Kazimierz Chłędowski, Pamiętnik, Tom I, Galicja (1843 – 1880)
2014.07.30 21:
Z początkiem grudnia nastąpiła w mojej
egzystencji innego rodzaju katastrofa. Od dawna obawiałem się , aby mnie
namiestnik znowu hr. Gołuchowski nie przeniósł do starostwa, do
jakiegoś małego miasteczka. Z porządku rzeczy każdy młody urzędnik
Namiestnictwa powinien był odbyć przez jakiś czas praktykę przy
starostwie; mnie jakoś to wygnanie dotąd omijało, ale nareszcie musiało
przyjść do tej nieprzyjemności. Głuchowski był dla mnie teraz źle
usposobiony; gdym raz w jakimś interesie podszedł do niego, nazwał mnie z
rodzajem wyrzutu leichtes Blut. Łoziński starał się wprawdzie o ile
możności u Loebla, który był teraz szefem prezydialnym, łagodzić złe
humory namiestnika, ale to nie na wiele się przydawało; jednego pięknego
poranku powiedziano mi, że 13 listopada 1873 mam się zgłosić do służby
przy starostwie w Złoczowie. Byłem wówczas komisarzem, brałem z
Namiestnictwa 102 fl na miesiąc , miałem z Towarzystwa Gospodarskiego
zawsze jeszcze miesięcznie 50 fl za statystyczne prace, a z literatury
jakie kilkadziesiąt złr zasilało kasę. Obawiałem się jednak, że wskutek
przeniesienia się mojego ze Lwowa ubędzie dochód z Towarzystwa
Gospodarskiego, a i większa praca przy starostwie aniżeli przy
Namiestnictwie pozbawi mnie możności pisania do dzienników, zwłaszcza do
„Gazety Lwowskiej”. Nie było jednak na to wszystko rady, trzeba było
wyjeżdżać i od Marylki się oddalić. Przed stanowczym przeniesieniem się
pojechałem do Złoczowa, aby sobie mieszkanie wynająć, gdyż o jakikolwiek
ludzki pokop było tam bardzo trudno. W smutny dzień jesienny wysiadłem
na stojącym w pustym polu dworcu kolei żelaznej w Złoczowie. Obszarpany
powóz o chudych szkapach z poobijanymi bokami i żydowskim woźnicą
zawiózł mnie przez puste pola do miasta. Śniegu oczywiście jeszcze nie
było, ale błota co niemiara; na lewo tuż, pod miastem, na pagórku ruiny
dawnego zamku złoczowskiego, jedynie urozmaicenie pejzażu, zresztą
obszarpane domy, mało drzew, deszczownie, ponuro. Serce mi się ścisnęło,
że tutaj może lata trzeba będzie przepędzić. Poszedłem do starosty,
którym był Pluszk, ożeniony z Szyszkowską. To ożenienie widocznie
dodawało splendoru panu Pluszkowi, bo je wymieniano przy każdej
sposobności. Pan Pluszk mógłby był Lamowi służyć za model do jego
sławnego pana Precliczka. Chudy, wysoki, z farbowanymi na czarno
faworytami i łysiną pokrywaną starannie kilkunastoma pozostającymi
jeszcze włosami, należał pan starosta do owych amfibiów galicyjskiego
społeczeństwa, które w istocie rzeczy pozostawały zimnymi na wszelkie
polityczne prądy, zastosowując się w swych przekonaniach przynajmniej na
zewnątrz do każdoczesnego namiestnika. Pan Pluszk źle mówił po polsku,
ale teraz dość dużo używał krajowego języka, bo namiestnikiem był
Gołuchowski. Przyjął mnie bardzo uprzejmie, zaczął się wypytywać o to i
owo, a gdy w czasie rozmowy woźny wszedł i powiedział, że ktoś czeka z
bardzo pilnym interesem, pan Pluszk wrzasnął piskliwym głosem: Soll
warten!, a ten wykrzyknik dawał mi miarę tonu jaki w starostwie panował.
Pan starosta (z tytułem radcy Namiestnictwa) oznajmił mi zaraz bardzo
nieprzyjemną wiadomość, że będę referentem rzeczy wojskowych, to znaczy
będę przeprowadzał rekrutacje, czego się
zawsze obawiałem jako czynności
niezmiernie nudnej, pełnej odpowiedzialności i niesłychanie przykrej dla
cywilizowanego człowieka. Od pana Pluszka poszedłem do pierwszego
komisarza Fechnera, mówiącego wprawdzie wcale dobrze po polsku, ale
urzędnika tych samych co pan starosta przekonań, to jest przekonań
nijakich, ubarwionych lekkim wstrętem do polskiej szlachty. Przyjacielem
moim i podporą na tym wygnaniu miał być dla mnie Ludwik Leszczyńki,
praktykant konceptowy, młodszy ode mnie, ale Polak jak się należy, z
obywatelskiego domu, o którym słyszałem, że bardzo miły i zacny chłopak.
Pierwsze spotkanie z Leszczyńskim zawiodło mnie trochę w moich
oczekiwaniach; przyszły mój przyjaciel był bowiem zarozumiałym lwem
małomiejskim, bawiącym się w dowcipnego i spoglądającym po każdym
mniemanym dowcipie na obecnych, jakie na nich zrobił wrażenie.
Leszczyński siedział w biurze w juchtowych butach z cholewami, w krótkim
futerku, palił fajkę na długim cybuchu, a co trzeciego przynajmniej
chłopa lub Żyda przychodzącego do niego z interesem, za drzwi wyrzucał.
Biura były na parterze, ciemne, brudne, haniebne. Nie myto tam podłóg od
niepamiętnych czasów, przez zaprószone okna zaledwie światło dzienne
przechodziło, a obłok dymu z fajek i papierosów unosił się nad
papierami. Pokazano mi mój pokój; był on mały, papierami zawalony,
biurko stało zabrudzone atramentem i przez lat dziesiątki służyło za
pole popisu rzeźbiarskich talentów moich poprzedników, bo powyrzynane na
nim były scyzorykami cyfry, figury, a nawet serce przebite strzałą.
Koledzy wzięli mnie zaraz w opiekę i powiedzieli, że jedyne mieszkanko,
jakie jest obecnie wolne w Złoczowie, są dwa pokoje u Żyda Feuermana i
że powinien bym tam zaraz pójść je wynająć. Po ulicach Złoczowa było
bezdenne błoto, a dom Feuermana leżał na placu jeszcze bardziej
błotnistym, bo niżej od innych ulic leżących. Chcąc się dostać do mego
przyszłego mieszkania trzeba było przeskakiwać kałuże rzadkiego błota i
obchodzić ostrożnie całe kupy najrozmaitszych odpadków. Zdechły kot
leżał także na kupie śmieci, dla urozmaicenia obrazu. Na odrzwiach
parterowego, stosunkowo jeszcze dość porządnego domu był przybity na
ukos blaszany skrawek, zawierający wewnątrz przykazania Mojżesza, a
każdy wchodzący do mieszkania Żyd dotykał palcem tę blaszkę, składając w
ten sposób rewerencję biblijnym zakonom. Z malej sieni wchodziło się na
prawo do gospodarstwa, na lewo do dwóch pustych pokoi, z których jeden
większy, wychodził na ów plac, którym przyszedłem, drugi z jednym oknem –
na podwórze. Pod oknem stawiano właśnie budę z choiny, która miała
służyć za miejsce nabożeństwa podczas jesiennych świąt żydowskich, tak
zwanych „Kuczek”. Pokoje były wapnem wybielone, dość duże, w jednym
tylko, większym, podłoga z jednej strony była pochylona, gdyż zapewne
belki na których spoczywała, pogniły. Wyboru nie było, trzeba było
wynająć to pomieszkanie, za które żądano19 guldenów miesięcznie. Do
usługi wynająłem sobie jakąś dochodzącą babę, która już mojemu
poprzednikowi w tym mieszkaniu pokój sprzątała, a załatwiwszy w ten
sposób najkonieczniejsze interesa w Złoczowie, wróciłem do Lwowa, aby
rzeczy spakować i przenieść się na powiat. U handlarza mebli, oczywiście
Żyda, kupiłem łóżko, szafę i garnitur mebli, kanapę z sześcioma
fotelami pokrytą ciemnoczerwonym rypsem. Kanapa i fotele kosztowały
przestępną cenę 90 fl, ale też sianem były wypchane. Wyjeżdżając ze
Lwowa obiecywałem sobie, że co tydzień będę mógł przyjeżdżać do Marylki,
a w każdym razie, na święta Bożego Narodzenia razem przepędzimy. W
prezydium Namiestnictwa zostawiłem jedyną życzliwą mi duszę, radcę
Namiestnictwa Loebla, po którym się spodziewałem, że mnie z czasem z tej
Syberii wybawi. Gdym jednak przyjechał do Złoczowa przekonałem się
wkrótce, że częste wyjazdy będą
niemożliwe, bo pracy było dużo, zwłaszcza, że mój poprzednik pozostawił
mi setki nie załatwionych, chociaż drobnych spraw. Jako główny depozyt
oddano mi tak zwane Stellungslisten, spis obowiązanych do służby
wojskowej, wynoszący kilka tysięcy nazwisk. Zwróciło to moją uwagę , że
na tych listach częściej, jakby się spodziewać można, powylewany był
atrament i to w taki sposób, że nazwiska jakiegoś popisowego doczytać
się nie było można. Owe plamy atramentu zalewały też tylko żydowskie
nazwiska. Miałem pod moją komendą jakiegoś starego diurnistę, widocznie
wielkiego filuta, który od dawien dawna pomagał referentowi w sprawach
rekrutacyjnych, jego się więc zapytałem, co te plamy maja znaczyć, ale
dostałem odpowiedź dziwiącą się po trosze mojej naiwności. Po prostu mój
diurnista, a może poprzedni referenci wylewali niby to przypadkowo
atrament na nazwiska młodych Żydków popisowych, a gdy i nazwiska nie
można było wyczytać i akt odnoszący się do owego popisowego z
regestratury się ulotnił, trudno było dojść, kogo właściwie tam
opuszczono. W ten sposób ten lub ów Żydek uwalniał się na długi czas, a
może i na zawsze od wojska, zwłaszcza gdy zmienił miejsce pobytu.
Zacząłem naturalnie zamykać na klucz listy poborcze, aby mi na nie, nie
wylewano atramentu, ale też niebawem przyszedł do mnie bardzo zamożny
Żyd złoczowski, niby to z powitaniem, ale w ciągu rozmowy zaczął mnie
się wypytywać, dlaczego koni nie trzymam. Przecież taki pan komisarz jak
ja mógłby sobie tę przyjemność zrobić, zwłaszcza żeby go to nic nie
kosztowało, bo Żydkowie owies i siano za darmo by mu dostarczali.
Pożegnałem oczywiście przyjacielskiego doradcę, ale Żydzi nie dali za
wygraną i przez właściciela domu, w którym mieszkałem zaczęli mi robić
rozmaite propozycje; widząc jednak, że żartami ich zbywam, dali mi
niebawem spokój. Prawie równocześnie ze mną przydzielony został do
starostwa w Złoczowie komisarz powiatowy Bolesław Rozwadowski, dawny mój
znajomy, ożeniony z panną Żarską. Bolek nie odznaczał się wielką
inteligencją , załatwiał sprawy powoli i źle, i jak Leszczyński palił w
biurze fajkę na półtora metra cybuchu i co trzeciego Żyda lub chłopa
przychodzącego do niego z interesem, wyrzucał z wielkim hałasem za
drzwi. W tej mierze był artystą.
Dom Rozwadowskich był dla mnie jedynym w
Złoczowie przyjacielskim przytułkiem; chodziłem tam często wieczór, a
chociaż wzorowy tam panował nieporządek, chociaż Bolek ciągle krzyczał
na sługi, a dzieci brudne chodziły, przecież można było przy herbacie
pomówić o czymś innym, a nie o rekrutacji i o pani Pluszkowej,
zwłaszcza, że pani Rozwadowska dość była oczytaną kobietą. Przychodził
tam także Ludwik Leszczyński, rozsiewał swoje niedowcipne koncepty, a
często bywał ktoś z okolicy, z obywatelstwa. Ludwik, niski, czupurny,
był dość zamożnym chłopakiem, wynajmował mały dworek zagłębiony w
nieprzebytych kałużach ulicznego błota, trzymał małego służącego,
będącego zarazem furmanem do bardzo małych koni , i rad był do tego
domku sprowadzić wkrótce również małą żonę. W tym celu ciągle wyjeżdżał w
sąsiedztwa, a ponieważ należał do bardzo oszczędnych, więc przy tej
sposobności chciał zawsze i pieniężnie coś zarobić i brał na siebie
mnóstwo tak zwanych „komisji” urzędowych, czynności po wsiach , za które
interesowane partie płaciły. To jeżdżenie po żydowskich karczmach nie
bardzo się wszakże przyjemnie skończyło, bo kochany Ludwiczak dostał
gdzieś szkaradnego wyrzutu, świerzbu, pomiędzy Żydami, musiał się ciągle
siarką smarować, a przez długi czas nie mogliśmy mu ręki podawać, bojąc
się od niego zarazić. Rozwadowscy, ja, Ludwiczak i radca sądowy
Jachimowski stanowiliśmy
obywatelsko-polską część złoczowskiej biurokracji;
galicyjsko-czesko-niemiecki konglomerat stanowili: pp. Pluszkowie
,Fechnerowie i Krziżowie. Fechner był najstarszym komisarzem przy
starostwie, spokojny człowiek, ale cieszący się w duchu, jeżeli się
szlachcicowi stodoła spaliła; pani Flechnerowa uchodziła za największą
elegantkę w Złoczowie i krzywo się na to patrzyła, że u Rozwadowskich
bywają pp. Gnoińscy z Krasnego, Hubiccy z Ożydowa, a nawet czasami
zagląda tam hr. Wodzicki. P. Krzyż, a raczej Kriż, był Czechem, lekarzem
powiatowym, jednym z tych pionierów czeskiej biurokracji, która niemało
Galicji szkody przyniosła. Kriż miał trzy nie wydane córki i z tego
powodu prowadził dom bardzo otwarty. Co chwilę ja i Leszczyński, jako
kawalerowie byliśmy zapraszani do pp. Kriżów, a na każde takie przyjęcie
napiekły panny doktorówne tyle placków i najrozmaitszych bałabuchów,
tak nas nimi nielitościwie częstowały, że kolacje trwały po trzy godziny
i ledwo żywi stamtąd wychodziliśmy. W intencjach państwa Kriżów
najstarsza panna Hermina, była dla mnie przeznaczona, dobrze już po
polsku mówiąca, bo w Galicji się urodziła i prawdę powiedziawszy
towarzystwo jej bardzo by mi było przyjemnie, gdybym się był nie
obawiał, że każde większe zainteresowanie się nią mogłoby było być
wziętym za staranie się o jej rękę. Trzymałem się więc na uboczu i
chodziłem tam tylko wówczas, kiedy i Leszczyński był w moim
towarzystwie. Te wieczory u pp. Krzyżów miały to dobrego, że jedzenie
było wyborne, co dla żołądka skazanego na restauracyjny wikt nie było
rzeczą obojętną. Wszyscy kawalerowie urzędnicy jadali w „hotelu”
,żydowskim zajeździe, gdzie brudny kelner nam usługiwał. Większa część
moich kolegów ratowała się tak zwanymi „śniadankami”, wychodziła do
korzennego dobrego sklepu, jadła tam marynaty z łososia i węgorza,
sprowadzane szynki, sardynki i zapijała to wszystko porterem lub
węgierskim winem; mój żołądek nie znosił tego rodzaju jedzenia, więc
trzymałem się wiecznego befsztyka z kartoflami w „hotelu”. Wieczór
nastawiłem u siebie samowar na herbatę, a baba-posługaczka, w wysokich
butach była moim kamerdynerem. Najczę1)ściej na przemian zgromadzaliśmy
się u Rozwadowskich, u Ludwika lub u mnie.
Marylka tymczasem wyjechała do Lwowa.
Dyrekcja teatru, widząc oczywiście szybko u niej rozwijającą się chorobę
piersiową, wskutek której nie mogła często występować, nie zaangażowała
jej na całą zimę i jakoś w początkach grudnia Marylka wyjechała do
siostry Mokrzyckiej do Krakowa, więc stamtąd prowadzić układy z
teatralnymi agentami. Pisywaliśmy często do siebie, listy były wszakże
smutne, gdyż ona zaniepokojona była o swoją karierę, a ja również znając
stan jej zdrowia nie robiłem sobie iluzji i wiedziałem, że miłość nasza
do małżeństwa doprowadzić nie może. Ulegając jednak jej życzeniom
pojechałem na święta Bożego Narodzenia do Krakowa. Zastałem ją już mocno
chorą, ale utrzymującą się jeszcze siłą swej woli w jakim takim stanie.
W dzień bywała nawet wesoła, wieczór rozbierała ją gorączka i siły
opadły. Pani B., która zawsze mieszkała w Krakowie, dowiedziała się
naturalnie, że cały dzień prawie przesiaduję u Marylki i nie omieszkała
dawać mi przyjacielskich przestróg, żeby być ostrożnym, że dr Pareński ,
który zna stan zdrowia Marylki, mówi, że tuberkuły w wysokim stopniu
się już u niej rozwinęły, że ma przed sobą zaledwie kilka miesięcy życia
itd. Położenie moje stało się bardzo trudnym, przepędziłem też bardzo
bolesne święta i wracałem przybity do Złoczowa. Zaraz po Nowym Roku
wyjechała Marylka z matka do Wiednia, tam wystąpiła jeszcze raz w jakimś
dobroczynnym koncercie i to był ostatni jej występ. Po koncercie mocno
zasłabła, zwołano konsylium i lekarze
wiedeńscy wyprawili ją na dalszą zimę do
Gorycji, bo Gorycja cieszyła się wówczas protekcją przemożnych
wiedeńskich profesorów. Tam jednak trafiła Marylka na zimno i niepogodę,
a przy tym jedzenie w hotelu było tak złe, że zdrowie jej bardzo się
pogorszyło o że do Krakowa wracać musiała. Listy nasze stawały się coraz
rzadsze, bo Marylka ku wiośnie z największym już tylko wytężeniem pisać
potrafiła.
Mnie tymczasem w Złoczowie niedobrze się
wiodło; w mieszkaniu u Żyda długo wytrzymać nie mogłem, położenie było
niskie, powietrze niezdrowe, a sąsiadowanie z brudną rodziną żydowską
jużci nie należało do przyjemności. Szczęśliwym jednak zdarzeniem
opróżniły się dwa pokoje w dworku radcy sądowego Joachimowskiego, wdowca
z dwojgiem dzieci. Pan Jachimowski wynajął mi te dwa pokoje, ale pod
dość twardym warunkiem. Miał on rodzaj wychowanki, służącą, która
jeszcze jego zmarła żona do domu przyjęła. Była to osiemnastoletnia
nadzwyczajnej urody dziewczyna, smukła, bruneta, pełna wrodzonej gracji w
swych ruchach. Na imię jej było Józia, a Jachimowski wymagał przy
świadkach, przy Rozwadowskim i Leszczyńskim ode mnie słowa honoru, że
się nie będę starał Józi bałamucić. Gdym dziewczynę zobaczył,
zastanawiałem się rzeczywiście nad tym, czy można sumiennie przyjąć
takie zobowiązanie, wyboru jednak mieszkań nie było, trzeba było zatem i
najtrudniejsze do spełnienia przyjąć warunki. Siedziałem zresztą prawie
cały dzień w biurze, więc mało Józię widywałem, a łaskawy gospodarz jak
umiał rzeczy urządzić, abym o ile możności jak najmniej się z nią
spotykał. Z początkiem marca nastąpiła rekrutacja, pobór do wojska,
jedna z najnieprzyjemniejszych czynności jakie w życiu miałem do
przeprowadzenia. Listy zdolnych do poboru były już gotowe, komisja
złożona ze starosty Pluszka, kilku wojskowych, dwóch lekarzy, delegata
rady powiatowej i mnie jako rządowego referenta, została zamianowaną. Na
lokal do przeprowadzenia rekrutacji wybrano jakiś zajazd, mający kilka
dużych izb, a w jednej z nich ustawiono kilka stolików, kilkanaście
krzeseł i instrument w kształcie małej szubienicy, będący miarą
wojskową. W marcową szarugę czynność się rozpoczęła; przede mną leżała
wielka księga zawierająca listy poborcze, obok mnie siedzieli p. major i
starosta, a po izbie chodziło kilku niższych wojskowych, lekarz
powiatowy p. Krzyż i jakiś posiwiały już w tego rodzaju zajęciach lekarz
wojskowy. Przy mnie stanął wojskowy feldfebel i według abecadła
wywoływał nazwiska. Pierwszy o ile sobie przypominam, był Żyd Apfelbaum;
postaci Apollona nie miał, suknie swoje musiał pozostawić w drugiej
izbie, w której delikwentów rozbierano, i szedł w stroju adamowym,
skurczony, trzęsący się z zimna i strachu. Pod miarą nie miał ochoty
stanąć, dopiero silne pchnięcie prowadzącego go żołnierza przekonało go o
smutnej konieczności. Gdy jednak stanął przy słupie, tak się skurczył,
tak grzbiet zginał i kolana naprzód wypinał, aby o ile możności niższym
się wydawać, aniżeli był w istocie i nie dostać głową do potrzebnej
miary. Stojący koło niego feldfebel tak potężnego dał mu w bok
szturchańca, że biedna Żydzina od razu się wyprostował i o kilkanaście
cali urosła. Następował drugi, trzeci; a ten drugi miał rupturę, a
trzeci chorobę, o której nie wiedziałem, rodzaj rybiej łuski na nogach;
zaledwie dwudziesty lub trzydziesty był podobny do zdrowego, dobrze
wyżywionego i utrzymanego człowieka. Nie miałem dotąd wyobrażenia, że
ród ludzki jest tak brzydki, tak zdegenerowany, tak rozmaitymi
przygnębiony chorobami. Po każdym dniu rekrutacyjnym byłem przejęty
obrzydzeniem; a pobór do wojska był jeszcze idealną czynnością w
porównaniu z rozpatrywaniem starych, najczęściej powyżej 60 lat mających
ojców rodziny, którzy w tym
celu musieli być uznanymi za niezdolnych do
pracy, aby ich synowie byli uwolnieni od wojska. Tutaj galeria brzydoty
i obrzydliwości przechodziła już najbardziej spaczoną imaginację. W
przeciągu dwóch czy trzech tygodni trzy tysiące nagich postaci
przesunęło mi się przed oczyma; byłem moralnie i fizycznie zgnębiony, a
drugi raz w życiu nie chciałbym się poddać takiemu zadaniu. Podczas
całej tej czynności przeziębiłem się i zdaje się, że się nabawiłem
choroby, która w kilka tygodni później wybuchła jako gwałtowny katar
płuc. Ze dwa dni leżałem w mocnej gorączce i rzecz szczególna, że z tej
gorączki najprzyjemniejsze mi pozostały wspomnienia. Leżałem jakby na
przedstawieniu w jakiejś operze o przyćmionym świetle i słyszałem ciągle
muzykę z najulubieńszych oper; z Traviaty, Fausta itd. Walc z Dinory
często mi brzmiał w uszach, widocznie cała ta gorączkowa muzyka była
wspomnieniem niedawnych występów Marylki. Wychowanka Joachimowskiego
pielęgnowała mnie poczciwie, moja młodość chorobie pomagała, tak że po
kilku dniach niebezpieczeństwo życia minęło, ale pozostał nadzwyczaj
męczący, całe noce trwający kaszel, katar płuc. Gdy mi się trochę lepiej
robić zaczynało, przychodzi raz do mnie Józia i mówi, że jakaś obca
pani chce się ze mną widzieć. Kazałem ją poprosić i ze zdziwieniem
zobaczyłem panią K., która naraziła się na jazdę do Złoczowa, bez wiedzy
męża, aby mnie odwiedzić. Przed dwoma niespełna miesiącami powiła ona
syna, którego bardzo pragnęła, a jeden z moich pseudo przyjaciół
telegrafował mi o tym zdarzeniu, wyrażając się w telegramie, że mnie ten
fakt zapewne będzie obchodził, jako zaprzyjaźnionego z domem państwa K.
Pani K. siedziała u mnie z godzinę, bardzo poczciwie się mną zajęła ,
ale nie4bawem musiała odjechać, aby się mąż nie dowiedział o jej
eskapadzie. Po kilku tygodniach zacząłem z domu wychodzić, ale do
zupełnego wyleczenia się potrzeba było koniecznie zmienić klimat,
pojechać w góry na dłuższy czas, wyglądałem bowiem haniebnie i nikt mi
dłuższego życia nie wróżył. Podałem się do prezydium Namiestnictwa o
dłuższy urlop, a przychylny mi Loebel nie tylko, że mi dał urlop, ale
załączył jeszcze z funduszów rządowych 100 guldenów remuneracji,
spodziewając się, że kasa moja bardzo tego zasilenia będzie
potrzebowała. Rzeczywiście te 100 guldenów wielką mi były wówczas pomocą
i w ciągu całego życia byłem Loeblowi wdzięcznym za jego dobre serce.
Jakoś w czerwcu wyjechałem ze Złoczowa; koledzy mnie odprowadzali na
kolej i żegnali się ze mną, jak gdyby nie przypuszczali, abym kiedyś
zdrów miał powrócić. Lekarz we Lwowie poradził mi, abym pojechał na
kurację do Gleichenberga; zastosowałem się więc do tej ordynacji, a
zebrawszy co można było, pieniędzy, pojechałem do Wiednia. Z wielką
boleścią nie mogłem nawet być na ślubie mojej siostry, która szła za mąż
za Romana Jabłonowskiego, będącego wówczas młodym urzędnikiem
podatkowym przy starostwie w Krośnie. Miała inną, majątkowo bardzo dobrą
partię, ale wybrała Jabłonowskiego, z którym później jak najlepiej
żyła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz