czwartek, 15 marca 2018

Powroty na Kresy część I

2013.10.02 18:15:11

Powroty na Kresy część I
1990 r. – powrót do gniazda po 46. latach.
      
         14 maja Parking Nowohuckiego Centrum Kultury w Nowej Hucie. Tu umówieni jesteśmy na godz. 20:00. Do wyjazdu zgłosiło się 10 osób z „Klubu Złoczowskiego”. Moja siostra jest wyraźnie zadowolona. Po nieudanym wyjeździe grudniowym ten może się powiedzie.

         Autokaru jeszcze nie ma, czekamy więc cierpliwie. Jest nas już 9 osób.

         Nareszcie jest autokar, a do odjazdu pozostało tylko 15 minut. Szybkie ładowanie bagaży, zajmowanie miejsc. Jest jeszcze sporo miejsc wolnych, więc komfort jazdy zapewniony. Już powinniśmy ruszać na trasę, a tu niespodzianka. Nie ma naszej koleżanki Zosi Pogudz zd. Gorączko – ważnej osoby - sekretarza klubowego.

         Czekamy godzinę. Jej wciąż nie ma. Dzwonimy do domu. Podobno spakowana wyjechała przed dwoma godzinami. Szpitale, pogotowia i policja odpowiadają, że nie notowano takiej osoby.

        Wszyscy mają smętne miny, ale mówią jedziemy, więc ruszamy! Jedziemy do Złoczowa - miasta szczególnie nam bliskiego. Ja tam urodziłem się, tam spędziłem beztroskie dzieciństwo, tam zostawiłem swoją młodość i przyjaźnie.

         W autokarze wyczuwa się  atmosferę przygnębienie. Stale ktoś pyta co z Zosią.

         Jest godzina 6:00 czasu polskiego. Dojeżdżamy do przejścia w Medyce, a tu przed szlabanem stoi z bagażami nasza sierota. Bratanek przywiózł ją samochodem. Pomyliła miejsce odjazdu. Pojechali pod „Orbis” w Nowej Hucie, a że było już po 20:00 zdecydowali, że jadą do granicy.
   
     
          Zaraz zmieniły się nastroje. Jesteśmy zadowoleni, że tak się to skończyło i to roztrzepane dziewczę, to „nasze nieszczęście” jest już z nami.

          Naprzejściu w Medyce, na stanowisku kontrolnym po stronie polskiej szybka odprawa i wjazd na stronę rosyjską. Trzeba przestawić zegarki. Tu już jest godzina 7:00. Funkcjonariusze służby granicznej i celnej jakby nas nie dostrzegają. Spacerują wzdłuż stanowiska, rozmawiają,  żartują, a my siedzimy w zamkniętym autokarze jak w kurniku. Czas płynie. Wreszcie pada polecenie wszystkie bagaże zabrać ze sobą i ustawić się w kolejce w budynku przy kantorze służby granicznej. Sprawdzają paszporty, przybijają pieczęcie i odsyłają do kontroli bagażu. Bagaż trzeba ustawić na długim stole, żeby mogli sobie poprzerzucać pedantycznie poukładane rzeczy.

          Czy wreszcie koniec tej zabawy?, o nie, nie, teraz trzeba załatwić różne papierkowe sprawy i opłaty. W sumie trzymali nas przeszło trzy godziny. Podjeżdżamy pod wrota graniczne, odbierają papierki i postój prawie godzinny. Teraz wpuszczają autobusy i samochody z przeciwnej strony, więc musimy swoje odstać. W końcu otwierają te piekielne wrota i wypuszczają nas na trasę.

          Jedziemy po wyboistej drodze. Po lewej stronie widać ciągnący się sznur autobusów i samochodów, porzucone kartony i czuć fetor. Nic się nie zmieniło od grudnia.

          Do Lwowa już tylko niecałe 80. km. Pola nieuprawiane, za to łąki i pastwiska wypełnione krowami, końmi, setkami pasących się gęsi. Co chwilę kierowca musi ograniczać prędkość, bo po szosie spacerują krowy i nie zważając na nic załatwiają swoje potrzeby. W małych stawkach pływają kaczki. Kaczki i kury spacerują w każdej zagrodzie. Zielono, kolorowo, wiosennie - sielski widok. Tutaj czas jakby zatrzymał się w XIX w.

          We Lwowie mamy mieszkać w „Hotelu  Związkowym” na Kleparowie, w pobliżu Skniłowa (lotnisko). Kierowca mówi, żeby się nie martwić, wie gdzie to jest. Jedzie ulicami Lwowa na nowe osiedle na Kleparowie. Mijamy jakiś magazyn handlowy, jeszcze dość znośnie zaopatrzony, bo tłoczą się tam, ludzie, a my już jesteśmy na miejscu. Jest godz. 13:00. Szybki rozładunek bagaży, przydział pokoi. Hotel nawet przyzwoity, choć na obrzeżu miasta.

         Jesteśmy zmęczeni i sponiewierani nocną podróżą. Dobrze, że jest teraz woda, bo z nią we Lwowie bardzo źle. Dostępna jest chwilowo. Lwów rozbudowano nie troszczą się o zapewnienie wody. Ważne, żeby były zbudowane budynki, a o wodzie pomyślimy późnej. Ludzie jakoś przetrwają. Stały problem „demoludów”.

        Jest  godzina 16:00. Pada propozycja jedziemy do centrum Lwowa, może coś zjemy i zobaczymy przynajmniej starówkę. Kierowca dobrze obeznany z miastem, jedzie prosto na ul. Wałową, koło Prochowni. Tu będzie czekał. Na zwiedzanie starówki wyznaczono trzy godziny, a po tym powrót do hotelu.

        Kręcimy się po Rynku, Wałach Hetmańskich, opera zamknięta, można obejrzeć z zewnątrz. Katedra otwarta. Inne kościoły zamieniono na składy mebli, sale koncertowe, muzea ateizmu i archiwa (kościół dominikanów, bernardynów). Na Ruskiej kamienica ze zniszczonymi tynkami, spod których spogląda przedwojenny szyld „Towary Kolonialne Kawa Herbata…”.

       Przed powrotem do autokaru zafundowałem sobie kawę po „ormiańsku”, nomen omen w kawiarni przy ul. Ormiańskiej – bardzo smakowała, piłem taką po raz pierwszy.  Przygotowanie odbywało się obok na ladzie, więc całą tą operację śledziłem na bieżąco. Otóż kawę gruboziarnistą wsypuje się do kokilek (według uznania), nalewa się „kipiatok” i podgrzewa w rozgrzanym piasku kwarcowym, przesuwając je co chwilę, aż zawartość pokryje się pianką, a następnie przelewa się do podgrzanych filiżanek – pycha. Wracając do hotelu w pobliskim magazynie, przechodziłem przez dział elektryczny. Patrzę, a tu stoi to cudeńko. Długo nie zastanawiałem się, kupiłem z pełnym wyposażeniem z dwoma woreczkami piasku kwarcowego.   

        Już wróciliśmy do hotelu. Dzisiaj jest 15 maja, imieniny Zosi. Nie obyło się bez wieczornej biesiady. Wieczorem w holu hotelowym zrobiło się tłoczno. Ktoś przyniósł kwiaty, kto co miał w bagażu to postawił na stoliku. Oczywiście był  szampan, wino i wódeczka. Świętowano do północy, a niektórzy jeszcze w pokojach hotelowych dopijali pozostałe trunki.

       Trzeba iść spać, bo jutro rano wyruszamy do Złoczowa.

Wyjechaliśmy z samego rana. Po drodze wieżyczki kontrolne, żeby ktoś nie zboczył z wyznaczonej trasy. To już było, po wrześniu 1939 r. Wszędzie musi być bumaga „komandirówka”. Już jesteśmy na przedmieściu lwowskim. Serce bije co raz mocniej. Na szczęście zażyłem relanium. Następuje wyciszenie i w miarę stabilizuje się mój stan psychiczny. Już zjeżdżamy do miasta dawną ul. Lwowską. Złoczów leży w kotlinie. To tu, na tej ulicy zimą śmigało się na sankach, tak samo jak na ul. Tarnopolskiej, po drugiej stronie miasta. Przed nami panorama miasta, powracają wspomnienia dawnego Złoczowa, a tu zupełnie inna rzeczywistość. Ulica Jagiellońska zabudowana budynkami w stylu  obowiązującego socrealizmu. Inni ludzie – trzeba przyznać - na razie życzliwi!

       Jeszcze są sowieci, jeszcze obowiązują ich zwyczaje. My skręcamy obok dawnego budynku oficerskiego i już jesteśmy w Hotelu Ukraina, przy dawnych Wałach Miejskich. Przyjmują nas, ale trzeba zgłosić się w komisariacie milicji, podać miejsce zamieszkania i czas pobytu. Coś tam sprawdzają w swoich księgach. Wszystko jak za czasów okupacji sowieckiej w latach 1939 – 1941. Oczywiście musi być „bumaga” na pobyt w miejscu docelowej podróży. Wszystko musi być pod baczną opieką służb specjalnych. Hotel w którym mieszkamy jakkolwiek nazywa się „Ukraina”, to trudno zaliczyć go do jakiejkolwiek klasy. W łazienkach brak kurków.  Woda zimna. Często jej brak. Pościel połatana, lecz nie do końca, bo są jeszcze dziury. Widać, że prana, ale źle wypłukana i sypie się z niej proszek do prania. Leszek Antonowicz woła mnie do swego pokoju i mówi „popatrz jak sprytnie zainstalowali sedes”. Rzeczywiście ze względu na brak miejsca, muszlę zamontowano tak, że nogi trzeba włożyć do brodziku pod prysznicem, ha, ha.

       Po krótkim odpoczynku każdy rusza do swojej „zagrody”. Ja mieszkałem na Podwójciu. To nazwa jeszcze z czasów Sobieskich. Tam mieszkał kiedyś wójt i gospodarzył na wyznaczonym mu terenie. Z czasem powstała tu dzielnica zabudowana dworkami i kamieniczkami, a przy nich powstały piękne ogrody kwiatowe oraz sady pełne wszelakiego ptactwa.

      Naszego obszernego domu już nie ma. Został zbombardowany. Stoi tu teraz „buraczysko”, gdzie mieści się szwalnia. Ogrody też zostały zabudowane szpetnymi budynkami przemysłowymi. Rozpacz! Nasz dom był obszerny. Hol, pięć pokoi, kuchnia i służbówka oraz duża przeszklona weranda. Za domem ogród i sad. Pozostały tylko wspomnienia.

       Kiedyś dom należał do rodziny Ekertów. Później był w rękach żydowskich. Rodzice kupili go na przełomie lat 20/30.

       Pani Ekertowa, podobno z rodziny ziemiańskiej, miała w zwyczaju mówić w sposób wyszukany. Kiedy na targu robiła zakupy zwracała się do kobiety sprzedającej nabiał w sposób następujący: „córo wsi po czemu są te kurze owoce”, albo do magistrackiego pracownika doglądającego skwery: „stróżu porządku publicznego, pozwól mojemu dziecię poigrać na tej trawie”.

       Była prawdopodobnie mocno związana z dawną posiadłością, bo od czasu do czasu pojawiała się.

       Kiedyś w upalny czerwcowy dzień, przyszedł Jasiek Matwiszyn, syn mleczarki  z Woroniak, ażeby skosić wybujałą trawę. Przerażony tym co zobaczył pobiegł do ojca do cukierni i mówi, proszę pana tam trawie opala się naga kobieta. Ojciec odpowiedział, Jasiek przyjdź w inny dzień. To była pani Ekerowa.

       Moim ulubionym miejscem zabaw to tereny na końcu ulicy Podwójcie. Tam pobudowali się nasi, wujostwa Bogdanowiczowie, Żugajowie i nauczycielka  (nie pamiętam już nazwiska), którzy kupli działki od rodziców. Tam była też nasza parcela.

       Obok kiedyś było piękne rozlewisko płynącej rzeczki młynówki, zasilającej w wodę piękny basen kąpielowy. Po basenie zostały tylko niewielkie betonowe fragmenty, a rzeczkę zamknięto groblą i śluzą. Piękne łąki i źródliska krystalicznej wody zamieniono w jezioro, brudne i cuchnące, a dawny zalew został zasypany i założono park. Po co?, skoro tuż obok na górze parkowej istniał park z pełną infrastrukturą sportową. Teraz też w ruinie. Podmiejski ekosystem został całkowicie zniszczony. Łza się w oku kręci.

        Pod wieczór w kościele zastaliśmy sędziwego księdza proboszcza Jana Cieńskiego. Było już po nieszporach majowych. Ksiądz zaprosił do zakrystii. Były rozmowy i wspólne zdjęcia. Ksiądz Jan Cieński pochodził z ziemiańskiej rodziny. Ukończył studia rolnicze w Dublanach. Rodzina miała majątek ziemski we wsi Okno, w połowie drogi ze Skałatu do Satanowa (Międzybory). Prawdziwy duchowny. Oświadczył, że nie opuści Złoczowa jak długo będzie tu choć jeden Polak. Kiedy Sowieci ponownie zajmowali Złoczów, postrzelony został sowiecki oficer wysokiej rangi. Ksiądz Jan Cieński na barana zaniósł go do szpitala. Za ten czyn władze sowieckie pozwoliły mu dalej prowadzić duszpasterstwo w Złoczowie. Mimo to był szykanowany przez miejscowe władze i gazetę „Zołocziwskie Słowo”.

        Po wizycie poszliśmy jeszcze spacerem do zamku. Tutaj  NKWD w 1941 r. zamordowało kilkaset więźniów politycznych. Wszystko pozamykane i pod strażą, a tu czas już na kolację. Wracamy do hotelu, tam blisko jest bar Janina. Czyżby nazwa nawiązywała do herbu Sobieskich „Janina”. Zamawiamy co kto chce. Ja oczywiście pierogi.

        Wieczorem w holu hotelowym jeszcze rozmawiamy o tym co kto widział, co go zaskoczyło i o dawnym Złoczowie.

         Nie ma już Kępy. Trawestując wiersz Wincentego Pola o modrzewiowym zameczku na Kępie można powiedzieć:

Stary dworzec modrzewiowy
Już od dawna nie istnieje
Nie ma sadów ni dąbrowy
Zaś w pamięci pozostało
Wzgórze zwane kiedyś „Kępą”
Na tym wzgórzu rosły drzewa
Stare klony i kasztany
Wśród nich dróżki białe wiodły
Słuchać było ptaków śpiewy
I radosną dzieci wrzawę.
Dziś już nie ma  wzgórza „Kępa”
Spychaczami go zepchnięto
Stoją dzisiaj gmachy wielkie
Instytucji państwowych
O przeszłości zapomniano.

         Nie ma też Rynku Zielonego i Rybnego. Zabudowano go wielkim gmaszyskiem, nie ma  sklepów przy ulicy głównej i ulicach przylegających. Zamieniono je na mieszkania. Za to przy Rynku głównym stoi wielki „Uniwermag”. Ulice jakby wyszczuplały, bo nie ma wielkich okien wystawowych. Złoczów w 80 % został zniszczony przez intensywne bombardowania. Nie ma secesyjnych wystrojów ocalałych kamienic. Zostały otynkowane. Gdzie były wolne miejsca, tam postawiono nowe budynki mieszkalne. Mauzoleum pomordowanych Polaków w 1918 – 1919 przez Ukraińców zdewastowane, w dachu wielka wyrwa od wybuchu pocisku. Nie ma studni przy zamku, gdzie czczono 19 stycznia święto Jordan, ani młyna na rzece Młynówce. Nie ma św. Jana Nepomucyna, pięknej rzeźby w drewnie z końca  XVIII w. Stała blisko studni (wspomnianego źródła) u podnóża góry zamkowej.  Nie ma gniazda sokolego Gmachu Sokoła, gdzie mieściła się sala kinowo-teatralna. Został zbombardowany i rozebrany. Szkoła Powszechna im. Adama Mickiewicza jakoś ubogo wygląda, dawno nie remontowana. Nie ma przy niej pięknych kwietników, rabatów i drzew akacji, które w czerwcu kwitły zapowiadając nadchodzące wakacje. Jaki to był silny i przyjemny zapach. Nie ma pomnika Adama Mickiewicza. Posąg naturalnej wielkości stał u zbiegu ulic Kościuszki, Sieńkiewicza i Kopernika na małym skwerze. Zastąpiono go popiersiem Gorkiego. Na placu 3. Maja pomiędzy kościołem parafialnym, starostwem i budynkiem Gimnazjum Jana III Sobieskiego nie ma  rzeźby Matki Boskiej. Przez ul. Brodzką już nie płynie Złoczówka. Pozostało zaśmiecone koryto pełne przeróżnych odpadów. Po prawej stronie Złoczówki były tandetne domki drobnych handlarzy i biedoty żydowskiej, zapluskwione i zawszone. W rzece były zatopione drewniane skrzynie z luźnych desek, gdzie handlarze żydowscy trzymali ryby przeznaczone na święta Bożego Narodzenia. Handlowali rybami na Rynku Zielonym. W czasie okupacji niemieckiej, po wymordowaniu Żydów przez Niemców i policję ukraińską, domki zostały rozebrane.

         Złoczów przed wojną, choć nie kuli tu kozy jak w Pacanowie, miał też swojego kozła Kubę, ozdobę miasta. Przywiózł go ktoś do lecznicy i tam już pozostał. Często spacerował po mieście, darzony sympatią mieszkańców. Było to zmyślne zwierzę. W niedzielę, kiedy wojsko maszerowało do kościoła, kozioł wybiegał przed orkiestrę i tak maszerował przez całe miasto. Kuba był wielkim smakoszem afiszy, a właściwie kleju z mąki. Kiedy pojawiał się pracownik magistratu, by miejskie okrąglaki okleić afiszami, zjawiał się też kozioł ulubieniec mieszkańców i kiedy pracownik magistratu odszedł kozioł spokojnie zjadał to co zostało naklejone. Często wsadzano go do kozy (areszt w magistracie). Wtedy przychodził dr Jaworski z lecznicy, by go wykupić. Wspominano anegdoty złoczowskie, a to, że „najlepsze kremówki są u Maćkówki”, albo szerzącą się plotkę podawaną z ust do ust. W Złoczowie starostą był Płachta. Cukiernia – kawiarnia znajdowała się w centralnym punkcie przy Wałach obok Magistratu w dwu piętrowym budynku Rady Powiatowej podległej staroście. Już od wczesnej wiosny na zewnątrz funkcjonował ogródek kawiarniany. Ojciec założył nad nim markizę wypuszczaną i ściąganą korbką. Szybko to podchwycono i zaczęto przekazywać sobie anegdotę „wiesz Maćkówka wyrzucił płachtę na Wały”. To się nie spodobało panu staroście, więc wymówił najem lokalu. Cukiernię musiano przenieść do innego lokalu przy głównej ulicy Sobieskiego. Teraz  Polaków jest niewiele. Nie ma Żydów, nie ma bożnicy, jedynie kościół wypełniony jest wiernymi. Przychodzą tu grekokatolicy, bo cerkwie zostały zamknięte. To już inne miasto, jakby obce. Wspominano więc stare dzieje: profesorów, nauczycieli, koleżanki i kolegów.

         W Złoczowie przed wojną mieszkali Żydzi (60%), Polacy (30%), Rusini - Ukraińcy (10%). Żydów wymordowano - Polaków wypędzono.

         Zrobiło się późno, czas już na spanie. Jutro wyjazd do Krzemieńca, Poczajowa i powrót do Krakowa przez Lwów. Spory kawał drogi. Jazda na cały dzień i noc, a przecież chciałoby się jeszcze coś zobaczyć.
murach jest ulica Słowackiego i dworek, w którym wystawiono pamiątki po słowackim. Szumnie nazywa się Muzeum Słowackiego. Dworek nie ma nic wspólnego z domem Słowackich, który mieścił się na terenie Liceum Krzemienieckiego.

        W Krzemieńcu podobno jest jeszcze sporo polskich rodzin.

        Już jest późna pora, trzeba coś zjeść. Przy głównej ulicy jest restauracja „Bona”. Nawet dobre żarcie, a tu trzeba się spieszyć, żeby zobaczyć Poczajów.

        Jedziemy do Poczajowa, z dala widać już wzgórze i Ławrę Poczajowską, górującą nad miasteczkiem. W Poczajowie, niestety też nie wiele można zobaczyć, wszystko pozamykane.

Z przewodnika turystycznego wyczytałem:

Ławra Zaśnięcia Matki Bożej w Poczajowie, to najważniejszy ośrodek prawosławnego życia monastycznego na Wołyniu i drugi na całej Ukrainie po Ławrze Pieczerskiej w Kijowie. Jeden z trzech ukraińskich klasztorów prawosławnych o statusie ławry (w całym Patriarchacie Moskiewskim tym tytułem może posługiwać się pięć monasterów).

Już w XII w. osiedlali się tu mnisi-anachoreci. Uważano, że teren ten wybrany został przez Matkę Bożą.

W 1597 r. dzięki wsparciu finansowemu Anny Hojskiej, powstał tu prawosławny klasztor cenobityczny. Fundatorka przekazała też wspólnocie Poczajowską Ikonę Matki Bożej, czczoną w Kościele prawosławnym jako cudotwórczą.

W latach 1604-1651 przełożonym monasteru był ihumen Hiob, późniejszy święty prawosławny. W czasie kierowania przez niego wspólnotą klasztor był ośrodkiem przeciwko unii brzeskiej.

W XVIII w. monaster przyjął unię i do 1833 był administrowany przez zakon bazylianów. W okresie tym powstała większość istniejących do dziś budynków klasztornych, w tym główny sobór Zaśnięcia Matki Bożej w stylu rokoko, zaś kult Poczajowskiej Ikony Matki Bożej rozszerzył się na cały teren Rzeczypospolitej (był odtąd obecny nie tylko wśród chrześcijan wschodnich obrządków). W 1773 obraz ten został koronowany z błogosławieństwa papieskiego. Bazylianie prowadzili w Poczajowie drukarnię publikującą różnorodne druki. Również oni jako pierwsi zaczęli określać monaster mianem ławry.

W drugiej połowie XVIII w. pojawił się fundator, który zainteresował się monastyrem i posiadał środki, aby podjąć się wielkiej przebudowy. Mikołaj Bazyli Potocki, wojewodzic bełski i starosta kaniowski około roku 1758 przeszedł na greckokatolicyzm. Nie była to zmiana wyznania, a jedynie obrządku. Starosta był wielkim wielbicielem wszystkiego co ruskie, ruskiego obyczaju i mowy a także bizantyńskiej liturgii.  Według jednych zmiana obrządku  spowodowana była  konfliktem ze spowiednikiem, ale malowidła w Poczajowie pokazują tę konwersję jako związaną z cudownym uratowaniem się sługi Potockiego, którego ten chciał zabić w gniewie. Nie wnikając w przyczyny, zmiana obrządku przez wielkiego magnata przysporzyła monastyrowi możnego protektora. Z jego fundacji powstało wspaniałe barokowe dzieło, które możemy podziwiać do dziś.

W konsekwencji rozbiorów Rzeczypospolitej Poczajów znalazł się w 1795 w granicach Imperium Rosyjskiego. W 1833 roku, z powodu poparcia bazylianów dla powstania listopadowego, klasztor został im skonfiskowany przez władze rosyjskie i oddany Rosyjskiemu Kościołowi Prawosławnemu. Od tego momentu jest on męską wspólnotą tego wyznania. Mnisi prawosławni usunęli z wyposażenia monasterskich cerkwi elementy pochodzenia łacińskiego. Najważniejszą inwestycją budowlaną dokonaną w czasie przynależności Ławry Poczajowskiej do Imperium Rosyjskiego było wzniesienie soboru Trójcy Świętej, jednego z najważniejszych zabytków wczesnego modernizmu rosyjskiego. W ostatnich dekadach XIX wieku i pierwszych wieku XX Ławra Poczajowska stała się ośrodkiem rosyjskiego nacjonalizmu i Czarnej Sotni.

Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę monaster znalazł się w jurysdykcji Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego i był jego największym sanktuarium i ośrodkiem pielgrzymkowym. Honorowy tytuł przełożonego Ławry Poczajowskiej przysługiwał metropolicie warszawskiemu i całej Polski. W 1939, gdy wschodnie województwa II Rzeczypospolitej zostały zagarnięte przez ZSRR, monaster ponownie przyjął zwierzchnictwo Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego. Funkcjonował przez cały okres II wojny światowej. Nie został również nigdy zamknięty w czasie powojennej przynależności do Związku Radzieckiego, chociaż mnisi byli – zwłaszcza w latach 60. XX wieku – poddawani szykanom i stracili cały majątek klasztorny. Od 1990 funkcjonuje w jurysdykcji Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Moskiewskiego, tradycyjnie opowiadając się za zachowaniem przez Patriarchat Moskiewski zwierzchności nad prawosławnymi strukturami na Ukrainie. Przywilej stauropigii uzyskał w 1997. Honorowym przełożonym wspólnoty jest od tego roku metropolita kijowski i całej Ukrainy, którego na miejscu reprezentuje namiestnik noszący tytuł biskupa poczajowskiego. Najważniejszymi przedmiotami kultu w Ławrze Poczajowskiej są Poczajowska Ikona Matki Bożej, kamień z odbitą stopą Matki Bożej oraz relikwie Hioba Poczajowskiego).

Warto tu jeszcze powrócić.

Z dziejów Poczajowa należy wspomnieć, że we wrześniu 1939 roku po wkroczeniem Armii Czerwonej miejscowi Ukraińcy utworzyli milicję i przejęli władzę w mieście. Na początku lipca 1941 miasto zajęli Niemcy, zamknęli ludność żydowską w liczbie około 1 tys. w getcie, które zostało zlikwidowane 12 sierpnia 1942 r.  przez niemiecką żandarmerię i ukraińską policję. Rozstrzelano 794 osób, pozostali zdołali zbiec i uniknąć egzekucji, bądź pozostawiono ich przy życiu dla wykonywania robót drogowych. Polacy, których w Poczajowie żyło tylko około 10 rodzin, w lipcu 1943 roku po doniesieniach o rzezi wołyńskiej wyjechali do pobliskiego Podkamienia, co jednak nie uchroniło ich przed atakiem UPA. Opowiadanie o walce z Sowietami i Niemcami o wyzwolenie Ukrainy można zaliczyć do bajek. To taka mała dygresja.

         Teraz jedziemy już prosto do Lwowa. Jest już późne popołudnie jak wjeżdżamy do Lwowa od strony Winnik. Jedziemy na Łyczaków. Jeszcze zdążyliśmy przed zamknięciem polskiej nekropoli. Orlęta oglądamy z daleka, widać jakieś prace rekonstrukcyjne.

         Jeszcze zatrzymujemy się na Wałowej. Krótki spacer po starówce i jazda koło Stryjskiego Parku do cerkwi św. Jura. Zamknięta, a na dziedzińcu przepychanki kobiet prawosławnych i grekokatolickich, o to kto ma otrzymać cerkiew. Kobiety tak zawzięcie dyskutują, że jedna, ażeby dołożyć przeciwniczkom uniosła spódnicę i pokazała pupę. Ciekawe kto je pogodzi.

          Nam pozostało już tylko pożegnać się ze Lwowem i ruszyć do granicy.

          Mija godzina i trzydzieści minut i jesteśmy już przed przejściem granicznym, na końcu kolejki. Czeka nas trzy godziny ślimaczego tempa. Wreszcie jesteśmy przed wrotami. Przed nami kilka autobusów i samochodów. Czekamy cierpliwie. Jest dłuższa przerwa, ani nie wpuszczają, ani nie wypuszczają. Zaczyna wrzeć. Jest awantura, bo oczekujący wymyślają ruskich od kacapów. Jest 11:00. Pojawia się jakiś oddział zbrojnych w pałki i zaczynają pałować tych przed bramą. Kogoś zakuto w kajdanki i odprowadzono. Agresja się nasila i udziela się wszystkim. Nasz kierowca ma już dość tych co się wciskają na siłę i zajechał drogę. Z autobusu forsującego przejście wyskoczy facet i zaczyna w sposób ordynarny rugać naszego kierowcę. Ja wyskoczyłem z autobusu i pytam dlaczego tak ordynarnie wyzywa naszego kierowcę, a ten do mnie puścił wiązankę nie cenzuralnych słów. Ja nie wiem dlaczego odwinąłem rękę i przyłożyłem mu w papę. Ten zbaraniał. Nigdy czegoś takiego nie uczyniłem. Pojawił się kierownik grupy i okazało się, ze to polscy pracownicy wracający z kontraktu. Tłumaczy, że chcieli by szybko wrócić do kraju, a ja na to, że my też chcemy szybko wróci do kraju. Nasz kierowca nie ustąpił i musieli wracać na koniec kolejki. A miałem wyrzuty, że dopuściłem się tak niegodnego czynu i zacząłem szukać faceta, żeby go przeprosić. W końcu zrezygnowałem i podszedłem do bramy i pytam czy jeszcze długo będziemy czekać, bo ja jadę z emerytami i inwalidami, a on mówi „dawaj w period”. Pokazałem ręką  naszemu kierowcy, żeby wyjechał z kolejki i podjechał pod bramę. Żołnierz otworzył wrota i już byliśmy po drugiej stronie bramy, ale to nie koniec, bo musieliśmy odstać swoje z wszelkimi procedurami. Po godzinie jesteśmy już po polskiej stronie, krótkie formalności i życzenia dobrej drogi. Jest 12:00, a my już w Przemyślu, a właściwie w Europie. O 6:00 rano byliśmy już na parkingu w nowej Hucie. Czy będzie nam się chciało jeszcze pojechać na wschód od Europy?

komentarze: 1 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz