujcie nas...
***
Oto Biały Kamień
z cudownym kościołem, którego sylwetkę zastawia bryła „nowoczesnej”
szkoły. Wybudowano ją dzięki „chodom” w KC pewnej przodującej
kołchoźnicy, zwanej Ziną. Dziesięć naszych tysiąclatek! Tylko uczniów
brak.
Jest i Zborów,
gdzie w 1649 roku podpisano ugodę, na mocy, której Bohdan Chmielnicki
otrzymał władzę hetmana na Ukrainie. Polaków już w Zborowie nie
uświadczy, poza kilku starcami. Są jak ten słup zwalony, który jak
leżał, tak leży wzdłuż drogi, omijany przez przechodniów.
Wreszcie Zbaraż,
z potężnymi murami kościoła Bernardynów. Tu przez wiele lat magazynowano
papier gazetowy i nawozy sztuczne. Tynki przeżarte, dłonie obolałe od
stukania. Trwa remont siłami czterech chłopców, dwu majstrów.
Konserwator zabytków ubolewa, ze freski, co przetrwały Stalina,
Chruszczowa i nawozy sztuczne teraz legną pod młotkiem odnowicieli. Skąd
jednak brać ekipy specjalistów? I kasę?
Zbaraski zamek rozczarował nas. Niewielki, wypełniony wątpliwej wartości dziełami miejscowych chudożników,
nijak się ma do wizji stworzonej przez Sienkiewicza. Dopiero obchodząc
obwałowania i fosy, przypomniałam sobie szturm opisany w „Ogniem
i mieczem”. Jeszcze wczoraj książę Jeremi ucztował na zamku, a dziś znad
fosy wypełnionej po brzegi zwałowiskiem trupów ulatują dusze wzywając
po polsku, po rusku i po tatarsku zmiłowania bożego. Zbratani snem
śmierci, na zawsze pogodzeni....
Z tą wizją przed
oczyma dotarliśmy przez Trembowlę i Skałę Podolską, gdzie przed wojną
graniczyliśmy z Ukrainą radziecką – do Kamieńca.
Jak opisać jego
uroki? Czar miasta odciętego od reszty lądu rzeką Smotrycz, płynącym
w głębokim korycie skalnym? Zamek z basztami, z których jedna wyleciała
w powietrze wraz z panem Wołodyjowskim? Pary nowożeńców na tle zamku
namiętnie fotografowane w garniturach i sukniach wspaniałych, po których
dookolnej biedy nikt by się nie domyślał? Jak opisać katedrę
kamieniecką, gdzie pod portretem Papieża napisano cyrylicą:
„Utwierdzaj braci swoich w wierze. Módlmy się o przyjazd Papy na Ukrainę w 1999 roku”.
Tu ludzie modlą
się, jakby żarliwiej i serdecznie, z ochotą przekazują sobie znak
pokoju: dalecy od naszej ospałości i ledwie skrywanego dystansu. Na
schodach świątyni, po nabożeństwie, miejscowe kobiety witały wylewnie
szarą urszulankę z Polski, która pięć lat pracowała w Kamieńcu, by
przenieść się do Dniepropietrowska. To miasto, które Patiomkin budował
dla Katarzyny II, pełne jest bezdomnej dzieciarni, gnieżdżącej się na
klatkach schodowych. Nimi teraz zajmuje się siostra Anna.
Polski rynek
z ratuszem. Ukraińska mowa. Pyszny ormiański szaszłyk w knajpie „Pid
bramoju”. Radziecki pomnik „bojców oswoboditeli” z wizerunkiem kobiety w
natrętnie zielonych pantoflach z obcasami: ona przyklęka, składając
kwiaty przed tankistą! Mieszanka, miejmy nadzieję, nie wybuchowa.
Wesele pary
spotkane na zamku. Jubileusz dziarskiego dziadka. Wszechobecne tęsknoty
za ładem i dobrobytem. Miejscowe plotki. A to, że pani dyrektor muzeum
ateizmu ochrzciła dzieci u biskupa, a to, że żona lotnika, który wiele
lat stacjonował w Kołobrzegu (ale było życie! A jak się te polskie
kobiety pchały po mięso do wojskowego sklepu!) nie chce teraz przystać
na jego pracę pod chińską granicą, a to, że Kwaśniewski by się
przydał... żegnamy Kamieniec jakby już zadomowieni.
Przez Okopy Świętej
Trójcy, przy ujściu Zbrucza do Dniestru, przez wyniosły, skalny Chocim,
którego uroki nie poddają się opisowi, przez żałośnie zaściankowy
Krzemieniec, gdzie śladów Julka na lekarstwo – wracamy do Polski.
Zachwyt i nostalgia. Czego więcej?
maj 1999
Józef Baran
– poeta krakowski i dziennikarz
Przez Kresy
I
Siedmiodniowy pobyt
na ziemiach pamiętających okres dawnej świetności Rzeczypospolitej
(w sumie zatoczyliśmy w naszej wędrówce przez dawne Kresy pętlę o dług.
2000 km) pozostawił krańcowo sprzeczne uczucia – jak kolory zachodzącego
słońca, rozszczepiające się w jeziorkach i stawach w okolicach Jampola:
w odcienie szmaragdu, atramentowej niebieskości, zieleni, purpury,
a nawet czerni...
Na pewno nie była
to zwyczajna wycieczka turystyczna. Nawet mnie – odpornemu na uniesienia
patriotyczne rodem z „Mochorta” – dostarczyła wielu wzruszeń. Rozumiem
teraz powiedzenie zasłyszane od pewnego starego kresowiaka, iż każdy
Polak winien się tam znaleźć przynajmniej raz w życiu.
Co jakiś czas
pryskał czar Podola, gdy do poezji wkradała się skrzecząca proza
współczesnej Ukrainy (ot jeden z przykładów: muszla klozetowa w ciasnej
łazience hotelowej tak zaprojektowana, że przy siadaniu buty należało
trzymać w brodziku pod prysznicem).
Ponad wszystko
jednak pozostało uczucie zachwytu nad pagórkowatym krajobrazem Podola –
z jarami-niespodziankami – tylekroć opiewanym w poezji i pieśniach.
Otwarte
przestrzenie ciągną się hen daleko, we wszystkie strony. aż mąci się
w głowie. Gdzieniegdzie, na wyjątkowo urodzajnych wyżynnych
czarnoziemach, pojawi się kępka oczeretów. Gdzieniegdzie wystrzeli
wioska, gdzieniegdzie pokażą się na horyzoncie zapracowane sylwetki
ludzkie. A bywa, że jak okiem sięgnąć, nie uświadczysz przez wiele
kilometrów żywej duszy. Na szczęście nie grasują na drogach zbójcy,
czyli mafiosi, o których tyle się nasłuchaliśmy przed wyjazdem. Nikt nas
nie zaczepiał i nie żądał okupu, poza pucułowatymi, krępymi
milicjantami w czapkach-degolówkach, którzy pięciokrotnie legitymowali
naszego kierowcę (za ostatnim razem „skutecznie”: wlepili mu mandat).
Uczucie zachwytu
miesza się z nostalgią, gdy co raz napotykamy na niszczejące pamiątki
historii: polskie kościoły, kaplice, dwory, zamki, pałacyki, pałace,
dworki – w opłakanym stanie; wołające daremnie o pomoc. Z niektórych
pozostały tylko baszty i kolumny. Gdzieś w szczerym polu (np. cudowny,
klasycystyczny kościół w Podhorcach) czy na wzgórzach (zameczek
w Olesku, ruiny zamku królowej Bony w Krzemieńcu); z innych – szczątki
murów (np. w Barze). Ale są też odrestaurowane budowle lub mury, których
czas nie potrafił skruszyć i trwają nie remontowane. Nie poddają się
przemijaniu. Spotykaliśmy kościoły obandażowane w środku rusztowaniami
na znak, że miejscowy ksiądz porwał się na heroiczną próbę odnowienia
wnętrza, choć nie może liczyć na pomoc z Kraju. Czy można go winić za
to, że bez dorady konserwatora, lekkomyślnie zdarł przeżarte nawozami
bezcenne polichromie, co w oczach fachowców jest barbarzyństwem?
Słynna ogromna
kolegiata w Krzemieńcu, gdzie uczył się m.in. Słowacki i wykładał
Lelewel, tak okropnie zapuszczona i odrapana (mimo, że studiuje w niej
półtora tysiąca przyszłych ukraińskich nauczycieli), że od dawna prosi
się o odmalowanie i renowację.
***
Po 1990 oddano
wiele kościołów w polskie ręce albo przemieniono w cerkwie
greko-katolickie. W niektórych mieściły się muzea ateizmu, w innych
magazyny. Kościół klasztorny w Zbarażu służył za komuny jako magazyn
nawozów sztucznych. Przeżarły one wnętrze tej wspaniałej barokowej
świątyni. Pod Zbarażem, okutana w chustkę babina, zbiera babkę czy miętę
dla kurcząt i pachną intensywnie głogi. W środku zamku zbaraskiego
portrety Chmielnickiego, galeria bohomazów i prawie żadnej pamiątki po
kilkusetletnim polskim panowaniu. Jednak to Ukraińcy okazali się po
wiekach zwycięzcami. Mury twierdzy w Kamieńcu Podolskim znakomicie
zachowane – poprzerastane kwiatami zioła zwanego Bożym Ciałem. Tak toczy
się bój na śmierć i życie pomiędzy naturą a wytworami ludzkiej ręki.
Wiosna jest wieczna, historie przemijalne; można się o tym przekonać na
stokach twierdzy pod Chocimem, gdzie na piszczelach i szkieletach
poległych w kolejnych bojach pasą się kozy i szaleńczo kwitną rozmaite
zioła i kwiaty. Z tej urwistej skarpy koło twierdzy, Polacy zepchnęli
w czasie bitwy w 1673, aż 5000 Turków do Dniestru; w tamtej
poprzerastanej trawą i dzikim bzem części twierdzy – więziono setki
Laszek w haremie... Na ten swoisty kresowy przekładaniec składają się
obrócone w proch czambuliki tatarskie i stanowiący omastę dla
czarnoziemu polegli rycerze polscy; Kozacy, Turcy, Ormianie, Wołosi,
Niemcy, wreszcie żołnierze ukraińscy. W tym przekładańcu zaklęta jest
pamięć o wielkich i tragicznych wydarzeniach...
Ileż tych śladów
dawnej historii porozrzucanych po całym pięknym Podolu! Prezes
Światowego Stowarzyszenia Rodzin i Przyjaciół Ziemi Złoczowskiej „Klub
Złoczowski” Roman Maćkówka tak zorganizował i zakomponował trasę naszej
wyprawy autobusowej, by nie uronić nic z tego co ważne.
Jak w kalejdoskopie
pojawiały się i rozpływały niczym w śnie tak drogie sercu każdego
Polaka miejscowości, jak m.in.: Lwów, Złoczów, Tarnopol, Podhorce,
Olesko, Biały-Kamień, Werhobuż (skąd wypływa Bug), Zborów, Zbaraż,
Trembowla, Chocim, Piławce, Kamieniec Podolski, Bar, Winnica,
Krzemieniec, Brody... W niektórych miejscach zatrzymywaliśmy się na
chwilę, w innych – na kilka dni. Miejscowości znane z podręcznika
historii lub z „Trylogii”. Tamtym jarem przedzierał się do króla
z prośbą o odsiecz dla Zbaraża – Skrzetuski. W tej kamienieckiej baszcie
wysadził się Wołodyjowski (w rzeczywistości wyleciał w powietrze wraz
z kilkuset obrońcami przez przypadek). W zamku podhoreckim ucztował
i bawił się potężny hetman Koniecpolski. Wyobraziłem go sobie – ach, te
moje chłopskie resentymenty! – jako wspaniałego Złotego Trutnia,
mającego na oku panoramę widokową na Podole i na kilkaset tysięcy
pszczół robotnic, które w jego latyfundiach zbierają miód i znoszą do
ula – zamku. W Olesku urodził się przyszły król Jan III Sobieski.
W oleskich piwnicach klasztoru pokapucyńskiego nagrobki brzuchatych
rycerzy Sieniawskich, którzy odpoczywają w kamieniu snem wiecznym zakuci
w zbroje, gdyż przeniesieni tu zostali pośmiertnie z rodzinnych
Brzeżan.
***
Władali tymi
ziemiami: książęta ruscy, panowie polscy, Turcy, Tatarzy, Rosjanie,
Ukraińcy. W wielu wypadkach trudno mówić o „sprawiedliwych granicach”,
skoro ziemie przechodziły z rąk do rąk. Trudno też wytyczyć te granice
w ludziach: skoro jakże często przychodzili na ten świat w rodzinach
mieszanych. U niejednego mieszkańca tej ziemi występuje swoista
mieszanka krwi: polsko-ormiańsko-
-turecko-tatarsko-ukraińsko-wołosko-rosyjska... Niektórzy, nawet manifestujący swoją przynależność do kościoła polskiego, są rozbici wewnętrznie do tego stopnia – o czym opowiadał nam polski ojciec kapucyn z Winnicy – że nie odczuwają żadnej tożsamości.
-turecko-tatarsko-ukraińsko-wołosko-rosyjska... Niektórzy, nawet manifestujący swoją przynależność do kościoła polskiego, są rozbici wewnętrznie do tego stopnia – o czym opowiadał nam polski ojciec kapucyn z Winnicy – że nie odczuwają żadnej tożsamości.
Dwie kobiety
siedzące na ławeczce przed katedrą kamieniecką – gdzie przysięgał ongiś
mały rycerz Sienkiewicza i gdzie ma dziś pomniczek pułkownik Jerzy
Wołodyjowski – to matka i córka. Wdaję się z nimi w rozmowę. W matce –
Oldze (urodziła się na Syberii, gdzie zesłano jej matkę pół – Polkę,
która nie zdecydowała się na repatriację, choć wszyscy krewni wyjechali
do Polski) – płynie tylko ćwiartka krwi polskiej po dziadku Wołosińskim.
Nie lubiła komunistów, ale – niestety – przyznaje, że teraz wcale jej
los się nie poprawił. Córka – studiuje na wydziale plastycznym w szkole
pedagogicznej i też ją ciągnie do polskości. Obie przychodzą często do
kościoła polskiego. Pytają mnie czy tak można, skoro właściwie
przynależą do cerkwi prawosławnej. Słuchają mojej odpowiedzi z uwagą,
jakbym był kościelnym jurystą, a ja kiwam głową, że owszem, można.
Mówię: ostatecznie Bóg jest jeden. Podobnie Jezus Chrystus.
W zasadzie kościół i cerkiew różnią się jedynie formą obrządku.
Dorośli od pewnego
czasu uczą się wraz z dziećmi polszczyzny, w otwartych od paru lat
sobotnio-niedzielnych szkółkach języka polskiego. Tych szkół coraz
więcej. Uczy się w nich też coraz więcej Ukraińców.
Mimo wszystko nie
da się ukryć, że krzewienie wiary i polskości wśród tych
zukrainizowanych rodaków, nie znających często polskiego, to dla
zakonników i księży pozytywistyczna harówa od podstaw, wymagająca
niezwykłego taktu i dyplomacji. Kościoły i cerkwie (przede wszystkim –
unicka) są poddawane sowieckiej inwigilacji. Rosjanie nie chcą pozwolić
na oderwanie się Ukrainy od Rosji, na utracenie wpływów na rzecz np.
Polski.
***
Dla niektórych
uczestników naszej wycieczki była to podróż sentymentalna do miejsc
dzieciństwa, gdzie spędzili pierwsze lata i gdzie, żyli ich przodkowie,
zanim zostali pomordowani przez bandy UPA albo wysiedleni do Polski. –
To staw, nad który przychodziłam z ojcem, gdy miałam 5 lat – wyrywa się
nagle krzyk pani Zofii. Przez parę kilometrów jazdy – nie potrafi
opanować wzruszenia i ociera chusteczką oczy. Pan Jan ma już za sobą
wielkie emocje bycia po raz pierwszy po wielu latach w miejscu, gdzie
się urodził. W tym roku – uzbrojony w większy już spokój – pokazuje nam
nadjedzony przez korniki drewniany wiejski kościółek, gdzie jego rodzice
brali ongiś ślub.
W tym momencie
pomyślałem o podróżach sentymentalnych Niemców na Ziemie Zachodnie. Czy
można im mieć za złe, że przyjeżdżają i fotografują się na tle domów?
Zdaniem
współtowarzysza podróży doktora Henryka Kotarskiego,
historyka-kresologa, który zajmuje się na tych ziemiach od wielu lat
utrwalaniem i katalogowaniem śladów po bitwach XVII-wiecznych – niemal
połowa polskiego dorobku kulturowego pozostała właśnie, na Kresach i nie
sposób jej pominąć. Odcięcie się od tej przeszłości, to jego – zdaniem –
rodzaj samobójstwa... – Jeśli nie chcemy się czołgać na kolanach do
wspólnoty europejskiej, musimy mieć jakieś atuty, bogactwo tradycji,
świadomość, że to my przesunęliśmy granice Zachodu daleko na Wschód.
Kultura zachodnia, którą tu przeszczepialiśmy przez wieki gospodarzenia
na tych ziemiach, ma oczywiście specyficznie lokalny koloryt i dlatego
jest oryginalna. Przez wiele lat nie mogliśmy wykazywać jawnego
zainteresowania sarmackim dziedzictwem kulturowym: dziełami sztuki,
zabytkami, architekturą, malarstwem, które pozostało gdzieś poza
granicami byłego PRL, po tamtej stronie Bugu...
***
Jednak uczucie
zachwytu opływowymi, kobiecymi kształtami krajobrazu wyżynnego Podola
i nostalgii za tym, co bezpowrotnie minęło – mieszają się z bezradnym
współczuciem dla spotykanych co krok Polaków lub mieszańców polsko –
ukraińskich. Nasi, odłączeni od macierzy, bracia i nasze siostry cierpią
nie ze swojej winy nędzę i upokorzenie. Generalnie brakuje tu elit
intelektualnych. Polacy są słabo wykształceni. Nie dojadają. Co my
w kraju robimy, żeby im pomóc? Uderzmy się w piersi. Jeśli nawet ta
pomoc jest niesiona, to bywa rozproszona, nie ujęta w jednorodną formę
organizacyjną. Światowe Stowarzyszenie „Klub Złoczowski” mające swoje
oddziały w kilku miastach w Polsce, a nawet na świecie i starający się
jakoś pomagać odłączonym rodakom ze Złoczowa to jeden z chlubnych
wyjątków.
Zresztą sytuacja
większości Ukraińców (poza politykami, biznesmenami i mafiosami: jakże
często występującymi w jednej osobie) jest dramatyczna. Ludzie tu nie
otrzymują od miesięcy wypłaty, drogi są w w rozpaczliwym stanie, słupy
elektryczne często powywracane, trolejbusy we Lwowie wyglądają jakby je
wynaleziono na złomowiskach, a autobusy turlające się po wybojach,
sprawiają wrażenie prehistorycznych wykopalisk. Wszędzie „bardak”,
nieporządek, bezguście. W Poczajowie na górze złocą się wieże cerkwi,
a na dole – brzydkie budy kramarczne i chałupy nastawiane bez ładu
i składu. Jak w złym socrealistycznym śnie pojawiają się często na
drogach, przy ryneczkach – pomniki gierojów: potężnych postaci
z kałasznikowami, mieczami. Takie postacie próbują np. przesłonić widok
Kolegiaty krzemienieckiej. Tu i tam trafi się wiecznie żywy Lenin
(naliczyłem ich na trasie pięciu), o ile nie przemienił się
w międzyczasie w Szewczenkę. W Trembowli na rynku np. ten znakomity
romantyczny poeta ma rysy Illicza. Zachodzi podejrzenie, że miejscowy
architekt po roku 90. poddał lekkiemu retuszowi twarz wodza rewolucji,
bo szkoda było „marnować materiału” i przemienił go w wieszcza
ukraińskiego.
– Jestem Kazimierz
Iwaszkiewicz – przedstawia się śpiewnie na stacji w Zborowie stary
człowiek czekający na nadjeżdżającą ciuchcię.
– Niech żyje Polska
na Ukrainie – wznoszą bojowy okrzyk na nasz widok dwie Polki starowinki
przy wejściu do katedry polskiej w Kamieńcu Podolskim, gdzie odbywa się
uroczysta msza połączona z procesją majową przy udziale kilkuset
tutejszych rodaków. Śpiewa się tu jeszcze pięknie i soczyście stare
zapomniane w Kraju kantyczki. Ale biskup kamieniecki musi w drugiej
części kazania powtórzyć to co mówił, także i po ukraińsku, bo większość
nie rozumie w pełni polszczyzny.
Najbardziej
poruszył mnie widok starszej kobiety na rynku w Trembowli. Przedstawiła
się polskim imieniem i nazwiskiem. Poprosiła o chleb i parę hrywien.
W ręku – torba z butelką po occie. Szła właśnie, żeby tę butelkę
sprzedać, ale sklep był zamknięty. Nie miała od wczoraj nic w ustach.
W Winnicy – według
spisu sprzed 10 lat – jest 40 tys. Polaków na 400 tys. mieszkańców.
W ślicznym, jakby z XVII w. wyjętym Kamieńcu – 20 tysięcy przyznaje się
do polskości, choć Polski tu nie ma już 200 lat. W prawie każdej
napotkanej miejscowości stykaliśmy się z naszymi braćmi, którzy klepią
biedę i przeżyli straszne rzeczy, włącznie z wywózką na Sybir. Boli
serce, że to nasi rodacy. Boli serce, że nie można ich z sobą zabrać.
Mit polskich „szklanych domów” znów zaczyna oddziaływać na ich
wyobraźnię. Kobiety, mężczyźni, spotykani na ulicach, pod kościołami
i ci pracujący w polu, kiedy dowiadują się, że jesteśmy Polakami z kraju
– pytają natychmiast, czy nie moglibyśmy im pomóc w załatwieniu dla
nich pracy. Polska jest w wyobrażeniach napotykanych Ukraińców jakąś
małą Ameryką. Chcieliby tam jechać i pracować choćby na czarno. – Tu nie
ma żadnych perspektyw – mówią.
Zukrainizowany
Polak, spotkany pod Okopami św. Trójcy (to nie tylko metafora poetycka;
naprawdę istnieją takie pagóry, gdzie bronili się konfederaci barscy
i toczyła się akcja „Nieboskiej Komedii”), wypalił trochę po polsku,
trochę po ukraińsku: – Nam treba Hitlera, albo waszego Kwaśniewskiego,
sami niczoho nie zrobymo.
Dlaczego Hitlera
skojarzył z Kwaśniewskim – tylko on wie... W każdym razie jedno jest
pewne: marzy im się jakiś dobry car-batiuszka, łagodny zamordysta, który
zrobiłby porządek z mafią i zaprowadził ład i porządek. Niech by to był
nawet Stalin!
II
Ukraina jest
zagadką dla wszystkich. Dlaczego demokracja i kapitalizm – w żaden
sposób nie mogą tu zafunkcjonować, choć Zachód stara się jej pomagać
finansowo? Ledwie dojechaliśmy do Lwowa, a już dowiedzieliśmy się, że
woda jest tylko przez dwie ranne godziny. Ostrzeżono nas, byśmy nie
jadali byle gdzie – bo choroba gotowa. Wynagrodzenie rencistów –
równowartość 10 dolarów. 20-39 dolarów to standard. Ci, którzy zarabiają
50 dolarów, to szczęśliwcy. Inflacja hrywny w stosunku do dolara
w ostatnim roku stuprocentowa. Jedzenie – drogie, za to wódka tania.
Radzono nam ją pić, żeby odkazić organizm. Przesadzono. Potrawy bardzo
mi tu smakowały. Połowa Ukraińców nie ma pracy. Druga połowa pracuje
często za darmo. Zasadą jest, szczególnie na prowincji, że przez wiele
miesięcy nie otrzymuje się wynagrodzenia albo otrzymuje się pensję
w towarze. Ten dostał od kołchozu parę worków cukru i ziemniaków,
tamtemu wypłacono w odzieży. Nic dziwnego, że kwitnie na bazarach
„barter”, czyli towarowa wymiana. Więzi pomiędzy obywatelem a państwem
całkowicie zerwane. Właściciel i państwo nie mają czym opłacać
pracowników, ci z kolei – nie wywiązują się z zapłaty za czynsz czy
podatek. Mafia wyręcza państwo. Błędne koło. Notuje się tu nie spotykaną
gdziekolwiek indziej w Europie zapaść gospodarczą. Lekarz, nauczyciel,
robotnik po godzinach pracy – siada przy swoim straganie, stoliczku
i wyprzedaje co ma. Ksiądz w Winnicy mówił, że w kościele trzeba
wszystko chować, bo giną nawet książeczki do nabożeństwa, które wędrują
potem na bazar. Można tu kupić szwarc, mydło i powidło.
***
„Moja chata z kraju
– ja niczoho ne znaju” – oto przysłowie, które jest dalej aktualne
i obowiązuje jako dewiza obywatelska i mądrość ludowa. Czy na takiej
mądrości może państwo daleko zajechać? Ukraińcy nie wiedzą co począć ze
swoją młodą państwowością i wolnością. Jak ją sensownie wykorzystać. Nie
ma mowy o jakiejkolwiek inicjatywie oddolnej. – Przyjeżdżaj pan i kupuj
ziemię, bo ona u nas za pół darmo – proponuje jednemu z uczestników
naszej wycieczki chłop oparty na motyczce. Wszyscy czekają tu na jakiś
cud. Ale cud się nie zdarza, nie pojawia się żaden ukraiński Godot.
Wcześniej rządziły tu „pany polskie”, potem car-batiuszka, potem władza
radziecka. Ukraińska tożsamość – co to takiego?!, gdy są tu dwie różne
Ukrainy zachodnia i wschodnia, mieszka 100 nacji, mnóstwo Rosjan,
istnieje kilka głównych wyznań: cerkiew autokefaliczna – ukraińska,
moskiewska, unicka, kościół katolicki, nie mówiąc o rodzących się jak
grzyby po deszczu sektach. A Żydzi, Ormianie i jeszcze nie wiadomo kto.
Jak tu mówić o jednej tożsamości? Więc co będzie dalej z Ukrainą.
Wszędzie ciemno, na ulicach, w domach, bo oszczędza się na prądzie.
***
Tadeusz Łabuński,
zukrainizowany Polak, u którego mieszkam w Złoczowie – dzięki Bogu znów
od poniedziałku zaczyna robotę przy montowaniu rurociągów wodnych.
Pauzował cztery miesiące. W mieszkaniu – czysto, schludnie i jedzenia
nie brakuje, za to pustka w kieszeniach. Jakim więc cudem, wiąże koniec
z końcem? Jego mama ma kawałeczek pola na wsi, gdzie sadzi ziemniaki,
hoduje krówkę, kozę, kury i dzięki temu może pomóc synowi, jego żonie
i trójce dzieci. W spiżarni parę worków mąki, ziemniaki, jajka,
upieczony ręką gospodyni czarny chleb. Są ryby z okolicznego stawu
(w ogóle w czasie podróży widzieliśmy stawy rybne oblężone przez
wędkarzy – amatorów), są grzyby w słoikach, jest papryka faszerowana.
Paru kuzynów Tadka w Polsce, ale jego nie stać na wyjazd. Starszy syn,
Piotrek, był w Gdańsku z wycieczką oazową. Opowiada cuda. Stefan,
Marysia – wpatrują się we mnie wielkimi oczami, jakbym i ja też cuda
czynił w świecie. Muszę im opowiadać o naszym kraju. Czuję, że chcą,
żebym trochę podkoloryzował. Zresztą nie trzeba wiele i tak wpadają co
chwilę w zachwyt. Oczywiście wiedzą, że Polak z Polski się często kąpie,
więc nagotowali mi w baniaku wody do wanny. Wszyscy słuchają
z zadowoleniem jak się w niej pluskam. Na drugi dzień nie mam wielkiej
ochoty na tak gruntowną kąpiel, ale nie pytają, „wrzucają mnie” znowu do
wanny i znów pluskam sobie jak rybka. Potem siedzimy przy stole.
Zajadamy pierogi z ziemniakami. Pijemy „horylku”. Mnie idzie opornie, bo
wczoraj wysączyliśmy, w trójkę z Józią (żoną gospodarza), dwie butelki,
jedną moją, drugą ich. Tadzio nalewa „samohonki” i z kieliszka na
kieliszek robi się coraz głośniejszy. – Muszę już spać – mówię – jestem
zmęczony.
Od paru lat na
wsiach chłopi mogą wydzierżawić od kołchozu kawałek ziemi (to zasługa
m.in. prezydenta Kuczmy). Niestety nie mają pieniędzy na zakup maszyn.
Te kołchoźniane nadawały się do obrabiania ogromnych połaci ziemi, a nie
zagonków.
Przejeżdżając
drogami i wertepami dawnego Podola – widzi się więcej koni niż
samochodów. Konie bywają czasami zaprzężone do drewnianego pługa. Widzi
się rodziny sadzące ziemniaki na wytyczonej dla nich działce. Tu i tam
chłop sieje z płachty, jak za czasów Boryny. Podobno ta ziemia jest tak
urodzajna, że nie potrzebuje być omaszczona nawozami, wystarczy dorzucić
trochę wapna, bo to kwaśna gleba i zasiew wytryska zielenią. Jednak ze
względu na brak narzędzi do pracy i pieniędzy na ich zakup – chłopi nie
decydują się na wydzierżawianie większych zagonów.
Niemniej, domyślam
się, że zarówno ci z miasta, jak i ci ze wsi, nie przymierają głodem
także dzięki tym prywatnym pólkom. Krewni ze wsi pomagają krewnym
z miasta. Samogonkę pędzi się z cukru i pije na „dzień dobry”; i jakoś
to idzie. Tadzio bardzo się zdziwił, gdy odmówiłem rano wypicia
„sztagana”. Zafrasował się: może samogonka niedobra, może gość
zachorzał. Ani rusz nie mogłem mu wytłumaczyć, że nie ma u nas takiego
zwyczaju, żeby chwalić każdy poranek „horyłką”. „A u nas, owszem, jest”.
I większość mężczyzn się do tego przyzwyczaiła. Zalać łeb, oszukać
biedę samogonem, wtedy tak bardzo nie doskwiera.
***
Ogólnie rzecz
biorąc sielskie wsie, choć biedne, wyglądają dużo ładniej niż
spartaczone po sowiecku miasta, gdzie nic do niczego nie pasuje i ze
wszystkiego wyłazi jakieś „dziadowstwo”, niezaradność, prymitywizm.
Z architektury i z wszelkiego urządzenia.
Wiosną na wsi czyni
się cuda, powietrze tu krystaliczne, krajobraz rozkoszny, strumyki
czyste, przemysłu „niet”. Wzruszyło mnie to. Przypomniałem sobie jak to
biegałem jako pacholę po takich dróżkach, wśród drzewek wiśniowych,
domków na kurzej stopce. Pachniały mi tak samo, jak tu łajna końskie.
Terkotały podobnie po dróżkach wozy z końmi, machając raźnie ogonami
i ciągnąc za sobą drewniane rafiaki. Tak, to przecież moja borzęcka wieś
dzieciństwa z lat 50.-60., nie tknięta buciorem cywilizacji. Stawki
czyste jak lusterka, w rzece można się kąpać, po łące majestatycznie
przechadza się pan bociek i słucha z ironią rechotu żab. – Ja wam tu dam
– myśli sobie.
A gdy w Werchobużu
wracaliśmy z pieszej pielgrzymki do źródeł Bugu (jakąż ogromną potencję
ma to źródło, jak silnie bije!) i mijaliśmy te sady, chałupinki, mając
po prawej ręce księżyc w lisiej czapce, a po lewej zachodzące słońce
ostatnim wysiłkiem malujące na niebie tęczę barw rozmaitych... i gdy
wokoło (kiedy rozpaliliśmy pod lasem ognisko) – pachniało jak w raju
czeremchą leśną i konwaliami, i w dodatku dawały koncert żaby –
przypomniał mi się ten prześliczny wiersz Józefa Czechowicza o Podolu
„Przez Kresy”:
monotonnie koń głowę unosi
grzywa spływa raz po raz rytmem
koła koła
zioła
terkocze senne półżycie
drożyną leśną łąkową
dołem dołem
polem
nad wieczorem o rżyska zawadza
księżyc ciemny czerwony
wołam
złoty kołacz
nic nie ma nawet snu tylko kół skrzyp
mgława noc jawna rozlewna
wołam kołacz złoty
wołam koła dołem polem kołacz złoty
***
W knajpce, na
wolnym powietrzu, przy twierdzy kamienieckiej, czekamy na gicz cielęcą
z rusztu. Ewa Owsiany – znakomita koleżanka po piórze, jej mąż Włodek,
historyk, Roma, pan Jan... Trochę dalej fantastyczny widok z kamiennego
mostu na przepastny jar rzeki Smotrycz. („Patrzący” – piękna nazwa
rzeki). Czekanie trwa długo, więc ucinamy sobie rozmowę o tym, co
widzieliśmy. Doktor Henryk Kotarski, historyk „fanatyk”, który podczas
naszej wyprawy zbiegł pieszo kilkanaście kilometrów czarnoziemnych
dróżek w poszukiwaniu duchów przeszłości, czyli filmując miejsca
związane z Trylogią – opowiada o innym wspaniałym maniaku, Ukraińcu
Borysie Woźnickim. Współpracują ze sobą od 1984 roku. Borys jest od
końca lat 60. dyrektorem lwowskiego muzeum, z 17. filiami w całym
województwie. – To autentyczny miłośnik sztuki. Jemu chodzi o ratowanie
zabytków sztuki, bez względu na to, jaki mają rodowód. Jeździł, zbierał,
zabezpieczał rzeźby, obrazy, m. in. dzieła cenionego dziś w Europie
rzeźbiarza Pinzla – manierysty z XVIII wieku. Woźnicki uratował wiele
dzieł, które nie raz musiał składać z wielu części, bo tak były pocięte.
Ocalił wielkie płótna upamiętniające nasze zwycięskie bitwy, m.in. pod
Chocimiem, Kłuszynem, Wiedniem. Niektóre z nich wyszły spod ręki
wielkich malarzy. Ogromne malowidło (5 x 7, 5 x 8 m) znalazło
schronienie w klasztorze w Olesku, ale dyskutuje się teraz nad tym, by
powróciło na swoje pierwotne miejsce, czyli do kolegiaty w Żółkwi. Na 11
tysięcy obrazów zgromadzonych w jego muzeum, dwa tysiące to obrazy
polskie. Wiele z nich przepadłoby, o wielu nie mielibyśmy pojęcia, gdyby
nie Borys Woźnicki.
Czy ratował te dzieła z myślą o Polakach? Nie. Ratuje je, ponieważ są bezcenne i należą do ogólnoludzkiego dziedzictwa kultury.
Na skutek
zwyczajnej ciemnoty i prymitywnej propagandy sowieckiej, rozbijano
młotkiem rzeźby, rąbano i palono meble – antyki z dworków i zamków,
palno obrazami w piecach, nie zdając sobie sprawy z barbarzyństwa tego
czynu. Zdewastowane kościoły i dwory wyglądają tak, jakby przeszli tędy
Hunowie. Gdyby takich ludzi, jak Borys Woźnicki, było więcej, na pewno
współpraca polsko-ukraińska układałaby się o wiele lepiej.
Przed twierdzą
kamieniecką ustawiają się w kolejce pary nowożeńców, bo dziś niedziela
i słoneczko. Weselnicy wypijają szampana. Państwo młodzi rzucają
pieniążek, na szczęście, do Smotrycza. Jeden z gości weselnych tłumaczy
mi, że tu zaczyna się historia wszystkich młodych par z Kamieńca.
Majowe południe.
Nieprzerwanie rechoczą żaby nad Smotryczem, który płynie sobie i jak
sama nazwa wskazuje, rozgląda się po okolicy. Odbijają się w nim urwiste
brzegi, kamieniczki z XVII wieku. Trzeba by tu pomieszkać z tydzień,
żeby zajrzeć do wszystkich zakamarków i przynajmniej rzucić okiem na
polonika, których tu pełno. Wymarzone miejsce dla turystów. Kamieniec
mógłby być niesłychaną atrakcją turystyczną.
I jak tu nie rzucić za siebie pieniążek do Smotrycza z myślą, że chce się tu jeszcze raz w życiu przyjechać...
wrzesień 1999 r.
Janusz M. Paluch
– Dyrektor ŚOK w Krakowie – redaktor Cracovia Leopolis
Na Kresach w Złoczowie
W Złoczowie,
kresowym miasteczku, leżącym przy kolejowej linii Lwów–Tarnopol,
znalazłem się całkiem przypadkowo. Niełatwo bowiem i dziś dojechać do
wybranego miasta na Ukrainie. Nie dość, że trzeba mieć dużo cierpliwości
i odwagi, to musi się mieć jeszcze świadomość, iż życie w tym państwie
płynie według innych wzorców, innych – nam już dzisiaj obcych – norm.
Czas jakby się tam zatrzymał. Poza tym, polska mowa nie wszystkim jest
na Ukrainie miła. Uczucia przyjaźni, obojętności czy wręcz nienawiści
przewijają się pod każdą szerokością geograficzną. Na Kresach są one
szczególnie zintensyfikowane i rozpalane do granic wytrzymałości. Dbają
wciąż o to określone siły polityczne. Podsycają w miarę swych potrzeb
nastroje nacjonalistyczne, obwiniając najczęściej Polskę i Polaków,
o wszystkie swe niepowodzenia. To swoiste leczenie kompleksów narodu
i państwa mającego wysokie aspiracje, ale nie mającego tradycji
pozwalającej bez kompleksów stanąć w rzędzie z innymi europejskimi
państwami.
Dojechałem zatem do
Złoczowa, miasta jakże mocno wkomponowanego w dzieje Najjaśniejszej
Rzeczpospolitej. Wszak jest to rodowe gniazdo jednej z najznamienitszych
postaci, dzięki której Europa może mówić współcześnie o dość jednolitym
obliczu kulturowym i religijnym, króla Jana III Sobieskiego herbu
„Janina”. Wszak to pod jego dowództwem polskie wojsko, rozgramiając pod
Wiedniem potęgę militarną Turków, obróciło w niwecz plany Mahometan
o opanowaniu Europy. Wiedeń swoją drogą, ale wielowiekowe sąsiedztwo
z Turcją, dość skuteczne opieranie się jej militarnej, ale i religijnej
ekspansji, przysporzyło Polsce zasłużenie miana „Przedmurza
Chrześcijaństwa”. Pozwalała Rzeczpospolita możnym rodom europejskim na
spokojne drzemanie, knowanie dynastycznych spisków i bogacenie się.
A w dodatku frymarczenie w polityce polską kartą przetargową. Ceną,
którą zapłaciliśmy, była 200-letnia niewola. Mimo trudnych doświadczeń
dziejowych Polski i Turcji, nauczyliśmy się wzajemnego szacunku. Kiedy
Polska została zmazana z mapy Europy przez spisek Rosji, Austrii
i Niemiec, zapomniana przez wygodnych Francuzów i wyniosłych Anglików,
tylko Turcja, obca religijnie i kulturowo Europie, nadal uznawała
istnienie egzotycznego Lechistanu.
Szczęśliwe dotarcie
do Złoczowa zawdzięczam prezesowi Światowego Stowarzyszenia Rodzin
i Przyjaciół Ziemi Złoczowskiej z siedzibą w Krakowie Panu Romanowi
Maćkówce. Zaprosił mnie bowiem do uczestnictwa w pracach jury finału
Konkursu Recytatorskiego dla Młodzieży z okazji Roku Juliusza
Słowackiego na Ukrainie. Nie jest to pierwsza inicjatywa szerzenia
kultury i tradycji polskiej w Złoczowie. Dość wspomnieć miniony rok,
który w całości poświęcony był Adamowi Mickiewiczowi. Z tej okazji
w Złoczowie, w ramach festiwalu kultury polskiej, odbył się pierwszy
konkurs recytatorski. Wówczas zwyciężyła deklamująca wiersze Adama
Mickiewicza po ukraińsku Tania Ostasz. Ta sama, która w 1999 roku utwory
Juliusza Słowackiego recytowała już w języku polskim. Ale wszystko
zaczęło się w roku 1997, kiedy to Roman Maćkówka wraz z przyjaciółmi
zorganizował, przy finansowym wsparciu samorządowych i wojewódzkich
władz Krakowa, Dni Kultury Polskiej w Złoczowie. Przez trzy lata
złoczowiacy na różne cele przekazali Polakom żyjącym w Złoczowie ok.
1500 $ i 110 funtów, które pochodziły z ich składek i datków. Ta kwota
nie obejmuje tego, co do Złoczowa trafiło z innych źródeł. Od lat
niesiona pomoc humanitarna w postaci leków, materialna i duchowa, przez
Złoczowian z całego świata, Polakom żyjącym w Złoczowie, to temat na
zupełnie odrębny artykuł.
Gdyby Melchior
Wańkowicz tropił dzisiaj „Smętka”, zawędrowałby na Kresy i szukał go
również wśród Polaków. Skłócenie środowisk polskich na Kresach nie jest
tajemnicą. Musi jednak smucić. Wszak ludzie żyją tam w wyjątkowo
trudnych warunkach materialnych. Każda inicjatywa z Polski mająca na
celu polepszenie ich sytuacji winna być witana przychylnie. A może
w tradycji Złoczowa, ale przecież nie tylko, leży już takie typowo
polskie „podskakiewiczostwo”? Po śmierci królewicza Jakuba Sobieskiego,
właścicielką dóbr złoczowskich została jego córka, Maria Karolina de
Bouillon. Sprzedała je w 1740 r. Michałowi Kazimierzowi Radziwiłłowi
„Rybeńko”. Wówczas majątek ten stał się przedmiotem ostrego konfliktu
o schedę po Sobieskich z Janem Tarłą. Królewicz Jakub pożyczył bowiem od
niego znaczną kwotę, którą obciążył hipotekę dóbr złoczowskich.
Ponieważ spór w żaden sposób nie mógł zostać rozwiązany w trybie
normalnego postępowania, trzeba było sięgnąć po szabelkę i na początku
1744 r. doszło na tym tle do wojny domowej między możnowładcami,
zakończonej zdobyciem Złoczowa przez Radziwiłła. Wtedy jednak było o co
walczyć. Dzisiaj ni majątków, ni możnowładców tam nie uświadczysz, ale
Polacy koty między sobą drą – choć bieda piszczy.
Długo nie było
dokładnie wiadomo, gdzie i o której godzinie mają się rozpocząć
przesłuchania recytacji młodzieży. Mimo, iż rozgościliśmy się w hotelu,
który nie pomieścił wszystkich i minęło już trochę czasu, nie pojawiał
się nikt z miejscowych Polaków (oddział Towarzystwa Kultury Polskiej
liczy ok. 60 osób, ale Polaków w samym Złoczowie jest dwa razy tyle –
wokół kościoła skupionych jest 1300 osób, Polaków i Ukraińców), dla
których przecież przyjechaliśmy. Część osób miała zostać tradycyjnie
zakwaterowana w mieszkaniach żyjących w Złoczowie rodaków. To też forma
wzmocnienia ich skromnych domowych budżetów. Zignorowali nas. Jako
pierwszy, chęć goszczenia wykazał przyjazny Ukrainiec i chwała mu za to.
Impreza odbyła się w złoczowskiej szkole podstawowej nr 3.
Stało się to wbrew zarządowi złoczowskiego oddziału Towarzystwa Kultury
Polskiej. List z prośbą o zabronienie przez rejonowe władze w Złoczowie
organizowania przez nas imprez kulturalnych podpisała Maria
Niemirowska, Danuta Zwarycz, jej matka, Kazimierz Cytyński i Czesława
Janiszewska, czyli cały zarząd! – mówi rozgoryczony Roman Maćkówka – Władze
miasta Złoczowa z dużym uznaniem i zainteresowaniem przyjmują
propozycje strony polskiej i nigdy nie próbowały nam przeszkadzać
w upowszechnianiu kultury polskiej. W sali gimnastycznej
zgromadzili się uczniowie sobotniej szkółki polskiej, uczestnicy –
finaliści konkursu recytatorskiego i rodzice. Uszanujmy ich pracę
i wymieńmy te 14 nazwisk dające świadectwo polskości na Ukrainie: Olga
Szakalska (11 lat, Złoczów), Tania Ostasz (15 lat, Złoczów), Oksana Coba
(16 lat, Pilchowa Góra), Taras Łabunicki (14 lat, Złoczów), Katia
Tichonowa (16 lat, Złoczów), Oksana Skorna (11 lat, Pidhorodzie), Halina
Skorna (10 lat, Pidhorodzie), Weronika Piekarowska (16 lat, Lwów),
Julian Antoniewicz (15 lat, Lwów), Julia Czubak (15 lat, Lwów), Jana
Chanowa (16 lat, Lwów), Natalia Lewicka (18 lat, Nadwórna), Julia
Semianów (12 lat, Nadwórna), Irena Markowska (16 lat, Winnica).
Wyróżnieniem, prócz upominków książkowych, czy materiałów szkolnych,
było uczestnictwo w prezentacji przygotowanych utworów Juliusza
Słowackiego w Krzemieńcu. Najważniejszą jednak nagrodą dla tych, którzy
zdobyli w grupie starszej pierwsze miejsca, był – zgodnie z regulaminem
konkursu – wyjazd do Polski na organizowane przez Centrum Młodzieży im.
dr H. Jordana w Krakowie VIII Seminarium Potrzeby Kulturalne Dzieci
Polskich na Wschodzie. Podjęcie decyzji nie było łatwe. Bowiem wszyscy
włożyli ogrom pracy, tak młodzież jak i nauczyciele, a także rodzice,
którzy może bardziej przeżywali występy dzieci niż one same.
Większość
uczestników konkursu pochodziła z sobotnich szkół języka polskiego.
Znajomość języka polskiego wynieśli z domu, a w szkółce szlifują
posługiwanie się językiem, poznają historię i kulturę polską. Młodzież
lwowska przyjechała natomiast z polskiej szkoły średniej, gdzie językiem
wykładowym jest język polski. Szanse wydawałoby się nierówne, tymczasem
okazało się inaczej! Jury (obradujące w składzie: Teresa Dutkiewicz ze
Lwowa, Barbara Folwarczna – choreograf i aktorka, reprezentująca
Światowe Stowarzyszenie Złoczowian, Maja Wiśniowska i Tomasz Poźniak –
małżeństwo aktorów z Teatru Ludowego w Krakowie, Irena Jasicka z Krakowa
i piszący te słowa) podzieliło młodzież na dwie grupy wiekowe
i postanowiło w grupie młodszej przyznać: pierwsze miejsce Olesi
Szakalskiej, drugie Halinie i Oksanie Skornym, trzecie Julii Semianów.
W grupie starszej: pierwsze miejsce dla Jany Chanowej, drugie Natalii
Lewickiej i Tanii Ostasz, trzecie Julii Czubek i Katii Tichonowej.
Konkurs towarzyszył
inauguracji nowego roku szkolnego w sobotniej szkole języka polskiego
w Złoczowie. W roku ubiegłym zapisało się na naukę języka polskiego 150
dzieci. Do końca przetrwało około 70. W tym roku zgłosiło się ponad 200.
Są wśród nich dzieci również ukraińskie. Języka polskiego uczą się też
dzieci dyrektora szkoły Wasyla Lubeneckiego, który również stara się,
wraz z nimi, opanować polską mowę.
Do zebranych
rodziców i młodzieży przemówiła dyrektor szkoły oraz prezes Oddziału
Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej, Maria Niemirowska. Ta
sama, która wszelkimi sposobami chciała uniemożliwić zrealizowanie
spotkań z kulturą polską w Złoczowie. Nawiązała do 1 września 1939 roku.
Bowiem tamtego dnia pogoda i niebo były nad Złoczowem, jak i nad całą
Polską, jasne, przejrzyste i piękne. Potem był płacz, bo dramat wojny
z Niemcami i szok z niespodziewanego uderzenia Rosjan odebrał ludziom
spokój. Pani dyrektor życzyła dzieciom, by ich życie było tak jasne i piękne jak to jesienne nad Złoczowem niebo, by nigdy nie musiały przeżywać tragedii wojny.
Życzyła im również wspaniałych wyników w nauce w szkole, tej sobotniej
i codziennej, do której przecież uczęszczają. A ze szkoły nauki języka
i kultury polskiej, mają wyjść jako dobrzy i godni Polacy. Tę piękną
przemowę zakłóciły narzekania. Jak to zwykle bywa wśród Polaków. W tym
uroczystym dla dzieci momencie nie powinno jednak być miejsca na prozę
życia. Pani Niemirowska stwierdziła, że szkoła jest biedna i nie ma
znikąd żadnej pomocy. W tym momencie widziałem, jak purpurowieją twarze
krakowskich złoczowiaków, którzy od lat wożą, co i kiedy tylko było
i jest możliwe do Złoczowa. Po chwili Pani Niemirowska, jakby się
zreflektowała i przyznała, że oczywiście ona i nauczycielka otrzymują
miesięczne wynagrodzenie za pracę ze Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”.
Wspominała też pomoc z Kanady. I to wszystko! Nie padło słowo
o książkach i zeszytach oraz przyborach szkolnych, jakie dzieci
otrzymują od Krakowian. Nie wspomniała też, że wręcz zabroniła rozdawać
dzieciom przybory szkolne przywiezione z Krakowa, żądając pozostawienia
ich w jej gestii. Jednocześnie zapowiedziała, iż może zajść konieczność
pobierania opłat za naukę.
Nasze
Stowarzyszenie zobligowało się, że będzie ponosić koszty związane
z wynagrodzeniem nauczycielki dojeżdżającej ze Lwowa i salami
wynajmowanymi w szkole – skomentował jej słowa ktoś ze Stowarzyszenia.
Wprowadzenie
jakiejkolwiek odpłatności, w sytuacji ekonomicznej na Ukrainie, może
spowodować zlikwidowanie szkoły. Powołanie takiej placówki za parę lat
może nie dojść do skutku, a zaprzepaszczenie tego, co osiągnęła szkoła
podczas swej dwuletniej zaledwie pracy, może stać się nieodtwarzalne.
Tak jak nie do
odtworzenia jest już atmosfera tego miasteczka i innych pięknych
historycznych miejsc na Kresach. W wolnej chwili ruszyłem Wałami
Piłsudskiego, słynną złoczowską promenadą. Każdy Złoczowianin na świecie
miło wspomina to miejsce. Bez wątpienia w dni świąteczne tam kwitło
życie towarzyskie. Odbywały się koncerty, festyny, rodziły pierwsze
miłości, a i pierwsze pocałunki... Trochę czułem się jak na krakowskich
Plantach przed kilkunastu laty, zaniedbanych, zaśmieconych. Bywający
w Złoczowie częściej, pocieszyli mnie, że teraz, to i tak dobrze już
wszystko wygląda. Słońce przebijało się przez korony z wolna gotujących
się do jesieni drzew. Na sporadycznych ławkach posiadywali starsi
ludzie. Alejkami wędrowały roześmiane dziewczyny ubrane w jednakowe
szkolne mundurki i fartuszki. Jedne brązowe, inne granatowe, bardziej
poważne. Sam ubiór i wygląd ucznia mówił do jakiej uczęszcza szkoły.
Trochę żałuję, że polskie szkoły odeszły od tego zwyczaju, choć – biję
się w piersi – będąc uczniem liceum, sam buntowałem się przeciw nakazowi
noszenia granatowych mundurków i tarcz na rękawie... Wokół ukraiński
język...
Nasza, polska mowa
nie robi już na nikim wrażenia. Polacy, a najczęściej Złoczowianie
mieszkający w granicach obecnej Polski i poza granicami, są od lat
stałymi gośćmi w mieście. Tylko pod kościołem parafialnym zaczepia nas
żebrząca staruszka. Biedni, proszący o wsparcie ludzie, to stały element
krajobrazu każdego ukraińskiego miasta. Czy znajdziesz się przy
kościele, czy przy cerkwi. Mówi coś bełkocącym językiem, którego nie
sposób zrozumieć. Ni to polski, ni to ukraiński... Nagle podszedł do
niej jeden z Polaków uczestniczących w wyjeździe do Złoczowa. Powitał
staruszkę wylewnie. Wycałował ją. Babcia poznała go od razu
i natychmiast zaczęła przemawiać zrozumiałą i czystą polszczyzną! Widać
nadal nie można, wyciągając pod kościołem rękę o pomoc, do końca się
dekonspirować...
Popijarski kościół
parafialny, którego wnętrze podziwiamy przez kratę, czynny był
w Złoczowie po II wojnie światowej bez przerwy. Na mocy kasaty
józefińskiej również w Złoczowie zlikwidowano klasztory reformatów
i pijarów, zamknięto słynne kolegium pijarskie, a kościoły klasztorne
zamieniono na magazyny. Popijarską świątynię rekonsekrowano w 1839 roku
na kościół parafialny pod wezwaniem Wniebowzięcia NP Marii. Wówczas też
w dzwonnicy umieszczono, odlany w 1693 roku dzwon ufundowany przez Jana
III dla dawnego kościoła parafialnego. Pierwotny renesansowy kościół
parafialny, budowany był od 1602 roku przez Marka Sobieskiego,
a ukończony w 1620 roku przez jego syna – Jakuba. W 1838 roku zamieniony
został na cerkiew grecko-katolicką. W jego podziemiach do dziś znajdują
się groby pierwszej żony Jakuba – Marianny Wiśniowieckiej – i sióstr
króla Jana III. Pijarzy do Złoczowa sprowadzeni zostali przez syna Jana
III, królewicza Jakuba, ok. 1730 r. Postawił im w 1731 r. kościół
barokowy, z fasadą dwuwieżową (jedna wieża jest niedokończona) wraz
z kolegium. W jego murach, w latach 1765-1767, uczył gramatyki ks.
Onufry (Andrzej) Kopczyński, autor, napisanego na polecenie Komisji
Edukacji Narodowej, podręcznika gramatyki polskiej. W głównym ołtarzu,
do końca wojny, znajdował się obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej,
ufundowany przez wileńskiego arcybiskupa Hryniewieckiego. Jego grób
znajduje się w pobliskiej wiosce Kozaki. A obraz wywieziony został
w 1945 roku przez proboszcza Kajetana Gruszeckiego i do dziś znajduje
się w Białej koło Gorlic. W ołtarzu bocznym znajdował się obraz
przedstawiający Matkę Boską Częstochowską, która znalazła schronienie
w jednym z kościołów w Tarnowie. Świątynia jest odnowiona i czysta.
W ołtarzu głównym króluje Madonna Sykstyńska. Szkoda, że dostępu do
świątyni bronią teraz kraty. Czyżby one miały zastąpić dotychczasową
ideologię? Wieloletnim proboszczem tamtejszej parafii był ks. Jan
Cieński. Został on potajemnie konsekrowany na biskupa przez papieża
Pawła VI. Wiernym ten fakt ujawniony został dopiero po jego śmierci
w 1991 roku. Spoczął na złoczowskim cmentarzu, obok mauzoleum
poświęconego Polakom, którzy zginęli w czasie wojny polsko-ukraińskiej
1918-1920. To, jak wygląda złoczowska świątynia, w wielkiej mierze jest
jego zasługą i wiernych parafian, którzy nie dali się zwieść ideologii
ateizmu.
Znacznie gorzej
prezentuje się złoczowski zamek. Wybudowany został przez Jakuba
Sobieskiego w latach 1634-1636, zgodnie z ówczesną sztuką fortyfikacyjną
na planie czworoboku. Otoczony został wysokimi wałami, zwieńczonymi
w narożach przez pięcioboczne bastiony. Nie oparł się jednak w 1672 roku
potędze armii tureckiej, dowodzonej przez baszę Kapudana. Po sześciu
dniach zaciekłej obrony, Turcy zdobyli zamek. W 1675 roku dwukrotnie
oblegali go Tatarzy, którym skuteczny tym razem odpór dała załoga
twierdzy dowodzona przez Stanisława Jabłonowskiego.
Pokonując wał
i fosę, wszedłem na drewnianą, kołyszącą się kładkę wiodącą do jedynej
bramy wjazdowej mieszczącej się w północnym skrzydle zamku. Miałem
pecha, była przerwa obiadowa. Nacisnąłem jednak dzwonek i dzięki
życzliwości uroczej pracownicy muzeum, mogłem po chwili podziwiać od
wewnątrz jego budynki. Spaceruję więc po olbrzymim kwadratowym
dziedzińcu o boku 110 x 110 m – jak podają przewodniki. Na środku skwer
z fontanną, nieczynną oczywiście. Balansując po deskach wchodzę do
piętrowego pałacu mieszkalnego, który onegdaj był w stylu renesansu
włoskiego. Obecnie ściany ze współczesnej cegły lub świeżego betonu
i żelbetonowe stropy unaoczniają ogrom strat, jakie przez lata poniosła
ulubiona „forteczka” Jana III Sobieskiego, ale i ogrom nakładów, jakich
rekonstrukcja tej budowli wymaga i wymagać będzie w przyszłości. Podobne
doznania w „pałacu chińskim”. Jest to piętrowy pawilon wzniesiony na
planie rotundy, z dwoma parterowymi przybudówkami. Wybudowany przez syna
Jana III, królewicza Jakuba, którego doczesne szczątki spoczęły
w żółkiewskiej kolegiacie. Krętymi i chwiejnymi schodkami wspiąłem się
na piętro, by miast widoków na okolicę, natknąć się na gąszcz rusztowań
nie do przebycia. Postępująca degradacja zamku zaczęła się, kiedy
ostatni właściciele zamku sprzedali go Żydom. Był tam szpital i różne
magazyny. W końcu w 1834 r., wydzierżawiony został Austriakom na koszary
wojskowe, a w 1872 r. zakupił go rząd austriacki i przeznaczył na
więzienie. W tym więzieniu, po II wojnie światowej, przebywał m.in.
proboszcz z kościoła św. Marii Magdaleny we Lwowie ks. Zygmunt
Truszkowski. Sowieci często wzywali go nocą na długie i męczące
przesłuchania. Pewnego dnia uniósł się i powiedział: Gdyby Lenin wiedział, co wy ze mną wyprawiacie, na pewno ująłby się za mną. Zapewne nie podejrzewał w jak wielkie zdumienie wprowadzi tym stwierdzeniem swych prześladowców. Przesłuchujący go zapytali: To wyście znali Lenina? Jak
się okazało, ks. Truszkowski był proboszczem na poronińskiej parafii
w 1914 r., w czasie, kiedy Uljanow mieszkał na Podhalu. Nie stronił od
plebanii i często zachodził do księdza Truszkowskiego na dyskusje
religijne. Kiedyś pożyczył od księdza 300 koron, które po paru
tygodniach odesłał pocztą. Władze więzienne w Złoczowie zażądały od
księdza Truszkowskiego dowodu, że naprawdę znał Lenina. Pozwolono mu
napisać do rodzinnego domu, żeby mu przysłano kwit pocztowy z podpisem
Lenina. Odpowiedź przyszła ponoć szybko, a efekt był piorunujący.
Księdza zwolniono z więzienia natychmiast, wręczono mu pieniądze na
drogę i otwarto dla niego kościół św. Marii Magdaleny we Lwowie.
Niestety, zniszczony przez więzienie ksiądz Truszkowski umiera w 1949
roku. Dopiero po 1980 r. zrujnowany zamek w Złoczowie przekazany został
przez władze Ukrainy Lwowskiej Galerii Obrazów. Od niedawna ma tam swoją
siedzibę muzeum. Budynki pokryte zostały nowym dachem. Trwają wewnątrz
prace budowlane. To, co kiedyś jednak będziemy oglądali, powstanie na
zasadzie rekonstrukcji.
Jeszcze tylko
wspiąłem się na południowo-zachodni bastion, by spojrzeć na zamek
z góry. Wygląda imponująco. Widoczne wzgórza, to zapewne Woroniaki...
Soczysta jeszcze trawa na bastionie pada pod kosą opalonego kosiarza.
Spogląda na mnie podejrzliwie nie przerywając pracy. Szczęść Boże – wołam ku niemu po polsku. Zatrzymał się na chwilę, przetarł ręką spocone czoło. Hospody pomyłuj – odpowiedział, zabierając się znowu do koszenia.
Schodząc z
zamczyska natknąłem się na kapliczkę z Chrystusem ukrzyżowanym, potem
idąc jakimiś sadami, (może to resztki pałacowych ogrodów?) doszedłem do
miasta. Przy kaplicy betonowe ławy zachęcają do spoczynku i zadumy. To
miejsce upamiętnia ok. 1000 osób Polaków i Ukraińców zamordowanych na
złoczowskim zamku przez NKWD. Było to w 1941 roku, tuż przed wkroczeniem
do miasta Niemców. Rozstrzelani wprost z murów wrzucani byli do
przygotowanego dołu. Niemcy odkryli zbiorową mogiłę, by pokazać
bestialstwo Sowietów. Mogiłę rozkopywali Żydzi. Później Niemcy w tym
samym miejscu rozprawili się z Żydami.
Uliczkami trafiłem
na rynek. Typowy plac, z wybetonowanym miejscem do manifestacji. Pewnie
stał tam jakiś pomnik ku czci... – dzisiaj ludzie wolą nie pamiętać, co
tam stało. Miejscowe żule „obciągają” w słoneczku piwko. Za sowieckiej
władzy już by ich pogoniono. Teraz... Komu by się chciało. Nie ukrywałem
zdziwienia, kiedy chcąc wejść do sklepu dowiadywałem się, iż jest
akuratnie przerwa obiadowa. Podobne – tym razem pozytywne – zdziwienie
towarzyszyło mi, gdy późnym, niedzielnym wieczorem, robiłem w lwowskim
sklepie zakupy... Tak, Lwów i okolice, to jak dwa światy. Na ulicy stał
samochód i wprost z niego można było kupić świeży chleb i to w kilku
gatunkach. Tak zwane zasady higieny tu jeszcze nie obowiązują, ale i do
tego za czas jakiś ludzie dojrzeją. Ląduję w końcu w jakiejś „kawinie”,
gdzie na ścianach namalowane kiczowate łabędzie, a w karcie całkiem
przyzwoity wybór. Zamawiam miejscowe piwo, zachwalane po rosyjsku przez
barmankę. Siedzę chwilę i wcale nie sam. Zachodzi staruszek z reklamówką
i zamawia, to co zwykle. Na stole pojawia się najpierw setka wódki
i jakiś obiad. Potem pojawiają się jakieś zagonione kobiety, co to już
po pracy, ale jeszcze przed powrotem do domu muszą oplotkować pół
miasta. Jakieś jedzonko, mała wódeczka i o dziwo bez papierosów. Ale to
pewnie tylko dlatego, że w kawiarni się nie pali.
Żałowałem, że nie mogłem zostać na noc
w Złoczowie. Po obradach jury, w ekspresowym tempie, musiałem udać się
na miejscowy dworzec (łapiąc okazję na ulicy, bo tu trudno o taksówkę,
a radio taxi to pewnie dość odległa jeszcze przyszłość) i udać się przez
Krasne do Dubna.
wrzesień 1999
Anna Bernat
– Dziennikarka „Życia Warszawy”
Jechać na Kresy
Ale po co, skoro to
już nie ten Lwów, Sambor, nie ta Żółkiew? A jednak warto. Dla jednych
po to, by z grobu matki Juliusza Słowackiego zabrać garść ziemi pod
pomnik poety w Warszawie, dla innych, by po prostu przywieźć krzemień z
Krzemieńca. Jeszcze inni pragną zrozumieć, czym właściwie są Kresy.
Po przekroczeniu
granicy ukraińsko-polskiej, człowiek zachłystuje się kolorem, ładem,
czystością. Przemyśl – miasto nadgraniczne. Emanuje ludzką energią.
A jeszcze kilka dni temu, przed wyjazdem na Ukrainę, irytował widok
popękanych tynków zabytkowych kamienic, handlowy harmider, nowa – bez
ładu i składu – zabudowa. Teraz miasto raptem zachwyca. Toż to prawie
Paryż!
Istnieje olbrzymi kontrast z ukraińskim bezruchem, wschodnim fatalizmem i wszechogarniającą szarością.
Gdy się jedzie
w tamtą stronę, na Wschód, wraz z koniecznym na granicy przesunięciem
wskazówek zegara, coś dzieje się z czasem. Spowalnia.
Niekiedy wręcz jakby stawał w miejscu. Do tego trzeba się przyzwyczaić.
Widoki z Góry Bony
na położone w dole miasto, w tym na kompleks Liceum Krzemienieckiego są
tak fascynujące, że trudno oderwać oczy od panoramy miasta.
Prawie już na pewno wiadomo, że spotkanie nie rozpocznie się o wyznaczonej porze. I nikogo to nie dziwi, nikt się nie denerwuje.
– Trzeba uzbroić
się w cierpliwość i wszystko się w swoim czasie załatwi – uprzedza
Mariusz Olbromski, dyrektor Muzeum Ziemi Przemyskiej, organizator
wyprawy i zakochany w Kresach człowiek.
A więc jedziemy.
Pełen autokar. Profesorowie z Uniwersytetu Warszawskiego, KUL-u,
rzeszowskiej WSP, muzealnicy, poeci, dziennikarze, urzędnicy
ministerialni, budowniczowie pomnika Juliusza Słowackiego w Warszawie.
Jest też grupka entuzjastów, którzy zawsze się jakoś dowiedzą, że oto
jest znowu okazja do wyjazdu na Wołyń, Podole, Pokucie.
Celem jednak jest spotkanie pisarzy i naukowców z Polski oraz
z Ukrainy w Krzemieńcu, a także sesja naukowa zatytułowana „Geografia podróży Juliusza Słowackiego”.
z Ukrainy w Krzemieńcu, a także sesja naukowa zatytułowana „Geografia podróży Juliusza Słowackiego”.
Ukraina Camel Trophy
Rzeczpospolita
Polska. Orzeł w koronie. Uprzejmie uśmiechnięte polskie służby
graniczne. Zdecydowanie przyjemniej teraz niż w PRL-u przekracza się
granice swojego kraju.
U sąsiadów wita
wielka reklama Camela (i tu zaszła zmiana), a obok na zielonym tle
napis: Ukraina. Droga prowadzi prosto na Lwów. Wyprofilowana asfaltowa
jezdnia. Żadnych skrętów, żadnych niespodzianek. Po bokach obsadzona
gęstym szpalerem drzew. Latem zasłaniają cały widok. Jazda jak w tunelu.
To pozostałość jeszcze z czasów Związku Radzieckiego – żaden „szpion”
nie mógł wypatrzyć czegoś w kartofliskach lub w zagonach kapusty.
Ale w jesiennie
przerzedzonych koronach drzew prześwituje od czasu do czasu skrawek
pola. Widać ludzi, jak zaprzężeni w stare, przywiezione z Polski maszyny
rolnicze, starają się zaorać kawałek pola. Po likwidacji kołchozów,
prywatne osoby mogą dzierżawić ziemię. I jest ona najczęściej, tak jak
i przydomowe ogródki, jedynym źródłem utrzymania i wyżywienia dla całych
rodzin. Te ogródki latem przydają urody mijanym miasteczkom.
Po drodze, w owych
prześwitach, migają pokryte białą blachą cebulaste kopuły cerkiewek (ze
złoceń i miedzi zrezygnowano już dawno), świeżo wznoszone wille. Odgłosy
piły, stukania młotków, niosą się daleko po bezkresnych polach.
– To się buduje
nasza mafia – mówi pani Luba, która skorzystała z okazji, by ją podwieźć
z Przemyśla do Gródka, gdzie – jak zaznacza – mieszka u rodziny męża.
– To nie Gródek,
a Gródek Jagielloński – ktoś poprawia. – Tutaj jak mówi legenda,
zatrzymał się urzeczony śpiewem słowików Władysław Jagiełło. I tutaj
zmarł na jakąś dziwną zarazę. Król został uwieczniony w nazwie
miasteczka.
– Widać, że nauczyła się w szkole – dyplomatycznie odpowiada pani Luba.
Mościska, Gródek Jagielloński, Żółkiew, Lwów, Sambor, Krzemieniec, Podhorce...
Nazwy miejsc
i miejscowości wyzwalają niebywałe emocje i jakoś nie chcą przystawać do
obecnego wyglądu tych miejsc. A budzą też i dreszcz wzruszenia, że oto
są na wyciągnięcie ręki, że można pojechać, zobaczyć, odwiedzić.
Do niedawna
niełatwo można było dostać się w te strony: do Złoczowa, Tarnopola,
Humania, Kamieńca Podolskiego, Kołomyi, Stanisławowa. Miejsca niegdyś
najbliższe stały się mityczne. Podobnie jak mit dalekich, a tak bliskich
sercu Polaków Kresów. Mało kto wiedział, gdzie i czy jeszcze
rzeczywiście istnieją, mimo iż rozciągają się niedaleko, zaledwie kilka
godzin jazdy samochodem od granicy.
Kasztany we Lwowie
Kresy. Tego określenia użył po raz pierwszy, w połowie ubiegłego wieku, Wincenty Pol, w rapsodzie rycerskim pt. „Mohort”.
Poeta nie
przypuszczał, że jego zasługą będzie wprowadzenie terminu „kresy” do
słownika ważnych polskich pojęć narodowych. Według Pola „kresami” był,
niezmiernie istotny dla dawnej Rzeczypospolitej, z nią zaś dla całej
Europy chrześcijańskiej, skrawek ziemi między Dnieprem i Dniestrem,
najdalszy pas wojskowych stanowisk, broniących Polski od Tatarów
i hajdamacczyzny.
Tymczasem
w zawrotnej swej karierze – jak pisze prof. Jacek Kolbuszewski – słowo
„kresy” szybko oderwało się od przypisanego mu terytorium, znaczeniem
swoim obejmując coraz większe połacie ziem, ongiś do Polski należących
i będących jej pograniczami.
Z jednej strony
więc Kresy są nazwą geograficzną pewnego obszaru, z drugiej symbolizują
wyidealizowaną krainę, z którą związane są wartości kulturowe i etyczne.
Ze względu na
charakter pogranicza są to też ziemie, na których rozgrywały się
największe dramaty w historii. Częste i krwawe odmiany losu były
udziałem ich mieszkańców. Wspominając choćby lata 1917–1919,
przedstawione przez Zofię Kossak-Szczucką w „Pożodze” – niezwykłym
dokumencie historycznym i literackim. Szczucka opisuje nieszczęśliwą
ziemię wołyńską, po której przewijały się wojska rosyjskie, niemieckie
i austriackie, pułki bolszewickie, watahy petlurowców, oddziały
galicyjskich siczowników i bandy zrewolucjonizowanego chłopstwa. Ta
książka niosąca ze sobą miłość do ojczystych Kresów, na przekór wszelkim
przeciwnościom, najlepiej pomaga zrozumieć, dlaczego ten obszar nazwano
rajem utraconym, ziemiami zabranymi, Kresami odłączonymi.
Stale tęsknię za
Lwowem, mojej młodości, jednym z najpiękniejszych miast przedwojennej
Europy – mówi pani Stanisława, która po raz kolejny odbywa sentymentalną
podróż, do miejsca, gdzie się urodziła. – Nie zapomnę naszego domu
położonego na tzw. Zaświeciu, we wspaniałym sadzie, na stokach cytadeli
lwowskiej. Pamiętam spacery po znajdującym się w sąsiedztwie ogrodzie
„Ossolineum”, najpierw na wiosnę, gdy pojawiały się sasanki, a potem
w maju, gdy kwitły bzy. A jesienią chodziliśmy tam zbierać kasztany.
Bliskość ludzi i przyrody, harmonia i łagodność, arkadia krainy dzieciństwa, powtarzają się we wspomnieniach Kresowiaków.
Może dlatego
niektórzy nigdy nie zdecydują się teraz na wyjazd na Kresy. A inni,
nawet jeśli pojadą, nie odnajdą świata swojego dzieciństwa, młodości,
swojego świata sprzed lat. Ale są i tacy, którzy odkąd „już można”,
jeżdżą tam stale. Chcą się nasycić dziwnymi fluidami tej ziemi. Do nich
należą np. Złoczowianie. Mają swoje Światowe Stowarzyszenie Rodzin
i Przyjaciół Ziemi Złoczowskliej „Klub Złoczowski”. Oddziały
stowarzyszenia istnieją w Bielsku-Białej, Gliwicach, Wrocławiu, Londynie
– informuje prezes p. Roman Maćkówka, osiadły w Krakowie Złoczowianin,
który z okazji „Roku Juliusza Słowackiego” przywiózł do Krzemieńca
finalistów konkursu recytatorskiego poezji Juliusza Słowackiego, jaki
z inicjatywy „Klubu Złoczowskiego” właśnie zakończył się w Krzemieńcu.
Przywiózł też popularny zespół młodzieży szkół muzycznych „Promyki
Krakowa” pod kierownictwem p. Romy Krzemień.
Krzemień z Krzemieńca
– Tamtego
Krzemieńca już nie ma – mówi z grymasem goryczy pan Aleksander
Niedźwiecki, syn profesora geografii Krzemienieckiego Gimnazjum, uczeń
tej szkoły, a obecnie członek komitetu budowy pomnika Juliusza
Słowackiego w Warszawie. – Tu w mieście wszędzie stały polskie dworki.
To była charakterystyczna architektura krzemieniecka. Kiedy do miast
weszli Niemcy, pozwolili Ukraińcom zniszczyć polskie siedliska. Nie
wolno im było w nich zamieszkać, ale mogli je rozebrać. Odbywało się
to całkiem po cichu /w mętnym mroku jesiennej szarugi/ od samych piwnic
do strychu/ od jednego węgła po drugi/ od załomu ściany do załomu/
zabitego, złupionego domu – o takich wypadkach pisała Beata Obertyńska w wierszu pt. „Śmierć domu”.
Po dworkach nie
pozostał kamień na kamieniu. I tylko dziwi, że do dziś, w zdziczałych
ogrodach, wciąż dostrzec można zarysy fundamentów tych zdruzgotanych
przed z górą pół wiekiem domostw.
– To nie moje
miasto – dodaje Aleksander Niedźwiecki. – Nawet pociągi pasażerskie już
tu nie chodzą, a przed wojną mieliśmy dworzec kolejowy – mówi ze
smutkiem.
A jednak
przyjechał. Dlaczego? Aby z grobu matki Juliusza Słowackiego zabrać
garść ziemi pod pomnik poety w Warszawie. Aby zachęcić ludzi
interesujących się miastem, w którym urodził się Słowacki, do
popularyzowania idei warszawskiego pomnika, wznoszonego na Placu
Bankowym, na którego wykończenie wciąż brak funduszy. Aby odwiedzić pod
Górą Krzyżową miejsce, gdzie zostali zgładzeni koledzy ojca –
profesorowie Gimnazjum – przez ten sam hitlerowski oddział Nachtigall,
który wymordował profesorów we Lwowie.
Wjeżdżając do
Krzemieńca od zachodu mija się gładkie jak stolnica pola. Tylko dlaczego
bruzdy czarnoziemu przypominają spienione fale? To białawo połyskuje na
nim krzemień. Plaga dla gospodarzy, frajda dla przyjeżdżających
z Polski, którzy właśnie z pól zbierają na pamiątkę krzemień
z Krzemieńca.
Krzemieniec to
miasto, które zachorowało na łuszczycę. Nie ma w nim chyba ani jednego
odmalowanego domu. Tynki kruszeją, pękają, schodzą płatami. Mury
słynnego Liceum Krzemienieckiego w ceglasto-brązowych liszajach, jak
wypieki na twarzy chorego człowieka, wołają o natychmiastową renowację.
Ulice to właściwie gliniaste wiejskie drogi. Wieczorem miasto tonie
w ciemnościach. W centrum palą się tylko trzy uliczne latarnie. Trzeba
chodzić z latarką.
Punkt ważny
w Krzemieńcu dla Polaków tam mieszkających i dla przyjezdnych, to dworek
rodziny Słowackich. Z wierzchu pobielony. W środku jest prawdziwą
ruiną.
W 190. rocznicę
urodzin Juliusza Słowackiego do Krzemieńca zjechali nie tylko
literaturoznawcy, poeci, ale też ministrowie kultury Polski i Ukrainy.
Uroczyste spotkanie odbywało się właśnie w ogrodzie, przed dworkiem
Słowackich. Nie wiadomo, jak do tego doszło, ale nastąpił wyłom
w protokole. Jan Musiał, były senator ziemi tarnowskiej i Benjamin
Lazar, młody krakowski dziennikarz, wprowadził obu ministrów kultury –
Bohdana Stupkę i Kazimierza Michała Ujazdowskiego – do wnętrza
zdewastowanego dworku. Nasz minister jest osobą zdecydowaną. Wyszedł
i powiedział, że do września przyszłego roku dom Słowackiego zostanie
wyremontowany. Ujazdowski, który jest rzecznikiem związania promocji
kultury z polityką zagraniczną państwa, uważa, że w przypadku Ukrainy
współpraca kulturalna jest najlepszą z możliwych form zbliżenia.
A w Krzemieńcu – do
którego szef ukraińskiego resortu kultury przyjechał po raz pierwszy,
właśnie ze względu na Słowackiego i kontakty z Polakami, wzbudzając
zresztą sensację wśród ukraińskich mieszkańców miasta – istnieją
rzeczywiście dobre warunki do takich kontaktów.
Ateny wołyńskie
Krzemieniec,
malowniczo położony w jarach otwierających się ku Wołyniowi, zachował
swoją duszę. Za sprawą bujnej przyrody, wznoszącej się nad miastem Góry
Bony i za sprawą słynnego Liceum..
Założone przez
Tadeusza Czackiego w 1805 roku Gimnazjum Krzemienieckie zwane „Atenami
wołyńskimi”, promieniowało na całą okolicę, odgrywając ogromną rolę
w kulturalnym rozwoju i życiu Wołynia, Podola i całej Ukrainy. Było
placówką nowoczesną, mającą znakomitych nauczycieli, własną drukarnię,
ogród botaniczny. Szkołę zlikwidowano w 1832 roku za czasów złej sławy
kuratora Nowosilcowa. Potem się odrodziła. W dwudziestoleciu
międzywojennym Gimnazjum znowu przeżywało okres świetności.
A we wrześniu 1939
roku stało się sceną dramatycznych wydarzeń. To w Gimnazjum
Krzemienieckim urzędował przez ostatnie dni przed wyjazdem do Rumunii
rząd II Rzeczypospolitej.
Ach, jaki zjazd
w Krzemieńcu, jaki splendor sławy /Spłynął na miasto nasze, poezją
spowite./ Przyjechali najpierwsi panowie z Warszawy/ Przybył Rząd
Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
(...) /Bo ich
wojna już tknęła ognistym piorunem/ I szła za nimi groźnie, fatalnie,
obłudnie;/ Byli ognia i zniszczeń niedobrym zwiastunem/ Urzędnicy
państwowi w drodze na południe – pisał Stanisław Baliński w wierszu „Pożegnanie z Krzemieńcem 1939”.
Baliński wiedział
o czym pisze. Był urzędnikiem MSZ i przebywał wówczas w Krzemieńcu.
Bronił się przed opuszczeniem kraju. Na polecenie władz przekroczył
granicę państwa 16 września, ale jeszcze tego samego dnia powrócił.
Jednak, gdy 17 września Armia Czerwona weszła na terytorium Polski, po
raz drugi opuścił kraj, przechodząc most w Zaleszczykach.
Właśnie z powodu
tamtych wydarzeń odwiedza Krzemieniec pani Anna, wnuczka przedwojennego
pracownika MSZ. Jej dziadkowie, z córkami, nie zdecydowali się na
emigrację i stąd, spod Krzemieńca, wracali pod koniec września 1939 roku
do Warszawy. Ten powrót bydlęcymi wagonami zajął im wtedy kilka
tygodni.
– Na stacji
Ukrainiec sprzedał im bez zmrużenia oka bilety pierwszej klasy.
Podstawiono te straszne wagony bez ławek. Moja babka, elegancko ubrana
pani, nie chciała usiąść na podłodze. Po dwóch dniach jazdy upadła na
garść słomy, jaką rozłożono w wagonie – wspomina Anna.
Dziś w rozległym
i wciąż bardzo pięknym architektonicznie kompleksie budynków Gimnazjum
mieści się kilka szkół. Oblegane przez młodzież ukraińską są klasy
języka polskiego.
– Jest tu prawdziwy
pęd do nauki polskiego – mówi pani Mirosława, nauczycielka, która od
kilku lat uczy polskie dzieci w szkole parafialnej i młodzież ukraińską
w liceum.
– Młodzi Ukraińcy wiedzą, że znajomość naszego języka zwiększa ich szansę na wyjazd do Polski, czyli na zdobycie pracy – dodaje.
Pod okiem pamięci
Śladów historii nowszej i dawniejszej wiele jest w Krzemieńcu.
– Na skalistych
trasach Góry Bony lubił siadywać Słowacki – mówi przewodniczka
Małgorzata Gicewicz. – Tam zaczął układać „Godzinę myśli”.
Nie ma to jak
polskie przewodniczki po Kresach. Panie Małgorzata Gicewicz, Jadwiga
Gusłowska są z Krzemieńca. Ale przewodników spotkać można w każdym
większym skupisku Polaków. Każdy z nich, to cicerone tej ziemi.
A wycieczki z Polski to dla nich nie tylko okazja do miłych kontaktów,
ale i praca. Niekiedy jedyna możliwość zarobku na chleb.
Pani Irena Sandecka
z Krzemieńca nie zajmuje się oprowadzaniem turystów. Ale do jej
pobielonej chałupki, z widokiem na Górę Bony, pukają uczestnicy niemal
wszystkich wycieczek. To człowiek instytucja w tej części Wołynia. Gdy
wybuchła wojna, była na obozie skautowskim w Anglii. Wiele wysiłku ją
kosztowała okrężna droga powrotna, przez ogarniętą wojną Europę, do
matki do Krzemieńca. Potem już nigdy stąd nie wyjechała.
Pamięta wszystko.
Chętnie opowiada. Pilnuje, aby odwiedzający okolicę Polacy nie
zapomnieli o wizycie na grobie matki Juliusza Słowackiego. A zdarzyło
się tak przed dwoma laty, i fakt ten jest po dziś komentowany
w Krzemieńcu.
– Moi rodzice nie
znali już ojczystego języka. A teraz ja i dziesięcioro naszych dzieci
świetnie mówimy po polsku – opowiada pan Antoni Kamiński, założyciel
Towarzystwa Odrodzenia Kultury Polskiej, które od 10 lat działa
w Krzemieńcu, od 5 lat z akceptacją miejscowych władz.
Dwustu Polaków
mieszka w Krzemieńcu. Do Towarzystwa należy połowa. – Wszyscy ci, którzy
chodzą u nas do kościoła, są Polakami – mówi pan Kamiński. W ten sposób
przede wszystkim wyrażają swoją tożsamość. W Towarzystwie istnieją dwa
zespoły chóralno-taneczne, „Barwy” i „Barwinki”. Śpiewa w nich
i tańczy cała rodzina Kamińskich. Pan Kamiński trzyma artystów mocną
ręką. Dlatego msze w kościele polskim mają tak piękną oprawę. I dlatego
zespoły odnoszą sukcesy na festiwalach na Kresach i w kraju.
Kontakty z krajem
wiele dla mieszkających na Kresach Polaków znaczą. Nie tylko ze względów
zasadniczych i emocjonalnych. Także z uwagi na praktyczną stronę życia.
Nie tylko dla siebie, ale dla tych ludzi warto tam bywać. Adam
Zagajewski pisał: „Jechać do Lwowa”. Trawestując słowa poety można
powiedzieć: jechać na Kresy. Trzeba jechać na Kresy. Również, po to,
aby stojąc na tarasie pałacu w Podhorcach należących niegdyś do
królewiąt kresowych Koniecpolskich, Rzewuskich – spojrzeć na bezkresny
step.
wrzesień 2001
Kazimierz Witkowski
– reżyser i choreograf zespołów regionalnych
Wspomnienia z podróży na Kresy Wschodnie
Marzeniem naszym od
dawna, było być na Kresach Wschodnich, zwiedzić tę część dawnej
Rzeczypospolitej, o której uczyliśmy się przed wojną w szkole
i słyszeliśmy jeszcze z opowiadań moich starszych braci i szwagra,
którzy tam służyli w wojsku. Tereny te stały się dla nas jeszcze
bardziej drogie, gdy po drugiej wojnie światowej, w wyniku konferencji
jałtańskiej, zostały oderwane od Polski i przyznane Związkowi
Radzieckiemu. Pozostał nam w pamięci bezmiar krzywd, upokorzeń, wywozów
na Sybir, przesiedleń, więzień, mordów, jakich dokonało to państwo na
tamtejszej ludności Polski. Pozostały nam w pamięci te wszystkie miasta
będące twierdzą polskości wraz z pięknym miastem Lwowem promieniującym
kulturą. Pozostała nam w pamięci „Wesoła Lwowska Fala” oraz „Szczepcio
i Tońcio”, tak mile odbierana przez całą Polskę. Drogi nam był Cmentarz
Łyczakowski kryjący prochy wielu sławnych Polaków i Cmentarz „Orląt”,
tych dzieciaków walczących o to miasto. Myśl nasza biegła również do
tych uroczych krajobrazów Pokucia, Worochty, utrwalonych w fragmencie
piosenki:
„Tam szum Prutu, Czeremoszu Hucułom przygrywa”.
Miło nam było słuchać opowiadań o tym czarnoziemie Podola i rosnących płodach rolnych bez nawożenia.
Na koniec,
o wydarzeniach historycznych średniowiecza i czasów nowożytnych. Budowy
zamków obronnych przez królów polskich ku bezpieczeństwu i chronieniu
narodu polskiego przed napadami Turków, Tatarów i Kozaków, z którymi
musiano staczać boje.
Znane nam były
nazwiska hetmanów polskich toczących te boje. Znana nam była z okresu
międzywojennego rola Wojska Polskiego, które stacjonując na rubieżach
Rzeczypospolitej, obok swoich zadań bojowych, szerzyło oświatę w tym
społeczeństwie i umacniało polskość.
O tym ostatnim zapomnieliśmy...
Gdy piszę te słowa,
jesteśmy z żoną już po siedmiodniowej podróży na Kresy Wschodnie.
Marzenie stało się rzeczywistością za sprawą Stowarzyszenia Miłośników
Ziemi Złoczowskiej w Krakowie, którego Zarząd zorganizował podróż, jak
ją określił pan prezes Roman Maćkówka: „Podróż sentymentalną przez Pokucie i Podole śladami polskiego dziedzictwa narodowego”.
Składamy
podziękowania synowi Andrzejowi, mającemu kontakt ze Stowarzyszeniem
oraz Elżbiecie Mach, organizatorce wyjazdu, że włączając nas na listę
podróży, umożliwiła nam zwiedzenie tych ziem. Uczestnicy podróży, a było
ich bez nas 20 osób, mieli tam swoje korzenie, rodziny, domy, niektórzy
tam się urodzili. Oni sami bardzo mili, wszyscy kochający swoje strony,
byli dla nas uprzejmi i w niejednych wypadkach służyli pomocą. Można
powiedzieć, że przyjaźnie spędziliśmy czas z panią Elżbietą i jej
siostrą, panią Basią, państwem Ziemińskimi, panią Zosią Pogudz i z pełną
humoru i radości p. Małgosią, która przyjechała specjalnie ze Szwecji,
ażeby odbyć tę podróż. Wyjeżdżając, mieliśmy obawy, czy jako „posunięci
w latach” sprostamy trudom podróży, okazało się, że tak, sprostaliśmy.
Mamy pełne zadowolenie i satysfakcję. Osobne podziękowanie należy się
panu Edwardowi – kierowcy autokaru, który wiózł nas szczęśliwie, blisko
dwutysięczną – kilometrową trasą.
Do autokaru,
wiozącego osoby z Krakowa na Kresy Wschodnie wsiedliśmy z żoną
w Tarnowie 12 września 2001 roku o godzinie 22:00. W autokarze wygodne
siedzenia. Przejazd przez Pilzno, Jarosław, Przemyśl, aby o godzinie
24:00 być na stacji granicznej w Medyce.
Kontrola graniczna
po stronie polskiej sprawna, natomiast po stronie ukraińskiej długa
i chaotyczna. Strażnicy z „naleśnikami” na głowie, jak zwykli określać
szerokie ronda ich czapek nasi podróżni, nie śpieszyli się. Już po
przekroczeniu granicy i przejechaniu kilku kilometrów, widać było przy
blasku reflektorów, że wjeżdżamy do innego kraju, w ujemnym tego słowa
znaczeniu.
Jechaliśmy
w kierunku Borysławia. Droga wprawdzie asfaltowa, ale mocno zniszczona.
Trzęsło. Wokół drogi chwasty i zarośla, a w nich chaty w większości
ubogie, kryte falistym eternitem; obejścia nie ogrodzone, rzadko
wiklinowymi sztachetami. Podczas jazdy zatrzymał nas ukraiński policjant
i wręczył kierowcy pismo ostrzegające nas przed mafią, która działa na
pewnym odcinku tej drogi.
Kradną. Nie należy zatrzymywać się i tym samym pomóc w zwalczaniu band władzom Ukrainy.
O godzinie szóstej
naszego czasu, po przejechaniu miasta Sambor, byliśmy w Borysławiu.
Dzień się budził. Nakręciliśmy zegarki o godzinę wcześniej. Kierownictwo
podróży zarządziło postój, jako że było umówione na spotkanie
z Polakami na godzinę 9:00, gdzie miał się odbyć konkurs recytatorski.
Na ulicach ruch nieduży. Widzieć można rzadko przejeżdżające autobusy,
stare odrapane pudła, a jeszcze rzadziej osobowe; aut zachodnich marek
prawie nie widać. Kamienice i budynki użyteczności publicznej na pewno
pamiętające czasy austriackie i Polski przedwojennej; z zasady niskie, z
obdartymi tynkami, wymagają odnowienia.
Borysław w okresie międzywojennym był głównym ośrodkiem górnictwa i przemysłu naftowego w Polsce.
Dzisiaj potężne
zbiorniki i rury przepływowe, które widzieliśmy, są nieczynne. Jak nam
mówiono, urządzenia te sprzedane zostały zachodniemu przemysłowcowi,
który zwolnił bardzo dużo nieprzydatnych pracowników, a ci pozostali
zastrajkowali. Na potwierdzenie tego, widzieliśmy na ogrodzeniach
obiektów tablice w pisowni ukraińskiej: „Strajk”.
W mieście Borysław uczestniczyliśmy w bardzo pożytecznej imprezie polskiej.
W Szkole
Podstawowej Nr 3 spotkaliśmy się z uczniami rodzin polskich, którzy na
to spotkanie byli przygotowani, a wystąpili z wierszami noblistów:
Miłosza i Szymborskiej, oraz Herberta. Ich wysoki poziom recytacji
bardzo wzruszał. Oceniany był przez naszych jurorów. Nagrodzono ich
książkami przywiezionymi przez kierownictwo „Klubu Złoczowskiego” i
dyplomami. Nastrój był podniosły, miły, z udziałem kilku nauczycielek
Polek, które uczą w tej szkole dzieci polskie. W programie szkoły jest
też nauka języka polskiego dla uczniów ukraińskich, którzy chcą uczyć
się tego języka.
Na spotkanie
przybył dyrektor tej szkoły, Ukrainiec, który wg słów naszych
nauczycielek sprzyja Polakom. Miał do nas ciepłe przemówienie, opowiadał
o swojej szkole. Zadawaliśmy mu pytania, na które odpowiadał.
Zapytałem, jak wygląda nauka religii na Ukrainie. Odpowiedział, że
religia jest przedmiotem pozaszkolnym. Duchowni uczą w parafiach,
w kościołach.
Żona przyrzekła
zakupić i przesłać na użytek szkoły polskiej kserokopiarkę, co nasze
Polki – nauczycielki – mile przyjęły. Jest ich trzy. Jak oświadczyły
pracują za marne pieniądze.
Wynagrodzenie tego
zawodu na Ukrainie jest bardzo niskie i kształtuje się w granicach
dwudziestu do trzydziestu dolarów miesięcznie. Sama szkoła zresztą,
bardzo duża, to dawne polskie gimnazjum i liceum. Dzisiaj w opłakanym
stanie, tak w wyglądzie zewnętrznym, jak i wewnętrznym. Odrapane i
zawilgocone ściany sal lekcyjnych, wyboiste korytarze, brudne podłogi.
Sanitariaty czuć na korytarzach.
Potrzeba dużo nakładów pieniężnych, a tych nie ma. Nasza szkoła w Niecieczy, czy Żabnie to apartamenty.
Nie wspomniałem, że po przyjeździe poczęstowano nas naprędce zrobionymi kanapkami, herbatą i kawą.
Zostawiliśmy im
pewną sumę składkową i mile żegnani, z prośbą o przyjazd w roku
następnym na zakończenie roku szkolnego, udaliśmy się do Drochobycza.
Drochobycz,
podobnie jak Borysław, został włączony do Polski w XIV wieku. W wyniku
pierwszego rozbioru Polski znalazł się w granicach zaboru austriackiego.
O jego rozwoju w wieku XIX zadecydowały pokłady ropy naftowej. Budowano
szyby wiertnicze. Przerabiano ropę. W okresie międzywojennym nastąpił
dalszy jego rozwój.
Na krótko zatrzymaliśmy się w Drochobyczu, aby podejść pod dom, w którym mieszkał i tworzył Bruno Schulz.
W drodze do Jaremcza, gdzie mieliśmy mieć nocleg i obiadokolację, zatrzymaliśmy się w Stanisławowie.
Trasa z Drochobycza
do Stanisławowa przeszło stukilometrowa. Droga asfaltowa, po obu
stronach przeważnie parterowe domy, drewniane lub murowane
o charakterystycznych dachach ściętych na końcach, krytych fałdowanym
azbestem, czasem mocno zardzewiałą blachą. W pobliżu przydomowe, drobne
pola uprawne, ludzie kopiący motykami ziemniaki. Zbierali je do worków.
Pola porosłe chwastami. W oddali, aż po horyzont ogromne połacie łąk.
Wracając do dróg,
którymi jechaliśmy, nasuwa się myśl, czym kierowała się władza
radziecka, gdyż wszystkie one podobne są do siebie. Środkiem droga
asfaltowa, bardzo szerokie pobocze, a za nim szeroki ponad trzydziesto
metrowy pas drzew liściastych, rosnących tak gęsto, że nic za nimi nie
widać. Stanisławów to duże miasto z rynkiem i pięknym
ratuszem. Przed wojną miasto wojewódzkie. Piętrowe kamienice i bloki
z płyt betonowych. Te ostatnie wybudowane po wojnie.
W Pniewie,
tuż za Nadwórną, widzieliśmy ruiny zamku rodziny polskiej Kuropatów,
skutecznie broniącego się przed wojskami kozackimi Chmielnickiego
i wojskami tureckimi.
Przy dojeździe do Jaremcza
zmienia się krajobraz. Widzimy piękny teren, nieco górski, z głębokimi
jarami i prostopadłymi ścianami gór, na których rosną świerki,
a w dolinach wartko płynące potoki, z których Prut jest najpiękniejszy.
Jakże nie zrobić tam zdjęcia.
W Jaremczu bardzo
ładny budynek hotelowy, jak i jego pomieszczenia. Po zjedzeniu kolacji
spało się nam bardzo dobrze i rano, 14 września, byliśmy zupełnie
wypoczęci.
Wyjeżdżając do
Kamieńca Podolskiego, podziwialiśmy bardzo ładne budyneczki mieszkalne,
kryte lśniącą blachą oraz kościółki i cerkiewki tak samo lśniące. To
tereny huculskie.
Ludzie w nich
bardzo przychylni Polakom, czego dowodem jest, że niejednokrotnie
pilotowali nas bezinteresownie w sytuacjach, gdy mieliśmy kłopoty z
dojazdami przy słabym oznakowaniu dróg i trudnościami z napisami w
języku i liternictwie ukraińskim.
Przejeżdżaliśmy
przez piękną Worochtę, przedwojenny kurort uzdrowiskowy z widokiem na
Czarnohorę i jej zaśnieżony szczyt Howerlę. Przejeżdżaliśmy przez
największą w przedwojennej Polsce wieś Żabie, trochę rozsianą w terenie,
wzdłuż wijącej się, pięknej rzeczki Czeremosz. To już Kosów i Kuty, i
historyczny most na Czeremoszu, przez który przejechaliśmy.
Nasunęły się
wspomnienia wojny polsko-niemieckiej w roku 1939 i przejazd tym mostem
do Rumunii: rządu, władz państwowych i Marszałka Rydza Śmigłego.
Program przejazdu
do Kamieńca Podolskiego obejmował zwiedzenie ruin zamków podolskich,
twierdzy tureckiej w Chocimiu i warowni polskiej w Okopach św. Trójcy.
Po drodze wstąpiliśmy też do Czerniowiec.
W Chocimiu,
zobaczyliśmy na wzgórzu, nad samym Dniestrem, twierdzę obronną z
potężnymi basztami, w dole fosami, nie tyle zburzoną, co „zjedzoną zębem
czasu”. Prowadzi do niej droga asfaltowa, a przy niej, na cokole,
znajduje się pomnik atamana Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego – „Zwycięskiego wodza Ukrainy”.
O udziale wojsk polskich się nie wspomina, a to przecież: zwycięskie
walki z Turkami w roku 1621 toczyły wojska Rzeczypospolitej pod
dowództwem hetmana Karola Chodkiewicza i podkomendnego, sprzyjającego
Polsce atamana Konaszewicza-Sahajdecznego ze swoimi kozakami.
Osiągnięty wtedy rozejm ustalał granicę polsko-turecką na Dniestrze.
Drugi pogrom wojsk
tureckich miał miejsce w roku 1673. Wtedy w walce o tę twierdzę, prawie
czterdziestotysięczna armia pod dowództwem hetmana Sobieskiego, zadała
całkowitą klęskę wojskom tureckim. Z życiem uszła jedynie niewielka
liczba Turków.
Warownia św. Trójcy – pozostały tylko ciekawie wyglądające bramy forteczne, kamieniecka i lwowska.
Nazwa Okopów św.
Trójcy powstała w roku 1692, kiedy to król Jan III Sobieski zlecając
budowę warowni przeciw Turkom kazał wybudować w niej kościół pod
wezwaniem św. Trójcy i stąd nazwa tej miejscowości.
14 września,
wieczór przyjechaliśmy do Kamieńca Podolskiego na kolację i nocleg
w hotelu. W dniu następnym, po śniadaniu zwiedziliśmy Stare Miasto
i fortecę, oraz byliśmy na „Święcie 7. Kultur”.
Na specjalnej
estradzie występowały zespoły taneczne, kapele i chóry ukraińskie,
polskie, ormiańskie, żydowskie, litewskie i inne.
Nas, Polaków,
reprezentował Zespół Folklorystyczny „Mali Mydlniczanie” z Mydlnik koło
Krakowa. Wystąpił z tańcem „Krakowiak” z udziałem kapeli i Lajkonika.
Na występ przyjechali autokarem ze swym kierownictwem. Po kilku dniach pobytu z nami, zespół wyjechał do Krakowa.
Kamieniec Podolski
to bardzo duże miasto, rozłożone na rozległym wzgórzu. Budownictwo
różne, jak różne były tam kultury począwszy od XI wieku: polska,
wołoska, turecka, rosyjska i obecnie ukraińska.
Ulice szerokie, w mieście dużo pięknych, rozłożystych drzew.
16 września, po
śniadaniu, a była to niedziela, kto chciał poszedł do kościoła na mszę
św. Kościół jest w posiadaniu polskim, niestety, w bardzo złym stanie,
wymagający odnowienia, tak z zewnątrz jak i wewnątrz.
Do użytku
przeznaczona jest część jako tako odnowiona. Złożyliśmy ofiarę. Jak nam
opowiadał tamtejszy ksiądz, chodzą do niego także Ukraińcy. W południe
wyjechaliśmy do Złoczowa. Mamy zwiedzić zamki w Skale Podolskiej,
Czortkowie, Trembowli i Zbarażu.
Skała Podolska – oglądamy ruiny zamku Lanckorońskich, leżącego nad rzeką Zbrucz, granicy Polski międzywojennej ze Związkiem Radzieckim.
W Czortkowie leżącym nad rzeką Seret stoją ruiny zamku istniejącego jeszcze w XVII wieku. Był potężną warownią.
W rynku widzieliśmy
charakterystyczną budowlę – „Bazar Miejski” oraz kościół OO.
Dominikanów, którego nie dało się zwiedzić, bo był zamknięty. W mieście
tym służył przed wojną mój starszy brat Władysław, wcielony do Korpusu
Ochrony Pogranicza w latach trzydziestych. Miło było mi zrobić zdjęcie
kościoła OO. Dominikanów, do którego w szyku wojskowym chodziło nasze
wojsko.
Trembowla
jest jednym z najstarszych miast Podola. I tutaj znajdują się ruiny
zamku. Stoi tu też, wybudowany w roku 1927, kościół wg projektu Adolfa
Szyszko-Bohusza w stylu bazyliki starochrześcijańskiej,
z charakterystycznymi kwadratowymi dwiema wieżami.
Będąc w Zbarażu
oglądaliśmy jedynie mury obronne, gdyż sam zamek został rozebrany. Jak
słyszeliśmy, Zbaraż, mimo że jego obrona była głównym tematem powieści
H. Sienkiewicza „Ogniem i Mieczem”, nie był obiektem realizacji scen do
filmu. To tak na marginesie.
Te cztery miasta,
jak i inne posiadały warownie, nie przypadkowo. Na tych terenach zmagały
się z Rzeczypospolitą różne narody, najwięcej Turcy. Napadali Tatarzy
i zbuntowani Kozacy. Lała się krew. Zamki obronne stanowiły dla naszych
wojsk zaporę.
Jadąc przez Podole
do Złoczowa na nocleg i kolację mieliśmy możność widzieć czarnoziemy,
niestety wiele pól leżało odłogiem. Wsie nie są tam gęsto rozmieszczone,
a jedynie wokół nich, można było widzieć jakąś uprawę. Prowadziliśmy
towarzyskie rozmowy, a za oknami autokaru przewijał się jak
w kalejdoskopie piękny pejzaż Podola, a p. Małgosia nieustannie
wszystkich zadziwiała swoją erudycją. Ci co drzemali, wiele stracili.
W autokarze był
barek, więc można było przyrządzić gorące kubki: herbaty, kawy czy żurku
lub jakiejś zupki. Prym wiodły Panie z „Klubu Złoczowskiego”, niczym
stewardesy samolotu, zaspakajając wszystkie zachcianki podróżnych.
Do Tarnopola, byłego miasta wojewódzkiego, nie wstępowaliśmy z powodu silnego deszczu. Jechaliśmy bez przystanków prosto do Złoczowa.
Złoczów –
po zainstalowaniu się w hotelu ruszyliśmy na kolację. Podanie kolacji
przeciągało się zbyt długo, bo trzeba było przygotować jedzenie dla
kilkudziesięciu osób, a to trwało około dwóch godzin. Autokar z „Małymi
Mydlniczanami”, gdzieś po drodze się zgubił i przyjechał na kolację ze
znacznym opóźnieniem, a jeszcze mieli przed sobą długą, nocną podróż do
Krakowa. Nazajutrz, 17 września, po śniadaniu zwiedziliśmy kolejno:
Podhorce, Olesko i Złoczów.
Podhorce – ostatnim
właścicielem pałacu był ród Sanguszków. Najpiękniejszy zamek, jaki
dotąd widzieliśmy. Urzeka swoją wielkością, arkadami, podcieniami,
schodami, wieżyczkami, tyle tylko, że jak wszystkie inne polskie zabytki
zaniedbany. Będzie jednak odnowiony, na co wskazują rozpoczęte prace
przy renowacji dachu. Podczas naszego pobytu zamek zwiedzali Austriacy
Olesko.
Zamek na wzniesieniu z szerokim wewnętrznym dziedzińcem. W tym zamku
urodził się król Jan III Sobieski. Całego wnętrza nie mogliśmy zobaczyć,
ponieważ w poniedziałki komnaty są częściowo zamknięte z uwagi na prace
porządkowe. Zgromadzono tam ciekawe zbiory malarstwa i rzeźby, których
strzegą uzbrojeni strażnicy w kamizelkach kuloodpornych.
Złoczów,
miasto, od którego Stowarzyszenie wzięło nazwę. Widać na twarzach
złoczowiaków wzruszenie, aczkolwiek wielu z nich było tu już nie jeden
raz. Miasto piękne, zawdzięczające swój rozwój rodzinie Sobieskich. Dużo
też dla niego zrobiono w okresie międzywojennym.
Podczas zwiedzania
zamku miałem możność posłuchania, co o Złoczowie i stosunkach tam
panujących powiedziała młoda, inteligentna Ukrainka, która tam udzielała
informacji:
„Ani Turcy, ani
Tatarzy nie dokonali takich spustoszeń, jakich dokonali Sowieci
w dziełach sztuki, zabytkach, a szczególnie w zagładzie ludności
ukraińskiej i polskiej. W zamku odkryto doły śmierci tysięcy ludzi tych
narodowości”.
Widać powolną odnowę budynków zamku, rozpoczętą od dachu.
Innym razem siedzieliśmy z żoną na ławeczce w parku, gdy podeszła do nas w średnim wieku Ukrainka i powiedziała:
„Odpoczywacie? Tak, to były wasze włości” i pokiwała głową.
Odwiedziliśmy
księdza polskiego, który otworzył nam polski kościół popijarski
z cudownie odnowionym i bogatym wnętrzem. Piękny, złocony ołtarz główny z
Chrystusem na Krzyżu, złocone gzymsy ścian, obrazy, zachwycające
malowidła. Jak oświadczył, jest to najpiękniejszy kościół
rzymskokatolicki na Kresach Wschodnich.
Opowiadał
o stosunkach z Ukraińcami. Trzeba zmiany pokoleń, aby zmieniła się
mentalność narodu ukraińskiego, jak i stosunek do Polaków. Za złożenie
stosownej ofiary do rąk na dalsze potrzeby parafii serdecznie żonie
podziękował.
Na parafii jest od
trzech lat, pochodzi z lubelskiego. Wspominał swojego poprzednika, który
najwięcej przyczynił się do odnowienia kościoła, a który odszedł ze
zmęczenia. Staliśmy przed tablicą (epitafium) Ks. Bp. Jana Cieńskiego,
o którego beatyfikację ma rozpocząć się proces.
Na końcu pobytu
w Złoczowie nasunęło mi się osobiste wspomnienie: w latach dwudziestych
służył w tym mieście w wojsku, jako podoficer zawodowy, mój szwagier
Lwów – przywitał nas deszczem, który trwał do południa.
To piękne miasto,
obecnie drugie po Kijowie, którym szczyci się Ukraina. A przecież tyle
polskości w tym mieście pozostało. Po przyjeździe dołączył do nas
przewodnik, pan Kazimierz Dąbrowski.
Jako pierwsze
zwiedziliśmy pozostałości zamku, na którym wznosi się Kopiec Unii
Lubelskiej, usypany za pozwoleniem cesarza Austrii Franciszka Józefa.
Pobyt pod byłym
Teatrem Wielkim, a dzisiaj Operą i Baletem, był dla mnie osobiście
wielkim przeżyciem. Tu 62 lata temu, jako dziewiętnastoletni chłopiec,
chodziłem na przedstawienia z racji pobytu na kursie dla kierowników
Teatrów Amatorskich, zorganizowanym przez Związek Teatrów i Chórów
Ludowych we Lwowie.
Zajęcia odbywały
się w budynku własności Związku przy ulicy Gródeckiej. Do dzisiaj
zachowałem fotografie uczestników Kursu, gdzie w pierwszym rzędzie
siedzą: prezes Związku – Bartosiński, dyrektor Teatru – Szpakiewicz,
aktorzy; Staszewski, Woźnik i inni.
Przy dawnej ulicy
Legionów, przylegającej czołowo do Teatru, nie było już widać pomnika
króla Jana III Sobieskiego na koniu. Aby uchronić przed zburzeniem,
przeniesiony został do Gdańska.
Kolejnym przeżyciem
dla nas, z lat młodości, był oczywiście niezapomniany Rynek
z Ratuszem, Kamienica Sobieskich, zwana Czarną, (bo taka była), pomnik
Adama Mickiewicza i pobliska Katedra rzymsko-katolicka w stylu
gotyckim, w której przed głównym ołtarzem składał śluby król Jan
Kazimierz.
Zwiedziliśmy też
Cmentarz Łyczakowski, wielką nektopolię, do której przez główną bramę
wchodziłem po raz drugi. Granitowe pomniki nagrobne, różnych form ze
stosownymi napisami kryją między innymi prochy zasłużonych Polaków
i ludzi pochodzenia ukraińskiego.
W kwiatach tonęło
skromne popiersie Marii Konopnickiej, a opodal (aż za serce chwyciło)
metalowy krzyż z tabliczką młodziutkiej Polki, zamordowanej (można się
tylko domyślić, przez kogo).
Przy przejściu na
Cmentarz Orląt, bezpośrednio przy nim, stoi wymowny obelisk, wysoka
kolumna, upamiętniająca poległych żołnierzy ukraińskich. Został
wybudowany po wojnie.
Po wojnie też, nasz
cmentarz został zdewastowany i posłużył władzom samorządowym Lwowa za
czasów Ukraińskiej Republiki Sowieckiej za śmietnik.
Pięknie już
odbudowany przez Polskę. Brakuje jednak wielu symbolicznych elementów
i napisów, które zdołałem zapamiętać przy poprzedniej bytności.
Znane nam są
dzisiaj trudne zabiegi o to, aby je przywrócić. Nie ma też okazałych
dwóch lwów. Nie ma płaskorzeźb piechurów francuskich i lotników
amerykańskich, którzy w czasie tych walk zginęli, a szczególnie nie ma –
tytułowego napisu.
Opowiadanie
przewodnika zakłócił jakiś nacjonalista ukraiński, który krzyczał,
dlaczego odwiedzamy te groby, a nie ukraińskie. Zaczął też mówić
o fałszerstwach w powieści H. Sienkiewicza w „Ogniem i Mieczem”.
Podniesiony i zdecydowany głos naszego przewodnika przywołał go do
porządku. Odszedł jak zmyty.
Kończymy zwiedzanie Lwowa. Przyszedł więc czas dla mnie na rodzinne wspomnienia:
Tutaj w latach
dwudziestych, na Politechnice Lwowskiej, studiował mój najstarszy brat
Stanisław, a następnie służył w wojsku w Brzeżanach, do których mamy się
udać.
W godzinach
południowych udaliśmy się do Żółkwi. Przed wyjazdem na Kresy każdy
uczestnik otrzymał opracowaną przez p. prezesa Romana Maćkówkę,
informację o miejscowościach i zabytkach, które mieliśmy zwiedzić.
Pozwoliło to nam lepiej poznać zwiedzane miejsca.
Według tego opisu Żółkiew
powstała na miejscu wsi Winniki. W 1560 roku wieś nabył bełski wojewoda
Stanisław Żółkiewski. Wieś rozbudowuje się i przybiera nową nazwę
Żółkiew. W 1588 roku Żółkiew odziedziczył syn Stanisław, hetman Polski.
Przez długie lata
Żółkiew pozostawała pod zaborem austriackim, podobnie jak inne miasta
Kresów Południowo-Wschodnich. W okresie zaboru sowieckiego miasto
przemianowano na Nesterow.
Zwiedziliśmy zamek
z 1594 roku, kościół OO. Dominikanow i kościół parafialny w stylu
renesansu, w którego podziemiach znajdują się dwa duże czarne granitowe
grobowce. Na ich ścianach złocone, wypłowiałe nazwiska i imiona osób
rodziny Żółkiewskich. Na ścianie krypty murowana tablica z napisem:
„Swemu wodzowi hetm. Stanisławowi Żółkiewskiemu 6 pułk strzelców konnych
Żółkiew 1937 rok”
Po zwiedzeniu Żółkwi wróciliśmy do Złoczowa na kolację i nocleg.
19 września, po śniadaniu wyjechaliśmy już do Krakowa po drodze zwiedzając: Pomorzany, Brzeżany i Jaworów.
Tak Pomorzany, jak i Jaworów
zawdzięczały swój dawny rozwój i znaczenie Janowi III Sobieskiemu.
Niszczone przez Turków i Tatarów odbudowywał i dbał o ich rozwój.
W Pomorzanach, na
rynku przed ratuszem, gdzie zatrzymaliśmy się, stał za czasów
międzywojennej Polski jego pomnik, który po wojnie został zburzony.
Z zabytków jaworowskich warto było oglądnąć odnowiony siedemnastowieczny
kościół oraz odnowioną cerkiew.
Brzeżany.
Podziwialiśmy to miasto z jego dawnymi zabytkami, z których ratusz
z 1811 roku dodawał rynkowi uroku. Dzisiaj wszystkie te budowle, jak i
budowane później domy mieszkalne wymagają odnowienia.
Widzieliśmy dom, w
którym w młodości wychowywał się późniejszy marszałek Polski, Rydz
Śmigły. Urodził się w niedalekich Leśnikach.
Po zwiedzeniu tych trzech miast wyruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. Granicę przekraczaliśmy w Krakowcu.
Na granicy
zostaliśmy niemile potraktowani przez strażników ukraińskich, co ujemnie
odbiło się na naszych humorach. Musieliśmy długo czekać nie wiadomo po
co, a widzieliśmy już tak blisko napis: „Rzeczypospolita Polska”.
Trzeba uiścić
opłatę graniczną 800 hrywien, zawyrokował funkcjonariusz ukraiński. Na
to mówi Prezes, już raz płaciliśmy wjeżdżając na teren państwa
ukraińskiego. Ale teraz trzeba płacić dodatkowo za przekroczenie
granicy, „mnie 500, a na 300 wystawię pokwitowanie”, powiedział
funkcjonariusz do naszego Prezesa. Na to Prezes „ja muszę mieć
pokwitowanie na całość, o ile ta opłata jest zgodna z prawem”.
Funkcjonariusz odburknął: „będziecie za to odpowiednio potraktowani”.
I tak się stało.
Odwlekali odprawę. Zwyczajem jest, że do autobusu wchodzi strażnik i tam
kontroluje paszporty. My musieliśmy wyjść z autobusu i przejść do
pomieszczenia, gdzie dokonano formalności.
Jakże inaczej
przyjęli nas strażnicy polscy. Kontrolę sprawnie przeprowadzili
w autokarze. Nie pytani, sami poinformowali nas, gdzie są toalety
i gdzie można coś zjeść. Toalety nowoczesne, ściany układane lśniącymi
kafelkami, czystość idealna; to nie te brudne i śmierdzące, pozostawione
już po drugiej stronie.
Do Polski
wjechaliśmy w późnych godzinach popołudniowych. Inny obraz. Drogi
asfaltowe równe i piękne, na biało oznaczone. Pobocza wystrzyżone.
Budynki użyteczności publicznej i prywatnej, tak w miastach, jak
i wioskach czyste i odświeżone. Kolorowe reklamy. To wszystko nas
cieszyło.
Zatrzymaliśmy się
w Pilźnie, w znanym barze „Taurus”, słynącym z podawania pysznych,
świeżych „golonek”. Bardzo nam z żoną smakowały.
O godzinie 19.00,
żegnając się z współtowarzyszami podróży jadącymi dalej do Krakowa,
wysiedliśmy w Tarnowie i zamówioną taksówką, na godzinę 20.00,
dotarliśmy do domu.
Kończąc ten opis, chcę podzielić się moimi własnymi wrażeniami i spostrzeżeniami:
Ukraina zatarła już
wszelkie ślady polskości tych ziem. Ludność żyje biednie i na dużo
niższym poziomie niż nasze społeczeństwo. Pod kościołami i innymi
miejscami publicznymi siedzą „babcie” z wyciągniętą ręką.
W miastach takich
jak Lwów, czy Złoczów nie można było opędzić się od małych dzieci
klękających ze złożonymi, jak do modlitwy rękami, proszących o wsparcie.
Smutne, bo wśród żebrzących były też Polki i dzieci pochodzenia
polskiego. Z zasady w krainie tej jest szaro i brudno. Jedynie widocznym
przebłyskiem zachodzących zmian są świeżo odnowione cerkwie i młodzież,
a szczególnie dziewczęta noszące się po europejsku, w długich lub
krótkich sukienkach (najczęściej koloru czarnego) i wysokich bucikach.
Ładne buźki. I ostatnie zdanie:
Przebywaliśmy na ziemi na pozór obcej, ale zawsze nam drogiej w sercu naszym.
wrzesień 2004
Teresa Sobocińska z d. Drzazga
Powrót do miejsca urodzenia
Od lat ojciec,
Józef Drzazga, należy do „Klubu Złoczowskiego” w Krakowie. Towarzysząc
mu w Zjeździe Złoczowian, w czerwcu 2004 r. w Krakowie, dowiedziałam się
o możliwości wzięcia udziału w wyjeździe do Lwowa, z okazji
organizowanego przez „Klub Złoczowski” finału „VII Konkursu
Recytatorskiego Poezji i Prozy Polskiej na Ukrainie”, co dawało
możliwość zwiedzenia Lwowa i okolic.
Bardzo się
ucieszyłam, że będę mogła odwiedzić strony rodzinne, tym bardziej, że
dotychczasowa praca zawodowa i obowiązki rodzinne pozwalały mi tylko
pośrednio uczestniczyć w działaniach ojca na rzecz byłych Kresów II
Rzeczypospolitej.
Widocznie,
z upływającym czasem, rodzi się potrzeba zobaczenia wreszcie kraju
młodości rodziców i swojego miejsca urodzenia. I tak się stało.
Rankiem 3 września
2004 r. zgłosiłam się na miejsce zbiórki z panią, którą dzięki
wspaniałej organizacji pani Zosi Gasińskiej, poznałam poprzedniego
wieczoru w Hotelu Nauczycielskim. Była to p. Jadwiga Ancaya, Polka
mieszkająca od wielu lat w USA. Ona także chciała z „Klubem Złoczowskim”
poznać bliżej ziemie, znane jej z opowiadań Rodziców.
Na miejscu zbiórki
okazało się, że bardzo sympatyczne grono Złoczowian powiększyło się
o panie: Kirę Gałczyńską i Annę Dymną oraz pana Krzysztofa
Orzechowskiego, dyrektora Teatru im. Juliana Słowackiego w Krakowie,
notabene męża p. Anny i parę innych osób, których jeszcze nie znałam.
Wygodnym autokarem
przemierzaliśmy drogę ku granicy, oglądając mijane miejscowości
i poznając się wzajemnie. Od najmłodszych lat mieszkam na Dolnym Śląsku
i, jak dotychczas, nie poznałam południowo-wschodniej części Polski.
Z zainteresowaniem patrzyłam na Tarnów, Rzeszów, Przeworsk, Jarosław. Po
krótkim postoju w Radymnie zbliżaliśmy się do granicy w Korczowej. Tu
pierwsza niespodzianka. Przy kontroli paszportów okazało się, że nasza
pianistka, p. Maria ma problem z paszportem, a jutro ma wystąpić
z recitalem muzyki polskiej we Lwowie. Dzięki polskiej służbie
granicznej udało się załatwić „auto stop” do Przemyśla, skąd pociągiem
w godzinach wieczornych miała dotrzeć do Krakowa, zabrać właściwy
paszport i przyjechać nocnym autobusem do Lwowa. My zaś, po blisko
dwugodzinnej przerwie, ruszyliśmy w dalszą podróż.
Przyjazd p. Marii
do Lwowa w tak krótkim czasie wydawał się wręcz niemożliwy, a co
najmniej trudny i problematyczny. Tymczasem p. Maria najprawdopodobniej
pobiła rekord przemieszczania się na trasie Korczowa – Kraków
i z powrotem Kraków – Lwów, bo już następnego ranka zgłosiła się
w hotelu na śniadaniu. Okazuje się, że chcieć to móc!
Kiedy p. Maria
przemierzała drogę do Krakowa, my późnym popołudniem dotarliśmy do
Żółkwi, gdzie w kolegiacie pw. św. Wawrzyńca czekał na nas ks. Bazyli
Pawełko proboszcz tamtejszej parafii.
Po krótkiej ceremonii powitania, ks. Pawełko z niezwykłą pasją opowiadał o administrowanej przez siebie kolegiacie.
Zwiedzanie Żółkwi
przysporzyło wiele wrażeń. To piękne, o bogatej historii, miasto
zachwyca swoją architekturą. Szybko obiegliśmy starówkę z pięknym
ryneczkiem i kamieniczkami, obejrzeliśmy dostojną w swej architekturze
starą synagogę, piękną cerkiew bazylianów i oczywiście pozostałości po
zamku, w którym chętnie przebywał Jan III Sobieski ze swoją ukochaną
Marysieńką. Czas niestety nieubłaganie mijał i trzeba było ruszyć
w dalszą drogę do Lwowa.
We Lwowie
zamieszkaliśmy na trzy noce w hotelu Sputnik. Pokoje i restauracja były
na dobrym poziomie. W hotelu było wielu Polaków. Jadąc windą byłyśmy
zagadywane szczególnie przez panów: – „to państwo z Krakowa? Poznajemy
po szefowej” – to aluzja do Ani Dymnej. Ach ci starzy podrywacze, jak
tylko wyrwą się z domowych pieleszy, to już jakby im ubyło co najmniej
30 lat. Pytano też: – państwo aktorzy z Krakowa?
Wieczorem, w czasie
kolacji, jacyś panowie z Warszawy, będący już w sile wieku, na co
wskazywały siwe włosy, wymuszali na p. Annie Dymnej autografy. Że też ci
ludzie nie dadzą spokojnie zjeść kolacji.
Rano wyruszyliśmy
na zwiedzanie Lwowa. Pojechaliśmy na Cmentarz Łyczakowski. Znałam
z publikacji Stanisława S. Niciei, ale wrażenie po zetknięciu się z tym
miejscem jest ogromne. Na Cmentarzu Orląt Lwowskich było wiele grup
zwiedzających, wiele osób z kwiatami. Odwiedziliśmy też m.in. ukwiecony
grób Marii Konopnickiej i Gabrieli Zapolskiej. Na wspaniałych dziełach
architektury cmentarnej widać niestety niszczący znak czasu.
Zwiedzaliśmy też
miasto. Usiedliśmy na chwilę obok rzeźby Szwejka przed Kawiarnią
Wiedeńską, po czym obejrzeliśmy imponujący gmach Teatru Wielkiego,
Ratusz, Rynek z pomnikami grecko-rzymskich mitologicznych bóstw:
Neptuna, Amfitryty, Diany i Adonisa. Olbrzymie wrażenie na mnie zrobiła
„kamienna szkatuła” Kaplicy Boimów przy Katedrze Łacińskiej i samo
bogate wnętrze Katedry. Wychodząc z Katedry zwróciłam uwagę na tablicę
pamiątkową poświęconą Andrzejowi Małkowskiemu, twórcy polskiego
skautingu.
Szczególnie było mi to bliskie jako byłej harcerce.
Byliśmy też
w Katedrze Ormiańskiej, gdzie młody ksiądz Ormianin specjalnie dla nas
śpiewał pieśni religijne i ludowe w języku ormiańskim.
Spacerując
uliczkami oglądaliśmy piękne fasady dawnych wspaniałych kamienic,
niestety często niedbale lub wcale nie odnowione. Nie udało się zrobić
tradycyjnego zdjęcia „Adasia”, bo pomnik był dość szczelnie otoczony
parkanem, którego solidność mogła nasuwać niepokojącą myśl o odległym
terminie rozbiórki. Oby to było tylko złe skojarzenie.
Na dawnych Wałach
Hetmańskich długo stał pomnik króla Jana III. Wyjechał z Polakami do
Polski i znalazł miejsce w Gdańsku. Na Placu Akademickim był pomnik
Aleksandra Fredry, teraz hrabia siedzi na cokole na Rynku we Wrocławiu
i jest ulubieńcem młodzieży i amatorów gęsiego pióra, które od czasu do
czasu znika z jego prawej ręki.
Była sobota, piękna
pogoda i chyba to sprawiło, że na ulicach, a szczególnie w okolicach
pomników, czy to przy Figurze Matki Boskiej, lwach przed Ratuszem, czy
też przy mitologicznych bóstwach na rynkowych studniach, spotykaliśmy
wiele młodych par, robiących pamiątkowe zdjęcia. Piękne dziewczyny
w pięknych sukniach przebiegające ulice.
Niestety, nie było
za wiele czasu na zwiedzanie, bo już trzeba było się spieszyć na
spotkanie w kościele św. Łazarza, gdzie wystąpili wspaniali
współtowarzysze podróży, pp. Anna Dymna i Krzysztof Orzechowski,
czytający wiersze Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
Wystąpiła też p.
Maria Baka-Wilczek – pianistka i laureaci konkursu recytatorskiego.
Sceneria kościoła dodawała blasku występom, pobudzając szczególną
wrażliwość na piękno czytanych wierszy. Zabrakło jednak liczniejszej
publiczności, co niedobrze świadczy o konsolidacji tamtejszej
społeczności polskiej.
Następnego dnia,
zgodnie z planem, pojechaliśmy zwiedzić zamek w Olesku – dziedzictwo
Jana III Sobieskiego, obiekt szczególnej troski królowej Marysieńki.
Z przewodnikiem,
którego objaśnienia tłumaczyła absolwentka Politechniki Lwowskiej,
Grażynka Gocałek, oglądaliśmy wnętrza, zgromadzone tam obrazy
i przedmioty muzealne. Przy opisie portretu Barbary Radziwiłłównej
spojrzenia i życzliwe uśmiechy biegły ku p. Ani, odtwórczyni roli
Barbary.
Z Oleska
pojechaliśmy do Ławry Poczajowskiej. Złocone kopuły prawosławnego
sanktuarium maryjnego, cerkwi p.w. Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny,
soboru św. Trójcy, widoczne są z kilkunastu kilometrów. Po wymaganych
drobnych zabiegach kostiumowych, jak spódnice i chustki na głowy dla
pań, mogliśmy zwiedzać imponujące obiekty sakralne.
Na licznych
straganach, rozsiadłych przy głównej ulicy do sanktuarium można było
kupić ciekawe pamiątki w stylu bizantyjskim. Przeważnie dewocjonalia.
Oczywiście nastąpiły zakupy ikon, nawet po kilka, na prezenty. Była też
prezentacja, kto dokonał lepszych zakupów.
Dalsza droga
zawiodła nas do Krzemieńca. W Krzemieńcu zwiedzanie zaczęłam od apteki,
szukając medykamentów, aby poprawić stan obolałej nogi. Pamiątka po
szybkim schodzeniu po wąskich schodach galerii widokowej zamku
Oleskiego. Musiałam też coś kupić, aby pomóc p. Krzysztofowi, którego
użądliła pszczoła w rękę.
W aptece, używając
nazw polskich, łacińskich, gestykulując przy tym, jak rodowita Włoszka,
nabyłam w końcu potrzebne środki, przy pomocy których ręce p. dr Barbary
Małeckiej doprowadziły moją kostkę do należytego stanu.
Planowane spotkanie
artystów z Krakowa z miejscową ludnością odbyło się w budynku Szkoły
Muzycznej. Niezwykła była atmosfera i niezwykła była reakcja Polaków na
polskie słowo i polską muzykę. Czekali cierpliwie na przyjazd. Występy
oklaskiwali gorąco, cieszyli się ze spotkania z Anną Dymną, znaną im
z filmów.
Byliśmy również na
spotkaniu z księdzem proboszczem Tadeuszem Mieleszko w kościele p.w. św.
Stanisława, gdzie znajduje się znana płaskorzeźba przedstawiająca
Juliusza Słowackiego. Później zwiedziliśmy pięknie odnowione muzeum
Juliusza Słowackiego. O oficjalnym otwarciu muzeum, pod koniec września,
czytałam już po powrocie do Polski. Podczas spaceru wzdłuż muru Liceum
Krzemienieckiego podziwialiśmy górę Bony w słońcu. To niezapomniany
widok.
Wzruszająca była
serdeczność polskiej ludności. Zapraszano nas do ponownego przyjazdu.
Mali chłopcy oferowali kawałki krzemienia na pamiątkę z Krzemieńca.
Wracamy do Lwowa.
Jadąc autokarem można oglądać piękne widoki, czasem liczne stada gęsi,
ale przede wszystkim rozległe tereny, pola uprawne i łąki. Ta przestrzeń
robi wrażenie. Mimochodem przywołuję w myślach obrazy z trylogii
Sienkiewicza. W pewnej chwili było widać migające światełka bardzo
daleko na ciemnym tle, to były prawdopodobnie liczne ogniska na dużym
ściernisku.
Po powrocie do
hotelu, ostatnia już obiadokolacja. Smaczne jedzenie w miłym
towarzystwie i takiej samej atmosferze. Nie chciało się spać, a przed
nami jeszcze nocne rodaków rozmowy.
Nazajutrz
rozpoczęliśmy ostatni dzień pobytu na Ukrainie. Jedziemy do Złoczowa. Po
ponad godzinnej jeździe jesteśmy na miejscu. Tutaj Zosia Pogudz
i Krysia Trela zajęły się działalnością „służbową”, tzn. dotarciem
z pomocą finansową do swoich podopiecznych. Reszta grupy spędzała czas
indywidualnie. Ja chciałam zobaczyć Sasów, więc wybraliśmy się tam
z panią Marianną i panem profesorem Lechem Antonowiczem, który Sasów zna
świetnie. Jego rodzice mieli przed wojną majątek w pobliskim
Horodyłowie. Pojechaliśmy tam taksówką. Po drodze widać piękne lasy
i wzgórza.
Przed moim wyjazdem
na Kresy, ojciec narysował z pamięci plan Sasowa sprzed II wojny
światowej z obiektami i domami mieszkańców. Z tym planem w ręku
chodziłam po Sasowie. Odniosłam wrażenie, że przedwojenne, ponad
trzytysięczne miasteczko bardzo się zmieniło. Przed ratuszem,
przylegającym do szkoły, a teraz jest to prawdopodobnie połączony
budynek szkolny, stał pomnik Jana III Sobieskiego. Teraz jest jakiś
współczesny pomnik, zapewne bohatera ukraińskiego.
Kościół pw. św.
Jana Chrzciciela wzniesiono w 1868 r. W tym kościele była chrzczona moja
mama (tato we Lwowie), tu brali ślub, tutaj mnie ochrzczono. Kościół
jest bardzo zniszczony, ale widać, że coś się w nim powoli dzieje.
Wiemy, że w 2003 r. odprawiano w nim pierwsze nabożeństwa po
kilkudziesięciu latach, a 26 czerwca 2004 r. odbyły się uroczystości
odpustowe.
Przetrwała w bardzo
dobrym stanie drewniana cerkiew grekokatolicka pw. Przemienienia
Chrystusa Pana; czynna, o czym świadczy wywieszony grafik
nabożeństw.
Zdecydowanie najbardziej zadbaną budowlą jest murowana okazała cerkiew prawosławna, właśnie odnawiana.
Szkoła, również zadbana, zaprasza uczniów, to początek roku szkolnego.
Znalazłam dawną
ulicę Starycką i miejsce, gdzie stał dom rodziców mojej Mamy, w którym
mieszkali moi rodzice i gdzie się urodziłam. Tego domu nie ma. Niedaleko
stoi nowy dom.
Nie ma synagogi i łaźni narysowanej na moim planie. Jest nowy sklep, nowy okazały pomnik, ale ja szukałam obiektów z planu.
Przy ulicy Wały
jest żeliwna studnia, prawdopodobnie w tym miejscu była studnia króla
Jana III, ale był to wtedy drewniany żuraw. Sama ulica to właściwie
wiejska droga, na środku wąsko wydeptana, a ja mam przed oczyma
fotografię kilku młodych mężczyzn na rowerach, na zadbanej, choć nie
brukowanej ulicy w roku 1937.
Przy ulicy Brodzkiej (używam dawnych nazw) stoi dom w stylu dworku. Tu mogła być apteka z mojego planu.
Podobają mi się
piękne nazwy przedmieść: w kierunku Kołtowa – Zofiówka z młynami,
Kalinka z gorzelnią, a w parku – Zygmuntówka, tam stał dom rodziców
ojca.
Niedaleko, za
głównymi ulicami, przepływa rzeka Bug, mająca swoje źródła w odległym
o 18 kilometrów Werhobużu. Na drodze do Brodów i na bocznej uliczce były
mosty. W zbiorze fotografii z tamtych lat jest dziewczyna na mostku –
to moja mama. Nie dotarłam do tego mostku, było tak mało czasu. Nie
zobaczyłam też jak wygląda miejsce, gdzie w parku za Bugiem był staw, po
którym można było pływać łódką, o czym mówi inna fotografia.
Tak dokładnie to chyba nie jestem do końca „zabużanką” skoro urodziłam się w domu stojącym przy lewym brzegu Bugu.
Dalej za miastem,
w Chomcu, stał pałac księdza dr Jana Stepy, profesora Uniwersytetu Jana
Kazimierza we Lwowie, późniejszego biskupa tarnowskiego. W czasie wojny,
w pałacu, Niemcy urządzili obóz dla Żydów. W dniu likwidacji obozu
część więźniów zabili i na miejscu spalili. Wielu uciekło do lasu.
Później pałac został rozebrany. Dziś nie ma nawet śladu po tym pałacu.
Spotkaliśmy kilka
osób, które życzliwie informowały nas o starszych mieszkańcach,
pamiętających jeszcze przedwojennych Sasowian. Niestety mieliśmy bardzo
mało czasu i nie mogliśmy ich odwiedzić. Wracając wstąpiliśmy na
cmentarz. Starsza część jest prawie niedostępna. Pobieżnie szukając, nie
znalazłam śladów rodziny; teraz wiem, że są w drugiej, uporządkowanej
części cmentarza.
Ponad trzystuletni
Sasów, przed wojną był miasteczkiem o ludności składającej się
z Polaków, Ukraińców i w przeważającej części Żydów, żyjących zgodnie
w tej różnorodnej społeczności. Życie płynęło tam zwyczajnie, jak
wywnioskowałam z dawnych opowieści rodziców. Przy szkole, a później przy
kościele, istniał amatorski zespół teatralny, wystawiający
przedstawienia słowno-muzyczne w okolicznych miejscowościach.
Wieczorami, w latach pięćdziesiątych – przed telewizyjnych, mama
opowiadała i śpiewała, mnie i młodszej siostrze, to, co rodzice grali
w młodości w teatrze, a książka z Biblioteki Teatrów Amatorskich, wraz z
zaczytaną trylogią Sienkiewicza, przyjechała z nimi na nowe miejsce
zamieszkania.
W czasach młodości
rodziców nieważne były różnice narodowościowe i wyznaniowe. Bywało, że
dobrze zachowana choinka po świętach Bożego Narodzenia była przekazywana
sąsiadom Rusinom, u których święta właśnie się zaczynały. Były tam
mieszane małżeństwa, a niektóre starsze kobiety chodziły na nabożeństwa
i do kościoła, i do cerkwi. Skończyło się to w strasznym czasie
nacjonalizmu i nienawiści. Aż nadszedł dzień 20 maja 1945 r., kiedy
trzeba było odjechać z rodzinnych stron w nieznane. Ze Złoczowa wyruszył
transport 40 wagonów, odkrytych platform i węglarek, który dowiózł
Sasowian do Góry Śląskiej i jej okolic.
To był krótki pobyt
w moim malutkim miasteczku, ale zobaczyłam, jak ono wygląda i mimo, że
jego widok napełnił mnie smutkiem, cieszę się, że tam byłam. Chciałabym
wrócić i dokładnie je obejrzeć, bo widziałam tylko część. Zderzenie
wyobrażenia o Sasowie, jakie miałam na podstawie starych fotografii
i wspomnień mamy, kiedy snuła opowieści o swoich młodych latach,
o późniejszych trudnych latach wojny, z tym co zobaczyłam, było duże.
Wróciliśmy do
Złoczowa. Przyjechała również Jadwiga Ancaya z indywidualnej, dwudniowej
podróży do miejsc z opowieści rodziców. Odjechaliśmy ze Złoczowa do
Lwowa i dalej w stronę granicy. Kiedy po przekroczeniu granicy
przejeżdżaliśmy przez nasze miejscowości, ktoś powiedział: – „Jak u nas
pięknie”.
Czasem trzeba wyjechać, żeby zobaczyć to, czego nie dostrzegamy na co dzień w miejscu zamieszkania.
Późnym popołudniem
zatrzymaliśmy się na parkingu i po stwierdzeniu, że jest ostatnia okazja
do zrobienia grupowego, pamiątkowego zdjęcia, udało się sfotografować
grupę wycieczkową w ostrych promieniach zachodzącego słońca. Była też
kameralna degustacja wspaniałego soku jabłkowego, przywiezionego przez
Jasia Dubianika od rodziny, którą odwiedził.
Podczas dalszej
jazdy autokarem Prezes p. Roman namówił Jadwigę, żeby przez mikrofon
podzieliła się swoimi wrażeniami z podróży. Kiedy opowiadała o swojej
wyprawie do miejsc, w których bywali rodzice i skąd ojciec wyruszył
w daleką drogę, wszyscy słuchali w skupieniu. Na koniec, siedząc obok
kierowcy, westchnęła: – „teraz potrzeba maszyny, żeby mnie podnieść”. Na
to p. Krzysztof błyskawicznie wstał i ze słowami: – „maszyna już idzie –
pomógł wstać Jadwidze”. Nawiasem mówiąc, panieńskie nazwisko Jadwigi
brzmi: Orzechowska. Podróż szybko się skończyła w Krakowie, późnym
wieczorem.
Nocowałyśmy
z Jadwigą w pięknym Domu Gościnnym UJ. I znów noc w dużej części minęła
na rozmowie, słuchaniu taśmy z nagranym wywiadem-rzeką Jadwigi z ojcem,
który barwnie opowiadał o swoim życiu. Noce we Lwowie były krótkie, ale
w Krakowie również.
W następnym dniu jeszcze spacer na Planty i Rynek, spotkanie z p. Kirą i rozjechałyśmy się w różne strony.
To był wspaniały wyjazd.
Z jednej strony
wiele chwil zadumy nad przeszłością, losem ludzi mieszkających dawniej
w swoim ukochanym Lwowie i okolicach, ale także chwil radości i życia
współczesnego. Słuchaliśmy radiowych informacji o sytuacji w Biesłanie
i mogącym zagrażać rodzinie Jadwigi na Florydzie huraganie Ivan.
Zgodnie
z powiedzonkiem, które zeszło z ekranu telewizora – „z pewną dozą
nieśmiałości” rozmawiałam ze znanymi osobami z naszej grupy, nie chcąc
jednocześnie naruszać prywatności; jak też chciałam zrobić pamiątkowe
zdjęcia, nie chcąc jednak być „paparazzi”. Mam nadzieję, że się udało.
Tak wiele było do
zwiedzania, a czasu tak niewiele. Ale zobaczyłam, co mogłam i chciałam
zobaczyć. Ciocia pochodząca ze Lwowa, której po powrocie opowiadałam
swoje wrażenia, śmiała się, że połknęłam bakcyla. I tak chyba się stało.
Ale nie tylko
miejsca są ważne. Równie ważne, a nawet ważniejsze dla mnie są kontakty
z ludźmi i ten wyjazd był bardzo udany również pod tym względem.
Równolegle z celem związanym ze sztuką była pomoc Rodakom.
Wspaniałe
towarzystwo sprawiło, że nawiązały się przyjaźnie, nowe znajomości.
Trudno wymienić wszystkich, ale muszę wspomnieć o dwóch bardzo
sympatycznych paniach. Pani Marii Witkowskiej z grona sponsorów konkursu
i Ani Flak, która towarzyszyła cioci.
Jadwiga pod koniec
pierwszego dnia powiedziała: – „Rano nie znałam nikogo, wieczorem już
mam przyjaciół”. Była bardzo zadowolona z udziału w tym wyjeździe. Już
kilkakrotnie odwiedzała Polskę, ale w inny sposób, z grupą
obcokrajowców, według planu: przed południem Poznań, po południu
Wrocław.
Mam nadzieję, że
wrażenia, wspomnienia i fotografie, mimo rzeczywistości podcinającej
czasami skrzydełka, pozostaną i długo będą wywoływać uśmiech na naszych
twarzach.
Czerwiec 2006
Elżbieta Piasecka – rusycystka
Przez Podole i Pokucie
Dziennik podróży – Kresy 2006
Postanowiłam odbyć
podróż sentymentalną po Kresach. Mój ojciec urodził się w Trembowli. Tam
pochowani są jego rodzice. Nigdy nie opowiadał o dziejach swojej
rodziny. Wiem jednak, gdzie znajduje się dom rodzinny. 300 metrów od
mostu kolejowego, przy drodze do Zaleszczyk, stoi 2-piętrowy dom, a
obok znany mi z opowiadań dom weterynarza. Trudno mi było zrozumieć
dlaczego ojciec nigdy nie mówił o swoim pochodzeniu, przypuszczalnie bał
się. Może chciał uniknąć nieprzyjemności. Czasy były trudne.
15.06.2006. Jadę
z „Klubem Złoczowskim” który zorganizował podróż po dawnych Kresach
Południowo-Wschodnich, pod hasłem „Przez Podole i Pokucie”. Postawiono
sobie ambitne zadanie, przejechać autobusem aż do Użgorodu w 7 dni.
Zapowiada się wycieczka w iście amerykańskim stylu. Program jest bardzo
ambitny, napięty. Może nie wystarczyć czasu na zwiedzanie? – codziennie
od 300 do 350 km. Dobrze, że dni czerwcowe są długie i późno zapada
zmrok. Na pewno wzięto to pod uwagę, więc niech się dzieje wola nieba…
Ostatni raz byłam w
tych stronach 15 lat temu, ale bardzo dobrze pamiętam strach, jaki był
udziałem podróżnych z Polski przekraczających granicę sowiecką. Trzeba
było poddać się dokładnej rewizji na blaszanej ladzie. Długie
oczekiwanie na odprawę jeszcze bardziej potęgowało grozę. Każdy podróżny
miał ze sobą parę rzeczy na sprzedaż, bo kieszonkowe wykupywane na
książeczkę walutową nie wystarczało nawet na bardzo skromne utrzymanie.
Celnicy często rekwirowali tak zwany towar. Przejście przez granicę
sowiecką zawsze było dla Polaków wielkim przeżyciem.
***
Niedawno
przeczytałam wspomnienia księdza J. Winkowskiego, który w 1895 r. udawał
się do Królestwa i tak opisywał przekraczanie granicy rosyjskiej
(wykropkowanie oznacza redakcyjne skróty):
Żegnamy
naszych… Tuż zaraz most na Przemszy. Po naszej stronie posterunek straży
celnej. Po tamtej słynny „kacap”, w brązowym mundurze, w carskiej
czapie z dwugłowym orłem... Już widać pół złocistą kopułę prawosławnej
cerkiewki… Koła zwalniają obroty, ze zgrzytem hamulców na austriackim
peronie.
Chwila
oczekiwania, co się wiekiem zdaje. Wiele osób znów czyni znak krzyża
świętego… Słychać szepty… Ludzie boją się tutaj mówić głośno…
I już, w
asyście żandarmów z ogromnymi szablami wychodzi z kancelarii dzwoniąc
ostrogami u cholew lśniących butów, oficer w zielonkawym mundurze. Obok
żołnierz niesie wielką skórzaną tekę z licznymi przegrodami. Wchodzą
groźnie do „awstryjskich” wozów. Odbierają paszporty i przepustki,
przechodzą przez cały pociąg strzeżony pilnie z obydwóch stron…
Niechby ktoś próbował wysiąść przed czasem! Wreszcie pierwszy akt skończony. Przeszedł dość lekko.
Drugi gorszy. Rewizja!
Bagażowi wnoszą
niezliczone kuferki, walizy, pakunki do ogromnej hali rewizyjnej i
składają na długiej, niskiej, okutej ladzie. Za chwilę wnoszą z wagonu
bagażowego ciężkie kufry i kosze. Słychać brzęk gorączkowo dobywanych
kluczy i kluczyków…
Zaczyna się
szczegółowe przeglądanie i przetrząsanie rzeczy…Padają stereotypowe
pytania: – Szto takoje? – Ubranie…, pościel…, bielizna. – A szto eto?
Oczywiście
każda rewizja na całym chyba świecie, to szkoła kłamstwa i wykrętów.
Powszechna ucieczka przed taryfą celną… Nie branie też i to często,
porządnej łapówki…
***
Moje przeżycia z
granic radzieckich (tam studiowałam rusycystykę) były bardzo podobne,
chociaż dotyczyło czasów o 100 lat późniejszych. Jeszcze był Związek
Sowiecki. Przykre wspomnienia wróciły, kiedy przejeżdżaliśmy wzdłuż
kilometrowej kolejki tirów i autobusów parkujących na poboczu.
Zastanawiałam się, jak długo będziemy czekać na odprawę.
Jakież było moje
zaskoczenie, kiedy okazało się, że jesteśmy jedynym autokarem na
granicy. Nasze służby graniczne wydawały się jakby bardziej
cywilizowane, celnicy uśmiechnięci, a wojacy ukraińscy znowu wnikliwie
przyglądali się naszym twarzom. Zebrali dokumenty i już po godzinie
byliśmy na Ukrainie. Bez kontroli celnej?
Co za ulga!
Wreszcie jedziemy do Lwowa! Na zwiedzanie zostało nam zaledwie pół dnia.
Jedziemy na łyczakowską nekropolię. Biegniemy przez cmentarz: Seweryn
Goszczyński, Julian Ordon, Gabriela Zapolska, Maria Konopnicka... Na
nagrobku pisarki palą się znicze, leżą świeże kwiaty. Ktoś ciągle
pamięta i dba o ten grobowiec.
Potem Cmentarz
Orląt. Oglądamy go z daleka, bo jest zamknięty dla zwiedzających.
Sądzimy, że to echa zadawnionej niechęci do Polaków. Z parkingu, z dużej
odległości, widać odnowione nagrobki, olśniewającą biel chwały...
Wracamy do
śródmieścia. Witają nas wykopy. Na rynku jazgot pracujących maszyn. Cała
nostalgiczna lwowska atmosfera gdzieś uleciała. Miasto stało się
dynamiczne, mnóstwo sklepów, restauracje, banki... Powiało jakby wielkim
światem. W barze przy ratuszu szybko zjadamy kiełbaski, które w środku
miały nadzienie z ziemniaków i sała (?). Ponoć był to lwowski przysmak.
Mam mieszane uczucia, czy to były „gariacze bubliczki”?
Jedziemy dalej.
Jest już wieczór, gdy lądujemy w złoczowskim hotelu „Ukraina”. Pokój z
telewizorem i ciepłą wodą... Standard sowiecki. Próbuję otworzyć okno. Z
trzaskiem spada rozbita szyba. – Ne treba cianuty – zakryte na zymu! Nazajutrz
okazuje się, że za ciepłą wodę trzeba dodatkowo dopłacić 30 hrywien, bo
ciepła woda nie jest w standardzie. Jak luksus to luksus.
W przewodniku wyczytuję, że hotel nie jest rekomendowany na nocleg.
Za to jedzenie w małym hotelowym barze jest znakomite. Podają cudowne pierogi z gęstą, prawdziwą śmietaną. Palce lizać!
16.06.06. Jeżeli dziś jest piątek to zwiedzamy Biały Kamień. Podhorce i Olesko.
Pałace i zamki
robią nieprawdopodobne wrażenie. Pomimo sowieckiej planowej dewastacji
trudno było je całkiem unicestwić. Zamek w Olesku odbudowany, jednak
Ukraińcy wymazują systematycznie polską obecność z tych murów. Podpisy
pod ocalałymi XVI-wiecznymi skarbami tylko są ukraińskie. Polskie
nazwiska zapisane bukwami brzmią dziwnie. Mało kto z Polaków czyta po
rosyjsku, a co dopiero po ukraińsku. Bodaj by napisali coś po angielsku.
Celowa robota, chcą nas wyrzucić ze swojej pamięci.
Wieczorem udajemy
się na stary cmentarz w Złoczowie w poszukiwaniu śladów naszej tu
obecności. Polskie groby chylą się do ziemi. Jestem zaskoczona napisami w
języku polskim na nagrobkach z czasów sowieckich. „Anna Gołębiowska
zmarła w 1961” wykuto w marmurze. Nasi trzymają się mocno!
Zastanawiam się jak
zachować te pozostałości dla potomnych. Może wzorem austriackiej akcji
zachowania cmentarzy żołnierzy z pierwszej wojny światowej, trzeba by
zainicjować podobny ruch ludzi, którym drogie są polskie zabytki na
Kresach. Przecież, gdy my sami o to nie zadbamy, za 10-20 lat nie
ostanie się nic. Postanowiłam, że we wrześniu przyjadę i uporządkuję
choćby jeden polski grób. Może znajdę groby moich przodków w Trembowli.
17.06.06. To
już sobota. W programie mamy Tarnopol, Zbaraż, Trembowlę, Czortków,
Buczacz, Jazłowiec, Czerwonogród, Zaleszczyki i Kamieniec Podolski.
Miałam nadzieję, że w Zbarażu naszym przewodnikiem będzie
o. Anatol Zodejko, proboszcz bernardyńskiej parafii, pięknie opowiadający wędrującym Polakom o losach bohaterów z „Ogniem i mieczem”. Niestety, z braku czasu nie udało się nam spotkać bernardynów, natomiast obejrzałam wystawę w dawnym pałacu Wiśniowieckich. Chodząc po salach nie sposób nie uśmiechnąć się widząc panteon chwały kozackiej; popiersie Chmielnickiego i innych atamanów, którzy co prawda nie wkroczyli do fortecy, ale sprawiają wrażenie, jakby ją zdobyli.
o. Anatol Zodejko, proboszcz bernardyńskiej parafii, pięknie opowiadający wędrującym Polakom o losach bohaterów z „Ogniem i mieczem”. Niestety, z braku czasu nie udało się nam spotkać bernardynów, natomiast obejrzałam wystawę w dawnym pałacu Wiśniowieckich. Chodząc po salach nie sposób nie uśmiechnąć się widząc panteon chwały kozackiej; popiersie Chmielnickiego i innych atamanów, którzy co prawda nie wkroczyli do fortecy, ale sprawiają wrażenie, jakby ją zdobyli.
W Jazłowcu
zatrzymujemy się u Sióstr Niepokalanek, w ich domu zakonnym. W 1862 roku
przyjechała tu Marcelina Parowska (beatyfikowana przez Jana Pawła II w
1996) i założyła klasztor. Siostra Marcelina prowadziła szkółkę dla
dziewcząt polskich i rusińskich. Siostry pozostały w Jazłowcu aż do
przybycia Armii Czerwonej, potem spotkały je prześladowania. Kilka
wywieziono na Syberię, resztę wymordowali banderowcy. Wymordowali też
polską ludność. Sowieci cały kompleks klasztorny przeznaczyli na
sanatorium dla chorych na płuca. Niedawno Siostry Niepokalanki wróciły i
znowu krzątają się wokół swoich spraw i piękną polszczyzną zapraszają
nas na obiad do refektarza. Chętnie zjadamy barszcz lub zupę ogórkową,
co kto woli. Jaka polska gościnność, jaka przyjazna atmosfera. Choć
siostry utrzymują, że są Ukrainkami, trudno mi w to uwierzyć. Zwiedziłam
grobowiec zakonny, który zachował się w tyle ogrodu. Zachowały się aż
83 płyty nagrobne. Ostatnie z lat 40-ych. Teraz Siostry Niepokalanki,
robią remont. Próbują odnowić swoją obecność na tych terenach, choć ich
status jest dalej niejasny. Władze ukraińskie oddały im tylko część
kompleksu.
Jedziemy dalej, bo musimy zrealizować program jeszcze przed wieczorem.
Czerwonogród – z
góry oglądamy ruiny zamku i kościoła. Trzeba zobaczyć też wodospad na
rzece Dżuryn. Żeby zobaczyć wodospad, musieliśmy wynająć „busa”, by
dotrzeć do tego „cudu” przyrody. Huk wody słychać z dużej odległości.
Dzika przyroda zachowała się w naturalnym stanie, istne cudo.
Niezapomniane przeżycie. Wieczorem docieramy do hotelu „Gala” w Kamieńcu
Podolskim. Hotel wybudowany niedawno za gigantyczne pieniądze zaprasza
nas czystością. Wyposażenie i meble polskie, czujemy się jak w domu.
Choć... Jednak czar pryska, kiedy okazuje się, że w łazience nie ma
gniazdka elektrycznego, a miejsca jest tak bardzo mało, że walizki
musimy trzymać między łóżkami. Nie ma szafy?
Ale poczułam się na Kresach wyśmienicie dopiero wtedy, kiedy przeczytałam instrukcję, jak zachować się w tym hotelu. Dorohy gosty. Ta ne wytyrajty rucznykamy wzutja. Cha, cha, cha, a to szczera gościnność!
18.06.06. Dzisiaj
zwiedzamy Bakotę i Kamieniec Podolski. Zadziwiające jest, jak w XVI
wieku można było na pograniczu wybudować taką fortecę.
W skwarze zwiedzamy stare miasto. Henryk Sienkiewicz w „Panu Wołodyjowskim” tak opisywał kamieniecką fortecę:
„(...) drugiego
dnia, również po południu, ujrzeli już wyniosłe skały kamienieckie. Na
ich widok, a także na widok baszt i rondeli fortecznych zdobiących
szczyty skał wielka otucha wstąpiła im zaraz w serca. Albowiem wydawało
się niepodobnym, aby jaka inna ręka prócz boskiej mogła zburzyć te orle
gniazdo na szczycie otoczonych pętlicą rzeki wiszarów uwite. Dzień był
letni i cudny: wieże kościołów i cerkwi wyglądające spoza wiszarów
świeciły jak olbrzymie świece; spokój, pogoda i wesołość unosiły się ad
jasną krainą.”
Nic dodać, nic ująć...
Wieczorem udajemy
się do restauracji pobiesiadować i pomimo wcześniejszego zamówienia
kolacji, musimy czekać aż dwie godziny. Widać, że obyczajowość rusińska
pozostała taka sama, jak w sowietach. Oczywiście, przy płaceniu,
kelnerka pomyliła się o 20 hrywien na swoją korzyść.
19.06.06. Dzisiaj znowu cały dzień w podróży; Chocim, Okopy Świętej Trójcy, Kołomyja, Jaremcze.
W Chocimiu przed
fortecą ujrzeliśmy monstrualny pomnik Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego –
atamana kozackiego. Nam Chocim kojarzy się z hetmanem Chodkiewiczem,
rokiem 1621 i Sobieskim, któremu bitwa pod Chocimiem w 1673 roku
zapewniła sławę w całej Europie i wybór na króla Polski. Ukraińcy na
siłę chcą stworzyć nową, własną historię.
W małej rustykalnej
restauracji po raz pierwszy w życiu jem mamałygę. Kasza kukurydziana z
dużą ilością tłuszczu, posypana serem typu oscypek i skwarkami. Ciężko
mi do wieczora.
Do Jaremczy
dojeżdżamy o zmroku. Nocujemy w tamtejszym „Sanatorium Jaremcze”.
Cudowna przyroda, szum Prutu... Miałam nadzieję na spacer po osławionym
przedwojennym „kurorcie”. Wzięłam ze sobą starą widokówkę z widokiem na
most kolejowy i dom wczasowy „Bajka”. Chciałam zobaczyć, co jeszcze
zostało. Nic z tych rzeczy! „Bajki” nie widziałam. Zburzony w czasie
wojny most kolejowy, odbudowany został w stylu sowieckim. Potężne
podpory żelbetonowe, ciężki i toporny.
20.06.06. Pniów, Stanisławów, Drohobycz, Truskawiec, Borysław, Użgorod – to program na dzisiaj.
Pan Jacek, który
wcielił się w rolę pilota, podobno znający doskonale te tereny,
postanowił skrócić drogę Tryskawiec–Użgorod. Miało to być tylko 20 km po
wertepach, tymczasem jechaliśmy trzeciorzędną drogą wzdłuż rzeki Stryj
z zawrotną szybkością 20 km/godz... Cywilizacja zatrzymała się tutaj na
początku XX wieku. Nieoczekiwane trudy podróży zrekompensowały piękne,
niezapomniane widoki doliny rzeki Stryj i przełęczy Gorganów.
21.06.06. Po nocy spędzonej w hotelu „Użgorod” (gastinica dla inostranców) jemy śniadanie w sali bankietowej.
Urządzono szwedzki stół z wielką ilością różnorodnego jedzenia,
wszystko smakowite, najlepszej jakości. Do śniadania przygrywał nam
muzyk grający na białym fortepianie. Grał standardy amerykańskiej muzyki
rozrywkowej z przełomu lat 1890/1920. Poczułam się jak w Rosji przed
rewolucją. Brakowało tylko dam w kapeluszach i panów z muszkami.
Godzinny spacer po
najdłuższej w świecie alei lipowej, liczącej 2,5 km, uzmysłowił nam, jak
bogatym miastem był Użgorod przed wojną. Miasto w europejskim stylu.
Dlaczego Użgorod? Bo przez miasto przepływa rzeka Uż.
Jeszcze tylko zdjęcie przed hotelem i wyjazd w trasę przez Słowację.
Pozostało uczucie niedosytu i chęć wyjazdu na następną wycieczkę.
Na granicę ze
Słowacją długa kolejka tirów oczekujących na odprawę. Nasz autobus
skierował się od razu na pas wydzielony dla obywateli Unii Europejskiej.
Na tym pasie niestety stały już mercedesy na ukraińskich rejestracjach.
Nikt z oczekujących nie miał nawet zamiaru ruszyć się z naszego pasa.
Stali w taki sposób, by nas nie przepuścić.
Dopiero interwencja
celnika sprawiła, że niechętnie ale zrobiono nam miejsce. Wjechaliśmy
na pas przeznaczony do odprawy celnej dla autokarów. Ujrzeliśmy widok
jak z czasów sowieckich. Kolejka spoconych ludzi stała z tobołkami w
rękach przed ladą i oczekiwała na odprawę. Prawdziwa lada obita blachą,
przy której celnik przeglądał zawartość „czemadanów”. Mieliśmy
nadzieję, że nas ta czynność ominie, ale niestety, kazano nam wynieść
wszystkie rzeczy z autobusu, ustawić się do lady i oczekiwać na swoją
kolej. Potraktowano nas jak przemytników, którzy szmuglują 2 kartony
papierosów.
Cały spektakl
toczył się powoli. Nikt z wycieczkowiczów jednak nie odczuwał grozy
sytuacji. Te marsowe miny celników były po prostu śmieszne. Czuliśmy
się jak nie z tej bajki. Szczytem komizmu był dialog celnika z p.
Krysią. Gdzie wy ukryli sigariety?
Panie ja już 30 lat nie palę. Po co mi wasze papierosy.
„I straszno i smiszno”. W ukraińskiej części naszego europejskiego kontynentu nic się nie zmieniło – „sowiecki ład” pozostał.
czerwiec 2006
Czesław Michalski – doktor nauk historycznych,
Instytut Historii Akademii Pedagogicznej
Instytut Historii Akademii Pedagogicznej
Na kresowych szlakach polskiego dziedzictwa
Tradycją stało się,
że każdego roku grupa osób, członków „Klubu Złoczowskiego”,
bezpośrednio zaangażowanych we współpracę i pomoc charytatywną dla
Polaków na południowo-wschodnich kresach oraz towarzyszący im miłośnicy
przyrody i zabytków dawnej Rzeczypospolitej, wyjeżdżają autokarem na
szlaki tatarskie, po zachodnim obecnie państwie ukraińskim. Poprzednie
wyjazdy związane były z realizacją licznych inicjatyw kulturalnych,
takich jak organizacja Dni Kultury Polskiej i Konkursy Recytatorskie
Poezji Polskiej w różnych miejscowościach zamieszkałych przez Polaków na
Ukrainie. Warto tu przypomnieć, że „Klub Złoczowski”, który był
inicjatorem tych konkursów, zorganizował aż siedem edycji tej niezwykle
popularnej wśród polskiej młodzieży na kresach imprezy
artystyczno-kulturalnej. W związku z coraz większym udziałem polskiej
młodzieży i pojawiającymi się trudnościami finansowo-organizacyjnymi
(brak woluntariuszy, brak społecznego angażowania się aktorów – jurorów,
prowadzących jednocześnie mini warsztaty i własne występy artystyczne),
„Klub Złoczowski” nie był już w stanie utrzymać tak wysokiej rangi i
prestiżu organizowanych imprez. Ażeby nie zniweczyć tego wielkiego
dorobku, konkursy recytatorskie kontynuowane są obecnie przez Krakowski
Oddział Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”.
Wracam jednak do
czerwcowego wyjazdu, tym razem o charakterze turystyczno-edukacyjnym,
zorganizowanym przez niestrudzony Zarząd „Klubu Złoczowskiego”, a w
szczególności przez p. Zofię Gasińską. Korzystając z okazji, panie Zofia
Pogudz i Krystyna Trela z Komisji Opiekuńczej „Klubu Złoczowskiego”,
udzielały, jak co roku, pomocy charytatywnej (zapomogi) dla
najbiedniejszych Polaków zamieszkałych w Złoczowie.
W ciągu siedmiu dni
pobytu na Ukrainie zaplanowano zwiedzić Jaworów, Lwów, Busk, Złoczów,
Olesko, Podhorce, Białykamień, Zborów, Tarnopol, Zbaraż, Trembowlę,
Czortków, Buczacz, Jazłowiec, Czerwonogród, Zaleszczyki, Czerniowce,
Chocim, Okopy Św. Trójcy, Kamieniec Podolski, Skałę Podolską, Kołomyję,
Kosów, Jaworów (huculski), Werchowynę, Worochtę, Jaremcze, Pniów,
Stanisławów, Halicz, Stryj, Drohobycz, Truskawiec, Skole, Mukaczewo i
Użgorod. Trasa miała liczyć około 2500 kilometrów i wiodła przez
Pokucie, Podole, Bukowinę, Nadniestrze, Karpaty Pokucko-Bukowińskie i
przez Słowację do Krakowa. Niestety nie wszystko udało się zrealizować
wg przygotowanego planu. Wynikało to przede wszystkim z aktualnego stanu
ukraińskich dróg publicznych. Niemniej, główny cel wyprawy – zapoznanie
się z polsko-ruskim dziedzictwem narodowym, został zrealizowany.
W piękny, słoneczny
poranek 15 czerwca 2006 roku, wyruszyła 29-osobowa grupa zaopatrzona w
przewodnik opracowany przez prezesa Romana Maćkówkę „Podróż
sentymentalna przez Pokucie i Podole. Śladami polskiego dziedzictwa
narodowego” oraz inne wydawnictwa historyczne „Klubu Złoczowskiego”. W
czasie jazdy autokarem mogliśmy oglądać filmy z wcześniejszych wypraw
„Klubu Złoczowskiego”, zrealizowane przez Mariana Pasternaka. I tym
razem o obsługę filmową i fotograficzną zadbali Marian i Piotr
Pasternakowie.
Tak przygotowani
mogliśmy skonfrontować uzyskaną wiedzę z realiami odwiedzanych miejsc. W
godzinach popołudniowych przez przejście graniczne w Korczowej
dotarliśmy do Lwowa, gdzie mieliśmy okazję na krótkie zwiedzanie miasta,
które jest dla wielu pokoleń Polaków miejscem szczególnym. Większość
grupy odwiedziła mogiły obrońców Lwowa i cmentarz Łyczakowski, na którym
spoczywa wielu wybitnych Polaków, m. in. Maria Konopnicka, Gabriela
Zapolska, Artur Grottger. Wieczorem dotarliśmy na nocleg do Złoczowa.
Nazajutrz udaliśmy
się do Podhorców. Znajdujący się tutaj zamek, który był niegdyś
rezydencją Koniecpolskich z XVII wieku, jest obecnie w remoncie i
mogliśmy tylko wyjść na dziedziniec. Nie udało się również zwiedzić
okazałej kaplicy zamkowej fundacji Wacława Rzewuskiego, jednego z
późniejszych właścicieli Podhorców. Kolejnym etapem wyprawy było
zwiedzenie zamku w Olesku, miejsca urodzin króla Jana III Sobieskiego.
Po południu wróciliśmy do Złoczowa. Największą atrakcją miasta, z którym
tak wiele łączy niektórych członków „Klubu Złoczowskiego”, jest zamek i
chiński pałacyk, który ufundował król Jan III Sobieski dla swej
ukochanej Marysieńki. Obecnie są tam prowadzone prace restauracyjne i
konserwatorskie dla mającego powstać muzeum sztuki orientalnej.
Dziedziniec zamku przygotowywany jest jako miejsce, w którym odbywać się
będą turnieje rycerskie.
W czasie, gdy grupa
turystyczna zwiedzała Podhorce, Olesko i Złoczów, z inicjatywy prezesa
Romana Maćkowki, ja i kol. Marian Pasternak, wyjechaliśmy taksówką do
Huty Pieniackiej, w której wymordowani zostali Polacy w dniu 28 lutego
1944 roku przez Oddział SS Hałyczyna i nacjonalistów ukraińskich.
Odsłonięty 22
października ubiegłego roku obelisk ku czci pomordowanych jest starannie
utrzymywany przez miejscową ludność i odwiedzających turystów z Polski.
Zobaczyliśmy świeżą wiązankę biało-czerwonych kwiatów, co świadczy o
odwiedzaniu tego miejsca tragedii polskiej ludności. Warto przypomnieć,
że w działaniach na rzecz budowy pomnika, aktywnie uczestniczył „Klub
Złoczowski”. Dłuższa zaduma nad tragicznym losem tysiąca osób,
zbrodniczo i bestialsko zamordowanych, wzbudzała smutne refleksje, w
imię czego oprawcy zdolni są do takich czynów.
Dzięki znajomości
terenu, młody, sympatyczny kierowca taksówki, p. Genadij ze Złoczowa,
zawiózł nas do miejscowości Werchobuż, w której znajduje się źródło
Bugu. Niedaleko stąd jest też źródło Seretu.
Okolice leżą w
paśmie Gór Woroniacko-Krzemienieckich i stanowią europejski dział wód.
Rzeki zasilane licznymi źródłami i górskimi cieklinami spływają do
dorzeczy: Wisły (poprzez Bug), Dniestru (przez Seret, Strypę, Złotą i
Zniłą Lipę) i do Dniepru (poprzez Ikwę, dopływ Styru). Są to więc
zlewiska Bałtyku i Morza Czarnego.
Następnego dnia
wyruszyliśmy w drogę do Kamieńca Podolskiego przez Tarnopol, Zbaraż,
Trembowlę, Buczacz, Czortów, Jazłowiec, Czerwonogród, Skałę Podolską,
zatrzymując się, ze względu na brak czasu, tylko w wybranych
miejscowościach. W Tarnopolu zatrzymaliśmy się nad pięknym zalewem
utworzonym na rzece Seret, gdzie uczestnicy mieli możliwość zrobienia
pamiątkowych zdjęć tego urokliwego zakątka miasta. Zalew ten był jednym z
największych w dawnej Rzeczypospolitej (4 km długi i 1 km szeroki) i
znacznie ułatwiał obronność miasta.
Ok. 30 km dalej,
zatrzymaliśmy się w Zbarażu, który zasłynął w roku 1649 bohaterską
obroną ks. Jeremiego Wiśniowieckiego przeciw Bohdanowi Chmielnickiemu,
opisaną w „Ogniem i mieczem” przez Henryka Sienkiewicza. Zdążyliśmy
tylko zwiedzić pochodzący z połowy XVII wieku barokowy kościół przy
klasztorze Bernardynów i zamek obronny. Kolejnym miastem naszego postoju
był Czortków, pięknie położony w jarze rzeki Seret. Odbyliśmy spacer po
bazarze, dotarliśmy do neogotyckiego kościoła Dominikanów i z rynku
zobaczyliśmy na zboczu jaru, na wschód od miasta, kompletną ruinę zamku,
który w XVII stuleciu był często napadany przez Turków i Tatarów.
W Buczaczu zachwycaliśmy się pięknym rokokowym ratuszem. Zwiedziliśmy
również pięknie odrestaurowany, przez polskie stowarzyszenie byłych
mieszkańców Buczacza, kościół farny, fundacji Mikołaja Potockiego z 1763
roku. Następnym etapem naszej podróży był oddalony o 16 km Jazłowiec.
Od strony południowej, na stromym, trudno dostępnym cyplu, oblanym ze
wszech stron wodami Jazwłowczyka, znajduje się ruina zamku imponująca
swoim położeniem. Należał do rodziny Jazłowieckich, przebudowany w XVI
wieku, uchodził za równie silną fortecę, jak Kamieniec Podolski. W
latach 1676-1684 był w rękach Turków, którzy, chociaż zniszczyli całe
miasto, zamek zwrócili nie tknięty. W ruinę popadł dopiero w XVIII
wieku. Z jego materiału zbudowano obok pałac Poniatowskich z obszernym
parkiem, obecnie klasztor i sanatorium sióstr Niepokalanek, które
poczęstowały nas wspaniałym barszczem ukraińskim. W dalszej podróży
mieliśmy inną niespodziankę. Będąc w Czerwonogrodzie, otoczonym wysokimi
czerwonymi ścianami, prezes Roman Maćkówka zorganizował „busa”, który
podwiózł nas do niezwykle malowniczo położonego, 16-metrowego wodospadu
na rzece Dżuryn, największego na Podolu. Bezpośrednio po tej niezwykłej
atrakcji udaliśmy się na nocleg do Kamieńca Podolskiego. Tu czekał na
nas przewodnik polskiego pochodzenia, Aleksander Karbowski, który
zorganizował nam pobyt w tym niezwykle uroczym mieście. W niedzielny
poranek pojechaliśmy na wycieczkę do Bakoty, gdzie był wykuty w wysokim,
skalnym i stromym zboczu nad Dniestrem (właściwie była to niezwykle
wysoka kamienna ściana) klasztor, zachwycający wielkością i ilością
pomieszczeń (3 pieczary i 19 skalnych grobów).
W godzinach
popołudniowych nasz przewodnik oprowadził nas po starym mieście, które
należało do najbardziej malowniczych miast dawnej Rzeczypospolitej.
Kamieniec Podolski jest otoczony rzeką Smotrycz, która w skalistym
(wysokim niekiedy na 40 metrów) jarze, opływa miasto i zamek, tworząc
kształt omegi. Te naturalne warunki zapewniały bezpieczeństwo twierdzy,
dlatego też, do czasów nowoczesnej artylerii, forteca ta była nie do
zdobycia. Do Polski należał od 1396 roku i mimo dzielnej obrony pod
komendą pułkownika Jerzego Wołodyjowskiego, w 1672 roku zdobyli go Turcy
i należał do nich przez cały okres panowania Jana III Sobieskiego. Do
Polski powrócił w 1699 roku. Od 1793 roku objęty został zaborem
rosyjskim, od 1922 leżał w granicach Ukrainy Sowieckiej, a od 1991
należy do powstałego po rozpadzie Związku Sowieckiego, niepodległego
państwa ukraińskiego. Oprócz zamku, podziwialiśmy kościół dominikanów,
mury miejskie z basztą Batorego i katedrę św. Piotra i Pawła z
minaretem.
Kolejny dzień
rozpoczęliśmy od zwiedzania miejscowości w pobliżu Kamieńca Podolskiego,
Okopów św. Trójcy, u ujścia Zbrucza do Dniestru. Okopy, małe miasteczko
położone na wąskim, a wysokim przesmyku, otoczonym z jednej strony
głębokim jarem Dniestru, z drugiej Zbrucza. Od zachodu i wschodu
zamykały miasteczko wały i rowy, a wśród nich dwie bramy: Lwowska i
Kamieniecka. W latach 1692–1699 istniał tu polski obóz warowny, z
którego niepokojono Turków w Kamieńcu i Chocimiu. W 1769 roku bronił się
tu Kazimierz Pułaski z konfederatami barskimi przed Rosjanami. Część
konfederatów uszła za Dniestr, część dostała się w niewolę, a część
wysadziła się w powietrze wraz z kościołem. W czasie rozbiorów Okopy
zagrabione przez Austrię były najbardziej wysuniętą na wschód
miejscowością w Galicji. Po I wojnie światowej Okopy powróciły do Polski
i znajdowały się w okresie II Rzeczypospolitej u zbiegu granic Polski,
Rumunii i Związku Sowieckiego.
Z Okopów św. Trójcy
udaliśmy się w dalszą drogę. Przez wieś Ataki odbijamy 2 km od drogi
Kamieniec Podolski – Czerniowce, by zobaczyć zamek – fortecę Chocim.
Zachowana większość zewnętrznych murów fortecy jest pozostałością
twierdzy zbudowanej w XIII – XV wieku, gruntownie rozbudowanej na
początku XVIII wieku. Obecnie poddana jest restauracji. Pod Chocimiem
zwycięstwa nad Turkami odnieśli w 1621 roku Karol Chodkiewicz i w 1673
roku Jan Sobieski. Wyjeżdżając z Chocimia żegnamy się z naszym
znakomitym przewodnikiem Aleksandrem i udajemy się w kierunku Pokucia.
Na krótko zatrzymujemy się w stolicy Pokucia – Kołomyi, położonej na
lewym brzegu Prutu. Miasto jest przede wszystkim ważnym ośrodkiem
gospodarczym Hucułów, którzy na rynku kołomyjskim organizowali swoje
jarmarki. Do dzisiaj działa muzeum etnograficzne, założone przed II
wojną światową, prezentujące kulturę górali huculskich. Po krótkim
zwiedzaniu miasta, udajemy się na kolejny nocleg do letniskowej
miejscowości Jaremcze, położonej w dolinie rzeki Prut, na
Huculszczyźnie. Na przełomie XIX i XX wieku powstały tu liczne
pensjonaty i wille, o architekturze łączącej elementy miejscowego
budownictwa ludowego ze stylami szwajcarskim i zakopiańskim. Walory
krajobrazowe (przełom Prutu) do dziś przyciągają turystów. Ostatni dzień
naszego pobytu na Ukrainie spędzamy głównie w autokarze pokonując
bardzo długą trasę do Użgorodu, poprzez Karpaty Wschodnie – Czarnohorę,
Przykarpacie i znowu przez Karpaty Wschodnie, tym razem przez Gorgany,
gdzie można było podziwiać piękne górskie krajobrazy i zmagania p.
Stanisława, naszego kierowcy z fatalnym stanem dróg publicznych w tej
części kraju.
Po drodze
zwiedziliśmy Stanisławów, miasto założone na miejscu wsi Zabłocie przez
Andrzeja Potockiego. Nazwę otrzymało od imienia jego syna (poległego pod
Wiedniem w 1683 r.). W okresie II Rzeczpospolitej było to drugie co do
wielkości (po Lwowie) miasto we wschodniej Małopolsce, w którym obok
siebie żyli Polacy, Żydzi, Ukraińcy i Ormianie. Podczas II wojny
światowej władze sowieckie deportowały miejscowych Polaków do ZSRR,
Niemcy wymordowali ludność żydowską. W 1962 roku miasto przemianowano na
Iwano-Frankowsk. Kolejnym miastem na naszej trasie był malowniczo
położony w dolinie Pomianki, na wysokości 400 m n. p. m., Truskawiec,
jeden z bardziej znanych kurortów w Europie z początków XIX wieku.
Potem, już jak wspomniałem, trasa o unikatowych walorach krajoznawczych
wzdłuż doliny rzeki Stryj.
Z Użgorodu przez
Słowację, z postojem na zwiedzanie miasta Lewoczy i przekroczeniem
granicy w Jurkowie, udajemy się do Krakowa. Sprzyjająca pogoda,
bezpieczna jazda, dzięki znakomitym umiejętnościom kierowcy p.
Stanisława Bartyzela, sprawiły, że do Krakowa wróciliśmy w dobrych
humorach.
W czasie podróży
nie obyło się bez przykrych wydarzeń, a to prezes Roman Maćkówka
przypadkowo stał się bohaterem dnia, bo załatwił „busa”, żeby dotrzeć do
wodospadu na Dżurynie, i koniecznie chciał go zobaczyć z bliska, co
okupił kontuzją nogi i dotkliwym krwawym obtarciem rąk i nóg, zsuwając
się z wysokiego stromego zbocza. Po wyjściu z dolegliwej opresji z dumą
stwierdził: byłem, widziałem, zwyciężyłem i własną krwią okupiłem. Były
też niedyspozycje żołądkowe i niedyspozycje uczestników wyprawy. Jednak
dzięki natychmiastowej pomocy lekarzy, Państwa Małeckich i
uczestniczącej w wyprawie grupie farmaceutów, dolegliwości i
niedyspozycje natychmiast były likwidowane.
Podsumować można
krótko: piękna wycieczka, moc nowych wrażeń, nowo poznane miejscowości i
okolice, piękna przyroda i jak na zamówienie pogoda. Czy więcej można
oczekiwać od dobrze opracowanego programu wycieczki?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz