czwartek, 15 marca 2018

Kazimierz Chłędowski, Pamiętnik, Tom I, Galicja (1843 – 1880)

2014.07.30 21:

Z początkiem grudnia nastąpiła w mojej egzystencji innego rodzaju katastrofa. Od dawna obawiałem się , aby mnie namiestnik znowu hr. Gołuchowski nie przeniósł do starostwa, do jakiegoś małego miasteczka. Z porządku rzeczy każdy młody urzędnik Namiestnictwa powinien był odbyć przez jakiś czas praktykę przy starostwie; mnie jakoś to wygnanie dotąd omijało, ale nareszcie musiało przyjść do tej nieprzyjemności. Głuchowski był dla mnie teraz źle usposobiony; gdym raz w jakimś interesie podszedł do niego, nazwał mnie z rodzajem wyrzutu leichtes Blut. Łoziński starał się wprawdzie o ile możności u Loebla, który był teraz szefem prezydialnym, łagodzić złe humory namiestnika, ale to nie na wiele się przydawało; jednego pięknego poranku powiedziano mi, że 13 listopada 1873 mam się zgłosić do służby przy starostwie w Złoczowie. Byłem wówczas komisarzem, brałem z Namiestnictwa 102 fl na miesiąc , miałem z Towarzystwa Gospodarskiego zawsze jeszcze miesięcznie 50 fl za statystyczne prace, a z literatury jakie kilkadziesiąt złr zasilało kasę. Obawiałem się jednak, że wskutek przeniesienia się mojego ze Lwowa ubędzie dochód z Towarzystwa Gospodarskiego, a i większa praca przy starostwie aniżeli przy Namiestnictwie pozbawi mnie możności pisania do dzienników, zwłaszcza do „Gazety Lwowskiej”. Nie było jednak na to wszystko rady, trzeba było wyjeżdżać i od Marylki się oddalić. Przed stanowczym przeniesieniem się pojechałem do Złoczowa, aby sobie mieszkanie wynająć, gdyż o jakikolwiek ludzki pokop było tam bardzo trudno. W smutny dzień jesienny wysiadłem na stojącym w pustym polu dworcu kolei żelaznej w Złoczowie. Obszarpany powóz o chudych szkapach z poobijanymi bokami i żydowskim woźnicą zawiózł mnie przez puste pola do miasta. Śniegu oczywiście jeszcze nie było, ale błota co niemiara; na lewo tuż, pod miastem, na pagórku ruiny dawnego zamku złoczowskiego, jedynie urozmaicenie pejzażu, zresztą obszarpane domy, mało drzew, deszczownie, ponuro. Serce mi się ścisnęło, że tutaj może lata trzeba będzie przepędzić. Poszedłem do starosty, którym był Pluszk, ożeniony z Szyszkowską. To ożenienie widocznie dodawało splendoru panu Pluszkowi, bo je wymieniano przy każdej sposobności. Pan Pluszk mógłby był Lamowi służyć za model do jego sławnego pana Precliczka. Chudy, wysoki, z farbowanymi na czarno faworytami i łysiną pokrywaną starannie kilkunastoma pozostającymi jeszcze włosami, należał pan starosta do owych amfibiów galicyjskiego społeczeństwa, które w istocie rzeczy pozostawały zimnymi na wszelkie polityczne prądy, zastosowując się w swych przekonaniach przynajmniej na zewnątrz do każdoczesnego namiestnika. Pan Pluszk źle mówił po polsku, ale teraz dość dużo używał krajowego języka, bo namiestnikiem był Gołuchowski. Przyjął mnie bardzo uprzejmie, zaczął się wypytywać o to i owo, a gdy w czasie rozmowy woźny wszedł i powiedział, że ktoś czeka z bardzo pilnym interesem, pan Pluszk wrzasnął piskliwym głosem: Soll warten!, a ten wykrzyknik dawał mi miarę tonu jaki w starostwie panował. Pan starosta (z tytułem radcy Namiestnictwa) oznajmił mi zaraz bardzo nieprzyjemną wiadomość, że będę referentem rzeczy wojskowych, to znaczy będę przeprowadzał rekrutacje, czego się
zawsze obawiałem jako czynności niezmiernie nudnej, pełnej odpowiedzialności i niesłychanie przykrej dla cywilizowanego człowieka. Od pana Pluszka poszedłem do pierwszego komisarza Fechnera, mówiącego wprawdzie wcale dobrze po polsku, ale urzędnika tych samych co pan starosta przekonań, to jest przekonań nijakich, ubarwionych lekkim wstrętem do polskiej szlachty. Przyjacielem moim i podporą na tym wygnaniu miał być dla mnie Ludwik Leszczyńki, praktykant konceptowy, młodszy ode mnie, ale Polak jak się należy, z obywatelskiego domu, o którym słyszałem, że bardzo miły i zacny chłopak. Pierwsze spotkanie z Leszczyńskim zawiodło mnie trochę w moich oczekiwaniach; przyszły mój przyjaciel był bowiem zarozumiałym lwem małomiejskim, bawiącym się w dowcipnego i spoglądającym po każdym mniemanym dowcipie na obecnych, jakie na nich zrobił wrażenie. Leszczyński siedział w biurze w juchtowych butach z cholewami, w krótkim futerku, palił fajkę na długim cybuchu, a co trzeciego przynajmniej chłopa lub Żyda przychodzącego do niego z interesem, za drzwi wyrzucał. Biura były na parterze, ciemne, brudne, haniebne. Nie myto tam podłóg od niepamiętnych czasów, przez zaprószone okna zaledwie światło dzienne przechodziło, a obłok dymu z fajek i papierosów unosił się nad papierami. Pokazano mi mój pokój; był on mały, papierami zawalony, biurko stało zabrudzone atramentem i przez lat dziesiątki służyło za pole popisu rzeźbiarskich talentów moich poprzedników, bo powyrzynane na nim były scyzorykami cyfry, figury, a nawet serce przebite strzałą. Koledzy wzięli mnie zaraz w opiekę i powiedzieli, że jedyne mieszkanko, jakie jest obecnie wolne w Złoczowie, są dwa pokoje u Żyda Feuermana i że powinien bym tam zaraz pójść je wynająć. Po ulicach Złoczowa było bezdenne błoto, a dom Feuermana leżał na placu jeszcze bardziej błotnistym, bo niżej od innych ulic leżących. Chcąc się dostać do mego przyszłego mieszkania trzeba było przeskakiwać kałuże rzadkiego błota i obchodzić ostrożnie całe kupy najrozmaitszych odpadków. Zdechły kot leżał także na kupie śmieci, dla urozmaicenia obrazu. Na odrzwiach parterowego, stosunkowo jeszcze dość porządnego domu był przybity na ukos blaszany skrawek, zawierający wewnątrz przykazania Mojżesza, a każdy wchodzący do mieszkania Żyd dotykał palcem tę blaszkę, składając w ten sposób rewerencję biblijnym zakonom. Z malej sieni wchodziło się na prawo do gospodarstwa, na lewo do dwóch pustych pokoi, z których jeden większy, wychodził na ów plac, którym przyszedłem, drugi z jednym oknem – na podwórze. Pod oknem stawiano właśnie budę z choiny, która miała służyć za miejsce nabożeństwa podczas jesiennych świąt żydowskich, tak zwanych „Kuczek”. Pokoje były wapnem wybielone, dość duże, w jednym tylko, większym, podłoga z jednej strony była pochylona, gdyż zapewne belki na których spoczywała, pogniły. Wyboru nie było, trzeba było wynająć to pomieszkanie, za które żądano19 guldenów miesięcznie. Do usługi wynająłem sobie jakąś dochodzącą babę, która już mojemu poprzednikowi w tym mieszkaniu pokój sprzątała, a załatwiwszy w ten sposób najkonieczniejsze interesa w Złoczowie, wróciłem do Lwowa, aby rzeczy spakować i przenieść się na powiat. U handlarza mebli, oczywiście Żyda, kupiłem łóżko, szafę i garnitur mebli, kanapę z sześcioma fotelami pokrytą ciemnoczerwonym rypsem. Kanapa i fotele kosztowały przestępną cenę 90 fl, ale też sianem były wypchane. Wyjeżdżając ze Lwowa obiecywałem sobie, że co tydzień będę mógł przyjeżdżać do Marylki, a w każdym razie, na święta Bożego Narodzenia razem przepędzimy. W prezydium Namiestnictwa zostawiłem jedyną życzliwą mi duszę, radcę Namiestnictwa Loebla, po którym się spodziewałem, że mnie z czasem z tej Syberii wybawi. Gdym jednak przyjechał do Złoczowa przekonałem się
wkrótce, że częste wyjazdy będą niemożliwe, bo pracy było dużo, zwłaszcza, że mój poprzednik pozostawił mi setki nie załatwionych, chociaż drobnych spraw. Jako główny depozyt oddano mi tak zwane Stellungslisten, spis obowiązanych do służby wojskowej, wynoszący kilka tysięcy nazwisk. Zwróciło to moją uwagę , że na tych listach częściej, jakby się spodziewać można, powylewany był atrament i to w taki sposób, że nazwiska jakiegoś popisowego doczytać się nie było można. Owe plamy atramentu zalewały też tylko żydowskie nazwiska. Miałem pod moją komendą jakiegoś starego diurnistę, widocznie wielkiego filuta, który od dawien dawna pomagał referentowi w sprawach rekrutacyjnych, jego się więc zapytałem, co te plamy maja znaczyć, ale dostałem odpowiedź dziwiącą się po trosze mojej naiwności. Po prostu mój diurnista, a może poprzedni referenci wylewali niby to przypadkowo atrament na nazwiska młodych Żydków popisowych, a gdy i nazwiska nie można było wyczytać i akt odnoszący się do owego popisowego z regestratury się ulotnił, trudno było dojść, kogo właściwie tam opuszczono. W ten sposób ten lub ów Żydek uwalniał się na długi czas, a może i na zawsze od wojska, zwłaszcza gdy zmienił miejsce pobytu. Zacząłem naturalnie zamykać na klucz listy poborcze, aby mi na nie, nie wylewano atramentu, ale też niebawem przyszedł do mnie bardzo zamożny Żyd złoczowski, niby to z powitaniem, ale w ciągu rozmowy zaczął mnie się wypytywać, dlaczego koni nie trzymam. Przecież taki pan komisarz jak ja mógłby sobie tę przyjemność zrobić, zwłaszcza żeby go to nic nie kosztowało, bo Żydkowie owies i siano za darmo by mu dostarczali. Pożegnałem oczywiście przyjacielskiego doradcę, ale Żydzi nie dali za wygraną i przez właściciela domu, w którym mieszkałem zaczęli mi robić rozmaite propozycje; widząc jednak, że żartami ich zbywam, dali mi niebawem spokój. Prawie równocześnie ze mną przydzielony został do starostwa w Złoczowie komisarz powiatowy Bolesław Rozwadowski, dawny mój znajomy, ożeniony z panną Żarską. Bolek nie odznaczał się wielką inteligencją , załatwiał sprawy powoli i źle, i jak Leszczyński palił w biurze fajkę na półtora metra cybuchu i co trzeciego Żyda lub chłopa przychodzącego do niego z interesem, wyrzucał z wielkim hałasem za drzwi. W tej mierze był artystą.
Dom Rozwadowskich był dla mnie jedynym w Złoczowie przyjacielskim przytułkiem; chodziłem tam często wieczór, a chociaż wzorowy tam panował nieporządek, chociaż Bolek ciągle krzyczał na sługi, a dzieci brudne chodziły, przecież można było przy herbacie pomówić o czymś innym, a nie o rekrutacji i o pani Pluszkowej, zwłaszcza, że pani Rozwadowska dość była oczytaną kobietą. Przychodził tam także Ludwik Leszczyński, rozsiewał swoje niedowcipne koncepty, a często bywał ktoś z okolicy, z obywatelstwa. Ludwik, niski, czupurny, był dość zamożnym chłopakiem, wynajmował mały dworek zagłębiony w nieprzebytych kałużach ulicznego błota, trzymał małego służącego, będącego zarazem furmanem do bardzo małych koni , i rad był do tego domku sprowadzić wkrótce również małą żonę. W tym celu ciągle wyjeżdżał w sąsiedztwa, a ponieważ należał do bardzo oszczędnych, więc przy tej sposobności chciał zawsze i pieniężnie coś zarobić i brał na siebie mnóstwo tak zwanych „komisji” urzędowych, czynności po wsiach , za które interesowane partie płaciły. To jeżdżenie po żydowskich karczmach nie bardzo się wszakże przyjemnie skończyło, bo kochany Ludwiczak dostał gdzieś szkaradnego wyrzutu, świerzbu, pomiędzy Żydami, musiał się ciągle siarką smarować, a przez długi czas nie mogliśmy mu ręki podawać, bojąc się od niego zarazić. Rozwadowscy, ja, Ludwiczak i radca sądowy
Jachimowski stanowiliśmy obywatelsko-polską część złoczowskiej biurokracji; galicyjsko-czesko-niemiecki konglomerat stanowili: pp. Pluszkowie ,Fechnerowie i Krziżowie. Fechner był najstarszym komisarzem przy starostwie, spokojny człowiek, ale cieszący się w duchu, jeżeli się szlachcicowi stodoła spaliła; pani Flechnerowa uchodziła za największą elegantkę w Złoczowie i krzywo się na to patrzyła, że u Rozwadowskich bywają pp. Gnoińscy z Krasnego, Hubiccy z Ożydowa, a nawet czasami zagląda tam hr. Wodzicki. P. Krzyż, a raczej Kriż, był Czechem, lekarzem powiatowym, jednym z tych pionierów czeskiej biurokracji, która niemało Galicji szkody przyniosła. Kriż miał trzy nie wydane córki i z tego powodu prowadził dom bardzo otwarty. Co chwilę ja i Leszczyński, jako kawalerowie byliśmy zapraszani do pp. Kriżów, a na każde takie przyjęcie napiekły panny doktorówne tyle placków i najrozmaitszych bałabuchów, tak nas nimi nielitościwie częstowały, że kolacje trwały po trzy godziny i ledwo żywi stamtąd wychodziliśmy. W intencjach państwa Kriżów najstarsza panna Hermina, była dla mnie przeznaczona, dobrze już po polsku mówiąca, bo w Galicji się urodziła i prawdę powiedziawszy towarzystwo jej bardzo by mi było przyjemnie, gdybym się był nie obawiał, że każde większe zainteresowanie się nią mogłoby było być wziętym za staranie się o jej rękę. Trzymałem się więc na uboczu i chodziłem tam tylko wówczas, kiedy i Leszczyński był w moim towarzystwie. Te wieczory u pp. Krzyżów miały to dobrego, że jedzenie było wyborne, co dla żołądka skazanego na restauracyjny wikt nie było rzeczą obojętną. Wszyscy kawalerowie urzędnicy jadali w „hotelu” ,żydowskim zajeździe, gdzie brudny kelner nam usługiwał. Większa część moich kolegów ratowała się tak zwanymi „śniadankami”, wychodziła do korzennego dobrego sklepu, jadła tam marynaty z łososia i węgorza, sprowadzane szynki, sardynki i zapijała to wszystko porterem lub węgierskim winem; mój żołądek nie znosił tego rodzaju jedzenia, więc trzymałem się wiecznego befsztyka z kartoflami w „hotelu”. Wieczór nastawiłem u siebie samowar na herbatę, a baba-posługaczka, w wysokich butach była moim kamerdynerem. Najczę1)ściej na przemian zgromadzaliśmy się u Rozwadowskich, u Ludwika lub u mnie.
Marylka tymczasem wyjechała do Lwowa. Dyrekcja teatru, widząc oczywiście szybko u niej rozwijającą się chorobę piersiową, wskutek której nie mogła często występować, nie zaangażowała jej na całą zimę i jakoś w początkach grudnia Marylka wyjechała do siostry Mokrzyckiej do Krakowa, więc stamtąd prowadzić układy z teatralnymi agentami. Pisywaliśmy często do siebie, listy były wszakże smutne, gdyż ona zaniepokojona była o swoją karierę, a ja również znając stan jej zdrowia nie robiłem sobie iluzji i wiedziałem, że miłość nasza do małżeństwa doprowadzić nie może. Ulegając jednak jej życzeniom pojechałem na święta Bożego Narodzenia do Krakowa. Zastałem ją już mocno chorą, ale utrzymującą się jeszcze siłą swej woli w jakim takim stanie. W dzień bywała nawet wesoła, wieczór rozbierała ją gorączka i siły opadły. Pani B., która zawsze mieszkała w Krakowie, dowiedziała się naturalnie, że cały dzień prawie przesiaduję u Marylki i nie omieszkała dawać mi przyjacielskich przestróg, żeby być ostrożnym, że dr Pareński , który zna stan zdrowia Marylki, mówi, że tuberkuły w wysokim stopniu się już u niej rozwinęły, że ma przed sobą zaledwie kilka miesięcy życia itd. Położenie moje stało się bardzo trudnym, przepędziłem też bardzo bolesne święta i wracałem przybity do Złoczowa. Zaraz po Nowym Roku wyjechała Marylka z matka do Wiednia, tam wystąpiła jeszcze raz w jakimś dobroczynnym koncercie i to był ostatni jej występ. Po koncercie mocno zasłabła, zwołano konsylium i lekarze
wiedeńscy wyprawili ją na dalszą zimę do Gorycji, bo Gorycja cieszyła się wówczas protekcją przemożnych wiedeńskich profesorów. Tam jednak trafiła Marylka na zimno i niepogodę, a przy tym jedzenie w hotelu było tak złe, że zdrowie jej bardzo się pogorszyło o że do Krakowa wracać musiała. Listy nasze stawały się coraz rzadsze, bo Marylka ku wiośnie z największym już tylko wytężeniem pisać potrafiła.
Mnie tymczasem w Złoczowie niedobrze się wiodło; w mieszkaniu u Żyda długo wytrzymać nie mogłem, położenie było niskie, powietrze niezdrowe, a sąsiadowanie z brudną rodziną żydowską jużci nie należało do przyjemności. Szczęśliwym jednak zdarzeniem opróżniły się dwa pokoje w dworku radcy sądowego Joachimowskiego, wdowca z dwojgiem dzieci. Pan Jachimowski wynajął mi te dwa pokoje, ale pod dość twardym warunkiem. Miał on rodzaj wychowanki, służącą, która jeszcze jego zmarła żona do domu przyjęła. Była to osiemnastoletnia nadzwyczajnej urody dziewczyna, smukła, bruneta, pełna wrodzonej gracji w swych ruchach. Na imię jej było Józia, a Jachimowski wymagał przy świadkach, przy Rozwadowskim i Leszczyńskim ode mnie słowa honoru, że się nie będę starał Józi bałamucić. Gdym dziewczynę zobaczył, zastanawiałem się rzeczywiście nad tym, czy można sumiennie przyjąć takie zobowiązanie, wyboru jednak mieszkań nie było, trzeba było zatem i najtrudniejsze do spełnienia przyjąć warunki. Siedziałem zresztą prawie cały dzień w biurze, więc mało Józię widywałem, a łaskawy gospodarz jak umiał rzeczy urządzić, abym o ile możności jak najmniej się z nią spotykał. Z początkiem marca nastąpiła rekrutacja, pobór do wojska, jedna z najnieprzyjemniejszych czynności jakie w życiu miałem do przeprowadzenia. Listy zdolnych do poboru były już gotowe, komisja złożona ze starosty Pluszka, kilku wojskowych, dwóch lekarzy, delegata rady powiatowej i mnie jako rządowego referenta, została zamianowaną. Na lokal do przeprowadzenia rekrutacji wybrano jakiś zajazd, mający kilka dużych izb, a w jednej z nich ustawiono kilka stolików, kilkanaście krzeseł i instrument w kształcie małej szubienicy, będący miarą wojskową. W marcową szarugę czynność się rozpoczęła; przede mną leżała wielka księga zawierająca listy poborcze, obok mnie siedzieli p. major i starosta, a po izbie chodziło kilku niższych wojskowych, lekarz powiatowy p. Krzyż i jakiś posiwiały już w tego rodzaju zajęciach lekarz wojskowy. Przy mnie stanął wojskowy feldfebel i według abecadła wywoływał nazwiska. Pierwszy o ile sobie przypominam, był Żyd Apfelbaum; postaci Apollona nie miał, suknie swoje musiał pozostawić w drugiej izbie, w której delikwentów rozbierano, i szedł w stroju adamowym, skurczony, trzęsący się z zimna i strachu. Pod miarą nie miał ochoty stanąć, dopiero silne pchnięcie prowadzącego go żołnierza przekonało go o smutnej konieczności. Gdy jednak stanął przy słupie, tak się skurczył, tak grzbiet zginał i kolana naprzód wypinał, aby o ile możności niższym się wydawać, aniżeli był w istocie i nie dostać głową do potrzebnej miary. Stojący koło niego feldfebel tak potężnego dał mu w bok szturchańca, że biedna Żydzina od razu się wyprostował i o kilkanaście cali urosła. Następował drugi, trzeci; a ten drugi miał rupturę, a trzeci chorobę, o której nie wiedziałem, rodzaj rybiej łuski na nogach; zaledwie dwudziesty lub trzydziesty był podobny do zdrowego, dobrze wyżywionego i utrzymanego człowieka. Nie miałem dotąd wyobrażenia, że ród ludzki jest tak brzydki, tak zdegenerowany, tak rozmaitymi przygnębiony chorobami. Po każdym dniu rekrutacyjnym byłem przejęty obrzydzeniem; a pobór do wojska był jeszcze idealną czynnością w porównaniu z rozpatrywaniem starych, najczęściej powyżej 60 lat mających ojców rodziny, którzy w tym
celu musieli być uznanymi za niezdolnych do pracy, aby ich synowie byli uwolnieni od wojska. Tutaj galeria brzydoty i obrzydliwości przechodziła już najbardziej spaczoną imaginację. W przeciągu dwóch czy trzech tygodni trzy tysiące nagich postaci przesunęło mi się przed oczyma; byłem moralnie i fizycznie zgnębiony, a drugi raz w życiu nie chciałbym się poddać takiemu zadaniu. Podczas całej tej czynności przeziębiłem się i zdaje się, że się nabawiłem choroby, która w kilka tygodni później wybuchła jako gwałtowny katar płuc. Ze dwa dni leżałem w mocnej gorączce i rzecz szczególna, że z tej gorączki najprzyjemniejsze mi pozostały wspomnienia. Leżałem jakby na przedstawieniu w jakiejś operze o przyćmionym świetle i słyszałem ciągle muzykę z najulubieńszych oper; z Traviaty, Fausta itd. Walc z Dinory często mi brzmiał w uszach, widocznie cała ta gorączkowa muzyka była wspomnieniem niedawnych występów Marylki. Wychowanka Joachimowskiego pielęgnowała mnie poczciwie, moja młodość chorobie pomagała, tak że po kilku dniach niebezpieczeństwo życia minęło, ale pozostał nadzwyczaj męczący, całe noce trwający kaszel, katar płuc. Gdy mi się trochę lepiej robić zaczynało, przychodzi raz do mnie Józia i mówi, że jakaś obca pani chce się ze mną widzieć. Kazałem ją poprosić i ze zdziwieniem zobaczyłem panią K., która naraziła się na jazdę do Złoczowa, bez wiedzy męża, aby mnie odwiedzić. Przed dwoma niespełna miesiącami powiła ona syna, którego bardzo pragnęła, a jeden z moich pseudo przyjaciół telegrafował mi o tym zdarzeniu, wyrażając się w telegramie, że mnie ten fakt zapewne będzie obchodził, jako zaprzyjaźnionego z domem państwa K. Pani K. siedziała u mnie z godzinę, bardzo poczciwie się mną zajęła , ale nie4bawem musiała odjechać, aby się mąż nie dowiedział o jej eskapadzie. Po kilku tygodniach zacząłem z domu wychodzić, ale do zupełnego wyleczenia się potrzeba było koniecznie zmienić klimat, pojechać w góry na dłuższy czas, wyglądałem bowiem haniebnie i nikt mi dłuższego życia nie wróżył. Podałem się do prezydium Namiestnictwa o dłuższy urlop, a przychylny mi Loebel nie tylko, że mi dał urlop, ale załączył jeszcze z funduszów rządowych 100 guldenów remuneracji, spodziewając się, że kasa moja bardzo tego zasilenia będzie potrzebowała. Rzeczywiście te 100 guldenów wielką mi były wówczas pomocą i w ciągu całego życia byłem Loeblowi wdzięcznym za jego dobre serce. Jakoś w czerwcu wyjechałem ze Złoczowa; koledzy mnie odprowadzali na kolej i żegnali się ze mną, jak gdyby nie przypuszczali, abym kiedyś zdrów miał powrócić. Lekarz we Lwowie poradził mi, abym pojechał na kurację do Gleichenberga; zastosowałem się więc do tej ordynacji, a zebrawszy co można było, pieniędzy, pojechałem do Wiednia. Z wielką boleścią nie mogłem nawet być na ślubie mojej siostry, która szła za mąż za Romana Jabłonowskiego, będącego wówczas młodym urzędnikiem podatkowym przy starostwie w Krośnie. Miała inną, majątkowo bardzo dobrą partię, ale wybrała Jabłonowskiego, z którym później jak najlepiej żyła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz