czwartek, 15 marca 2018

Józef Błoński, Pamiętnik 1891 -1939 – wątki złoczowskie

2014.10.21 18:10:44

Część II. str. 18. Wspomnienia z czasów szkolnych. Pochwała szkoły powiatowego miasta

Do szkoły ludowej w Złoczowie zacząłem chodzić 1 września 1896 roku, a więc po ukończeniu piątego roku życia. Ponieważ nie mogłem zdawać egzaminu wstępnego do gimnazjum przed osiągnięciem dziesięciu lat, musiałem powtórzyć ostatnia klasę. Dyrektorem szkoły był zasłużony pedagog, Franciszek Irauth; pamiętam także kolejnych wychowawców: Nawrockiego, Solarskiego, Szeremetha – pana szczególnie wytwornego i eleganckiego – Buczackiego i Skielskiego. Najbardziej lubiłem jednak katechetę ks. Michała Sztyraka, rodem z Leżajska. Ojciec jego, majster murarski, budował ojcowski dom w Złoczowie w 1904 roku. Ks. Michał był wzorowym katechetą, bardzo lubianym przez dzieci. Najmilsze wspomnienia o nim wiążą się z przedstawieniem jasełek, które wyreżyserował. Grałem tam jednego z królów; fotografię udało mi się zachować do dzisiaj. Później, już jako student, dyskutowałem kilkakrotnie z księdzem na zebraniach, poświęconych sprawom niepodległościowym. Ks. Sztyrak zmarł po pierwszej wojnie i pochowany został w Złoczowie.
W 1898 roku odbył się w mieście obchód setnej rocznicy urodzin Mickiewicza. Nasza szkoła ludowa nazwana została wówczas imieniem poety. Na murach wspaniałego na owe czasy budynku szkolnego odsłonięto tablicę pamiątkową. Zgromadzeni dookoła budynku, śpiewaliśmy kantatę na cześć wieszcza i balladę Alpuhara. Uroczystość związana była z odsłonięciem pomnika Mickiewicza (dłuta T.Błotnickiego) na Wałach, u wylotu ul. Kolejowej. Defilowały tam wszystkie pochody manifestacyjne społeczeństwa i młodzieży polskiej w Złoczowie. Zniszczony przez Ukraińców w 1918 roku, odbudowany został w latach dwudziestych. Zniszczony ponownie, zastąpiony został po wojnie gipsowym pomnikiem Maksyma Gorkiego.
Ważnym wydarzeniem dla szkół ludowych była majówka w Wielkiej Sośnince, leżącej o 3 mile za Złoczowem, przy szosie prowadzącej do Sasowa. Brało w niej udział całe miasto. Dziatwa pod kierownictwem nauczycieli maszerowała do tej Sośninki przy dźwiękach miejskiej orkiestry strażackiej; rodzice zdążali na wozach, furmankach i dorożkach. Na miejscu otwierano kramy, budki, ustawiano stoły i ławki. Bawiono się
jak na Bielanach lub na jarmarkach i odpustach. Dzieci pozostawały cały czas pod opieką nauczycieli. Powrót był mniej uroczysty niż wymarsz; co więcej, był bardzo malowniczy. Dziatwa, wkraczając do miasta, niosła pozapalane lampiony, młodzież pochodnie. Zwyczaj tych majówek przejęła później także młodzież gimnazjalna.
Przygotowaniem chłopców do egzaminu wstępnego do gimnazjum zajmował się z ramienia szkoły ludowej stary nauczyciel Karol Skielski. Brodaty, miał groźną minę, nie gardził kieliszkiem. Był jednak solidny w pracy, zapobiegliwy w życiu, czego dowodem, iż wybudował sobie wcale piękną kamieniczkę.
Nie odczułem, by ówczesna szkoła ludowa pozostawiła we mnie jakiekolwiek ślady lojalizmu austriackiego. Za najbardziej lojalnego uchodził nauczyciel (a może kierownik), który w czasie uroczystości państwowych śpiewał z siła i przekonaniem hymn austriacki. Dzieci nie miały o tym jeszcze swego zdania. Obok urzędowego lojalizmu widziały odświętny patriotyzm polski, manifestacyjne obchody narodowe.
Uświadomienie narodowe budziło się naprawdę dopiero w szkole średniej, a więc w gimnazjum, gdzie duch austriacki miał mniej przystępu do młodzieży. Szkoła ta wychowywała zdecydowanie pod względem uświadomienia narodowego jednostki czy to polskie, czy ukraińskie, czy wreszcie żydowskie. Gimnazjum złoczowskie, do którego dostałem się w roku szkolnym 1901/1902, miało dość znaczny procent młodzieży narodowości ukraińskiej (mówiono jeszcze wówczas: „ruskiej”; termin „ukraiński” zaczął się dopiero rozpowszechniać, naprzód w połączeniu „rusko-ukraiński”, potem „ukraiński”).
Gimnazjum miało już swoją tradycję, lata pracy i doświadczeń. Polskim było z ducha, większość nauczycieli i młodzieży stanowili Polacy. Założone w 1874 roku, cieszyło się dobrą opinią, wysokim poziomem nauczania, bogatym wyposażeniem. Miało dość pokaźny jednopiętrowy budynek (naprzeciw kościoła parafialnego i starostwa), mieszczący 12 – 14 (z filialnym budynkiem za kościołem 16) sal szkolnych, kancelarię, salę konferencyjną i nauczycielską, pokoje biblioteczne, gabinety, mieszkanie dyrektora i tercjana.
Dyrektorem Gimnazjum był wówczas dr Przemysław Niementowski, powstaniec 1863 roku, cieszący się ogólnym poważaniem. Z powodu złego stanu zdrowia przebywał często na urlopach; zastępowali go starsi nauczyciele – profesor Rużycki i Lityński. Po przejściu na emeryturę dyrektora Niementowskiego zakład powierzony został w 1904 roku dr. Tomaszowi Garlickiemu, który kierował nim do pierwszej wojny światowej. Wojna obeszła się ze szkołą niemiłosiernie. W dwudziestoleciu gimnazjum
znowu odżyło, w 1924 roku święciło nawet uroczyste 50-lecie swego istnienia. Druga wojna światowa zabiła życie szkoły i przerwała nić chlubnej jej tradycji.
Dyrektor Garlicki, filolog klasyczny, okazywał szczególny zapał do filozofii greckiej, której znajomością lubił się popisywać. Był zaradnym gospodarzem zakładu i dobrym z kośćmi człowiekiem. Młodzież jednak unikała go i raczej lekceważyła, niż poważała. Nie potrafił narzucić autorytetu i powagi, ujawniał chwiejność i nieumiejętność odgadywania nastrojów, uczuć i myśli wychowanków. Ta nieporadność kłóciła się z dobrymi intencjami i entuzjazmem, których nie szczędził. Szedł z duchem czasu i rozwijał na terenie szkoły wszystkie te formy pracy wychowawczej, jakie ówczesna pedagogika i organ ZNSW „Muzeum” uznawały za pożyteczne i nowoczesne.
Szukał zbliżenia z młodzieżą, ale czynił to niezgrabnie i niezręcznie. Interesowały go prądy i praca konspiracyjna, próbował uzyskać informacje o nich, ale zadowalał się tylko pogłoskami i podejrzeniami; nie chciał wkraczać w te sprawy, ani skompromitować szkoły bezsilnością wobec rewolucyjnych poczynań wychowanków.
Urządził plac rekreacyjny i ozdobił go przyrządami gimnastycznymi, których używanie niekoniecznie dawało młodzieży odprężenie i zapobiegało zmęczeniu. Założył pod zamkiem dość duże boisko szkolne, służące młodzieży jako teren zabaw ruchowych, gier i pierwszych na owe czasy sportów. W szkole utworzył czytelnię czasopism i książek dla uczniów, stanowiącą forum, na którym wybitniejsi mogli wygłaszać referaty, odczyty, urządzać obchody i występy artystyczne. Największą opieką otaczał orkiestrę dętą (nauczyciel Sheybal). Z niemałym trudem wywiązał się z obowiązku urządzenia uroczystości szkolnej z okazji 60-lecia panowania cesarza Franciszka Józefa.
Okres mojej nauki w gimnazjum objął lata 1901/102 – 1910/1911. Pierwsze przeszły mi gładko i pomyślnie. W klasie III nastąpiły duże zaburzenia. Mieszkaliśmy wtedy na przedmieściu Gliniańskim, w nowym domu murowanym p. Ridziszewskiej. 23 września zapalił się po południu, niedaleko rynku, dom, w którym mieściła się propinacja. Wicher był w tym dniu silny i wzmógł się jeszcze pod wieczór. Ogień przerzucał się z łatwością z domu na dom, wiatr zaś roznosił palące się części drewnianych budynków na wszystkie strony. W ciągu kilku godzin połowa niemal miasta stanęła w ogniu. Łunę oglądano we Lwowie z Wysokiego Zamku. Pożar szalał co najmniej trzy dni. Nasz dom, długo ratowany przez ojca, spłonął ostatecznie w drugim dniu pożaru.
Zostaliśmy pogorzelcami. Dziećmi i młodzieżą zaopiekowały się szkoły i gimnazjum, do czasu, aż rodzice znaleźli pomieszczenie w ocalałej połowie miasta. Zaniedbałem się wtedy w nauce, burzyło się wszystko we mnie. Pochłonięty gorączkową lekturą gazet i powieści (Kraszewskiego zwłaszcza, dostarczała mi je ze swojej biblioteki nauczycielka p. Loeblówna, w której domu, zanim ojciec wybudował własny, zamieszkaliśmy na tzw. „szlakach”), żyłem w oderwaniu od szkoły niespokojnym i niezrozumiałym dla innych życiem. Wystąpiłem z gimnazjum, tłumacząc się chorobą, i powtarzałem następnie dwukrotnie III klasę, póki nie wypaliły się we mnie wewnętrzne burze i nie doszedłem do równowagi. Zmieniłem się ogromnie. Stałem się średnio dobrym uczniem i już bez większych kłopotów przechodziłem z klasy do klasy, zyskując sobie niezłą opinie u nauczycieli oraz poważanie i przyjaźń kolegów.
Oddałem się cały pracy w tajnej organizacji młodzieżowej. Już w klasie III pociągnął mnie w tym kierunku prof. Gustaw Baumfeld. Gdy przeniósł się do Krakowa, korespondowałem z nim i pomagałem mu w kolportowaniu pisma „Związek Nadziei” wśród gimnazjalnej młodzieży złoczowskiej. Potem starszy kolega mego brata Stanisława, Ryszard Skulski, z czasem wybitny polonista, pozyskał mnie dla organizacji młodzieży narodowej, wydającej we Lwowie miesięcznik „Teka”. Zorganizowani byliśmy w kółka klasowe.
Przewodziłem kółku mojej klasy, a ponieważ okazałem się najaktywniejszy, zacząłem też przewodzić całej organizacji, mimo że nominalnie następcą Skulskiego był naprzód Józef Gluziński, a później Michał Skorny. Ten ostatni jednak porzucił nas i przeniósł się do młodzieży niepodległościowo-postępowej (PPS), a w końcu do Zjednoczenia, organizacji młodzieży socjalistycznej, lewicowej, o zabarwieniu międzynarodowym.
W 1909 roku, kiedy już formalnie byłem przewodniczącym, nastąpił wśród młodzieży narodowej rozłam. Z wyjątkiem dwu kolegów, Dębskiego i Przyłuskiego, którzy byli krewnymi posła narodowodemokratycznego, radcy Władysława Dębskiego, wszyscy opowiedzieli się za nowym kierunkiem i przeszli do Zarzewia. Zasługą nowej organizacji było rozbudzenie ruchu niepodległościowego i stwarzanie zaczątków skautingu (harcerstwa) polskiego oraz ruchu wojskowego: Polskiego Związku Wojskowego oraz Polskich Drużyn Strzeleckich. W lipcu 1909 roku wziąłem udział w zjeździe delegatów grup Petowych z Galicji Wschodniej we Lwowie. Nazywano tak członków Przyszłości, organizacji ściślejszej, która istniała w łonie Zarzewia. Związałem się wtedy ostatecznie z ruchem zarzewiackim, nigdy nie odstępując od
ideałów narodowych i niepodległościowych w niej wypiastowanych. W czasopismach „TEKA” i „Zarzewie” umieściłem kilka korespondencji z życia gimnazjum złoczowskiego.
Lokal naszej organizacji mieścił się na poddaszu domu państwa Krzyształowskich, naprzeciw budynku Szkoły Ludowej im. A. Mickiewicza, później w mieszkaniu starosty p. Telichowskiego, którego synowie byli członkami organizacji (!!), jeszcze później w pokoju wynajętym na pierwszym piętrze kamienicy p. Boksera (naprzeciw budynku „Sokoła”), w końcu w osobnym pokoju w suterynach „Sokoła”, obok mieszkania woźnego Boratyna, którego syn również należał do organizacji. Pokój ten otrzymaliśmy za zgodą gospodarza „Sokoła” p. Słoneckiego, mimo iż przeciwnikami naszymi byli endecy z Zarządu, m.in. prezes dr Gawlikowski. W lokalu mieliśmy poważną bibliotekę, zbieraliśmy się na posiedzeniu kół, a także, chociaż rzadko, na zebrania towarzyskie.
Po przeniesieniu się moim na studia do Krakowa przewodniczącym organizacji został Stanisław Heller, późniejszy legionista major WP, szef intendentury Korpusu Ochrony Pogranicza, który zmarł w Warszawie. Maria Jehanne Wielopolska, autorka powieści Faunessy i Kryjaki, która przed pierwszą wojną światową mieszkała w Złoczowie u krewnego adwokata Rubczyńskiego (brata prof. filozofii UJ W. Rubczyńskiego), napisała w październiku 1935 roku w „Kurierze Porannym” artykuł Pochwała literatury, czyli na galicyjskim partykularzu 20 lat temu, poświęcony pamięci Stanisława Hellera i młodzieży złoczowskiej.
Niezależnie od namiętności polityczno-wojskowych rozwijały się także we mnie inne zainteresowania i zostałem im wierny do końca życia. Lubiłem bardzo teatr. Jako chłopiec bawiłem się sceną (nauczyłem się tego od zmarłego brata Kazimierza). Później organizowałem teatrzyk domowy, raczej ogrodowy, w którym odgrywaliśmy komedyjki z Małego światka, wystawialiśmy Powrót taty w przeróbce scenicznej, wydanej w Złoczowie u Zuckerkandla. Brałem udział w wieczorkach mickiewiczowskich, wieczorze ku czci Wyspiańskiego, w przedstawieniach Betlejem polskiego Rydla, w 1910 roku Wozu Drzymały Józefa Rączkowskiego, Jasełek Konopnickiej z muzyką Piotra Maszyńskiego, Zaczarowanego koła Rydla. Jako sztubak wkradałem się na wszelkie przedstawienia ówczesnych teatrów objazdowych (Pilarskiego, Knake-Zawadzkiego, teatru ukraińskiego). W klasach starszych wyjeżdżałem specjalnie na przedstawienia teatralne do Lwowa, np. Peer
GyntaIsbena z Karolem Adwentowiczem, na Wesele, Ojca Strindberga, Skarb Staffa, Żuławskiego Ijolę oraz Erosa i Psyche z Solską i inne.
Lubiłem też śpiewać. Należałem prawie cały czas do chóru szkolnego. Śpiewałem altem, potem drugim tenorem. Nauczycielami śpiewu i kierownikiem chóru byli profesorowie Józef Reiss i Jarosław Wierzbicki. Śpiewałem również w chórze Lutnia pod dyrekcją sędziego Dolnickiego i w chórze Towarzystwa Muzycznego pod dyrekcją mecenasa Kołaczkowskiego (jego syn, Jerzy Kołaczkowski, był od 1946 roku kierownikiem muzycznym Polskiego Radia w Warszawie) i inż. Gluzińskiego, prezesa Towarzystwa i kompozytora o sławie lokalnej. Słuchałem często koncertów kameralnych i tzw. „wielkich” z solistami, chórem i orkiestrą Towarzystwa.
Kontaktów z młodzieżą żeńską mieliśmy mało, np. na lekcjach tańca prowadzonych prawie co roku przez p. Budkowską. Odbywały się one zawsze w towarzystwie rodziców panien. Zawiązywały się wtedy wspólne sympatie, ale biada tym, którzy zdradzili głębsze i żywsze zainteresowanie dla dziewcząt. Ścigały ich plotki, obmowy i żarty. Powoli zbliżała się jednak emancypacja dziewcząt spod opieki zamkniętych szkół żeńskich, otwierały się możliwości kształcenia koedukacyjnego w gimnazjach. W Złoczowie pierwszymi eksternistkami były panny Chodorowska i Sawczyńska.
Szukaliśmy też zabawy i wycieczek. Jako Sztubaczek należałem do jednej z band dzieciarni, wojującej z drugą, której przewodnikiem był Józef Jastrzębski. Naszym zawołaniem było: „gelempfasztokwa majda”. Co to znaczyło, nie wiem solidarność nakazywała jednak podporządkowanie się „wodzowi”. Było to jakby przeczucie gry skautowej. Pociągała nas wtedy włóczęga o ogrodach, polach, lasach…
W życiu Złoczowa znaleźć można dużo naśladownictwa życia Lwowa. Ulica Sobieskiego odgrywała rolę AB; tam durny Jaś, tu durny Józio; Wały tu i Wały tam; koncerty wojskowych orkiestr austriackich, później polskich. Spacerowano na Kępę, miejsce festynów i kiermaszów, do ogrodu zamkowego, dostępnego tylko dla śmietanki towarzyskiej. Także do wsi Folwarki, bogatej w sady, do doliny Złoczówki, płynącej zakrętami wśród łąki, i do stawu bieniowskiego. Rzeka i staw służyły nam do kąpieli i pływania.
W zimie zażywaliśmy rozkoszy jazdy na łyżwach. Były w mieście co najmniej dwie publiczne ślizgawki: jedna pod zarządem „Sokoła” na stawie obok cerkwi św. Mikołaja, druga wojskowa za kasynem oficerskim. Gdy zmniejszono powierzchnię stawku, urządzono ślizgawkę na Podwójciu. Na stawku odbywały się festyny z muzyką i oświetleniem w godzinach wieczornych. Innego rodzaju rozrywką w dniu
mroźnej zimy były wycieczki na łyżwach korytem zamarzniętej Złoczówki do Chilczyc i Poczap.
W miesiącach letnich rozkoszą były wycieczki piesze i rowerami w okolice Jelechowic, na Sośninkę Małą i Dużą, na Kozaki, na Woroniaki, do Lackiego, na Góry Żulickie, do Płuhowa (wiadukt) i dalsze (także wozami) do Sasowa, na Pieniaki, do Podhorzec, do Białego Kamienia i Oleska, a w czasie ferii letnich do Podkamienia na odpust. Najwięcej wycieczek szkolnych kierowało się do Podhorzec, aby zwiedzać wspaniały zamek Rzewuskich i Sobieskich, park i kościół. W 1908 roku z całą szkołą byliśmy na pogrzebie hetmana Żółkiewskiego w Żółkwi. W 1910 roku z małą grupką znaleźliśmy się na obchodzie grunwaldzkim w Krakowie, a nawet na wycieczce w Pieninach i Tatrach. Dwukrotnie próbowałem szczęścia turystycznego w Zakopanem i Tatrach. Za pierwszym razem nie udało mi się, deszcz lał przez kilka dni i nie mogłem zrobić żadnej wycieczki. Drugim razem, kiedy stowarzyszyłem się z kol. Augustem Zierhofferem, zarzewiakiem ze Lwowa, późniejszym profesorem geografii i rektorem Akademii Handlu Zagranicznego we Lwowie i na uniwersytecie w Poznaniu – los mi więcej sprzyjał.
Jak wyglądały inne moje ambicje? Gromadziłem książki do własnej biblioteki. Powoli trafiały do niej ważniejsze nowości i naukowe, i literackie. W czytelni szkolnej kilka razy wystąpiłem w charakterze prelegenta. Mówiłem, a właściwie czytałem swoje wypracowania: „O roku 1830/31 w poezji Wyspiańskiego”, o Panu Balcerze Konopnickiej. W organizacji młodzieży niepodległościowej referowałem częściej ważniejsze pozycje literatury politycznej, historycznej, ekonomicznej Szczepanowskiego, Dmowskiego, Bujaka (Galicja), Młynarskiego, pseud. Brzona, Studnickiego, Szymona Askenazego, Wacława Tokarza. Porozbiorowe dzieje Polski Tomasza Siemiradzkiego (wydanie amerykańskie), Limanowskiego Stuletnia walka narodu polskiego o niepodległość, Historia Polski Grabieńskiego-Smoleńskiego należały do obowiązkowej lektury zrzeszonych w organizacji.
Wszyscy karmili się też literaturą Młodej Polski. Największe w mieście wypożyczalnie książek mieli Żydzi. Wyspiański i Żeromski trafiali najbardziej do serc młodych, chociaż nie umiano ich dobrze interpretować. W okresie jesiennym i wiosennym odbywały się powszechne wykłady uniwersyteckie, cieszące się na ogół dużą frekwencją młodzieży starszej i inteligencji. Jako prelegenci występowali profesorowie uniwersytetu lwowskiego, obok nich w dużym procencie nauczyciele naszego gimnazjum. Wykłady urządzało także koło akademickie złoczowian. Wielkie
powodzenie miały np. wykłady o Słowackim w setną rocznicę urodzin poety, kilka razy odwiedził Złoczów z wieczorami autorskimi Stanisław Przybyszewski.
Przypomnieć też należy, że Złoczów był siedzibą ważnej firmy wydawniczej Wilhelma Zuckerkandla. Jej zasługą było tanie wydawanie (w serii Biblioteki Powszechnej) ponad 2000 tomików klasycznej literatury polskiej i obcej. Wzorowała się na niemieckim wydawnictwie Universal-Bibliothek. Inne serie wydawnictwa były mniej szczęśliwe. Doskonałe dochody przyniosła Biblioteka Tłumaczeń Dzieł Literatury Greckiej i Łacińskiej, opracowana przez filologa Piotra Bojkę. Służyła jako pomoc naukowa młodzieży w całym kraju (tzw. „bryki”). Była bezkonkurencyjna. Podobne wydawnictwa nie umywały pod względem wartości i wierności tłumaczeń. Nic dziwnego, żeśmy w kl. VI lub VIII urządzili ku pobłażliwemu i wesołemu zgorszeniu prof. Kryczyńskiego żartobliwy jubileusz ku czci dobrodzieja młodzieży Piotra Bojki … bez jego wiedzy zresztą.
Corocznie w dniu zakończenia nauki wychodziło z druku Sprawozdanie dyrekcji c.k. wyższego gimnazjum w Złoczowie za dany rok szkolny (rozsyłane do bibliotek państwowych, uniwersyteckich i gimnazjów). Zawierało sprawozdanie dyrekcji, kronikę szkoły, spis uczniów z podaniem wyników promocyjnych, egzaminów dojrzałości, wykaz obowiązujących na przyszły rok szkolny podręczników, poprzedzone zaś było jedną lub więcej rozprawą naukową któregoś z nauczycieli gimnazjum. Ponieważ drukowanie sprawozdań rocznych obowiązywało wszystkie szkoły średnie, powstawał corocznie spory dorobek w formie kilkudziesięciu prac naukowych. Miało to głównie znaczenie jako zachęta dla nauczycieli do kontynuowania studiów i utrzymania się na poziomie, podobnie jak moralny obowiązek brania udziału w powszechnych wykładach uniwersyteckich.
Aktualna polityka mniej nas interesowała, chociaż odgłosy walk dochodziły i do nas. Wiedzieliśmy, co się dzieje na terenie parlamentu austriackiego i sejmu galicyjskiego. Ja sam osobiście lubiłem przysłuchiwać się obradom sejmu (i słuchać „muzyki” opozycji ukraińskiej), kiedy tylko znalazłem się we Lwowie. Uzyskanie biletów wstępu nie stanowiło trudności, gdyż dostarczała mi je kuzynka, pracująca w Wydziale Krajowym. Rada powiatowa była dziwnie nieinteresująca i właściwie niedostępna. W radzie miejskiej byłem dopiero po maturze; zachęcił mnie mecenas Moszyński, który prowadził walkę o władzę z burmistrzem dr Józefem Goldem, ojcem mego kolegi. Zapewne w tym celu zaczął wydawać tygodnik „Gazeta Złoczowska”; w 1911 roku uprosił mnie o napisanie dwu okolicznościowych artykułów treści ogólnonarodowej.
Pamiętam, że za mojego dzieciństwa burmistrzem był naprzód (czego nie jestem całkiem pewien) dr Heyne, adwokat. Syn jego był lekarzem, a wnuk Tadeusz – pierwszym w Złoczowie właścicielem samochodu, z którym miał dużo kłopotów; potem jednak wybił się w Polsce na speca w dziedzinie motoryzacji. Po nim wybrany został adwokat dr Billet, potem kolejno adwokat dr Wesołowski, lekarz dr Józef Gold, dobry gospodarz miasta, ale zrażał sobie ludzi wyniosłością, w końcu dr Moszyński, bardzo popularny jako wymowny adwokat, doskonały wiolonczelista, dla wszystkich dostępny i życzliwy człowiek.
Prasa lwowska jeszcze tego samego dnia przychodziła do Złoczowa. Najpopularniejszy był brukowy raczej „Wiek Nowy”, ale wcześnie poznałem cały wachlarz ówczesnych dzienników: endeckie „Słowo Polskie”, założone jeszcze przez Szczepanowskiego, ludowy „Kurier Lwowski”, konserwatywny „Przegląd”, socjalistyczny „Dziennik Ludowy”, a nawet syjonistyczną „Chwilę”. Duże powodzenie miały tygodniki polityczne, atakujące władze, a zwłaszcza nadużycia urzędnicze, jak „Monitor” czy „Herold Polski”. Wśród Żydów powodzenie miały dzienniki i ilustracje wiedeńskie. Poważne czasopisma znajdowaliśmy tylko w czytelni gimnazjalnej, od „Tygodnika Ilustrowanego” po „Krytykę”, „Bibliotekę Warszawską” i „Przegląd Powszechny”. Jednak „Chimera” i „Życie” dostępne były chyba tylko prywatnie. Czasopisma młodzieży kolportowały organizacje tajne, aczkolwiek same pisma tajne nie były. Kawiarnie złoczowskie – w przeciwieństwie do lwowskich – nie miały na ogół bogatych zbiorów gazet i czasopism.
(…)
Kiedy byłem uczniem młodszych klas gimnazjum, skaptował mnie młody wówczas ksiądz Wysocki, syn miejscowego lekarza, późniejszy profesor teologii uniwersytetu lwowskiego, na ministranta do kaplicy szpitalnej. Codziennie raniutko przychodził do mnie portier i odprowadzał do szpitala na mszę. Po śniadaniu biegłem do szkoły.
Później zobojętniałem nieco dla kościoła i religii, ale nigdy naprawdę nie przechodziłem katastrofy Nieba w płomieniach. Kiedy pod koniec dziesięciolecia przyjechał na wizytację i bierzmowanie do parafii złoczowskiej arcybiskup lwowski Józef Bilczewski, witałem go u wejścia do kaplicy gimnazjalnej w imieniu młodzieży podobno bardzo pięknie (własnym) przemówieniem. Na moje pocałowanie pierścienia arcypasterskiego odpowiedział pocałowaniem mnie w czoło.
W okresie 1905 – 1907 kolega Bronisław Słonecki (późniejszy nauczyciel biologii we Lwowie, Krynicy i Brzegu wpadł na pomysł wykonania dużej szopki krakowskiej wraz
z figurkami i zorganizowania obchodu z kolędami po domach polskich w celu zebrania funduszy na rzecz Towarzystwa Szkoły Ludowej. Utworzyliśmy ekipę chóralną, napisałem kilka mniej lub więcej dowcipnych piosenek-kupletów satyrycznych na stosunki i wybitniejszych obywateli Złoczowa i zaczęliśmy kolędować. Powodzenie mieliśmy duże, szukano nas i zapraszano do domów. Byliśmy zadowoleni z naszego pomysłu, prof. Lewek bardzo nam dziękował.
Ze Słoneckim zorganizowaliśmy też zbiórkę wśród młodzieży gimnazjalnej na postawienie nowych krzyżów pamiątkowych na cmentarzu na cześć bohaterów powstań z lat 1830 i 1863 oraz unitów z Kroża. Pod tymi krzyżami corocznie w dniu 1 listopada zbierała się młodzież i publiczność w celu wysłuchania okolicznościowych przemówień i odśpiewania pieśni patriotycznych: Boże, coś Polskę, Z dymem pożarów i Boże Ojcze, Twoje dzieci. Krzyże były pięknie przystrojone wieńcami i lampami. Teksty odbijaliśmy na kamieniu litograficznym i rozdawaliśmy publiczności. Do nas, młodzieży, należało też urządzenie nabożeństw żałobnych w kościele parafialnym w rocznicę stracenia Teofila Wiśniewskiego i Józefa Kapuścińskiego (schwytani zostali w 1946 roku na terenie powiatu złoczowskiego) oraz w rocznicę wybuchu powstania styczniowego. Obchód kościuszkowski organizował „Sokół”. Musieliśmy zawsze znaleźć środki na wydrukowanie plakatów; o odprawienie nabożeństwa wystarczyło tylko poprosić. Obchody rocznic Konstytucji 3 maja, największe w mieście i powiecie manifestacje polskie, organizował specjalny komitet obywatelski.
Nie wszystko było w gimnazjum w porządku, zwłaszcza od strony wychowawczej. I tak zdarzały się wśród młodzieży wypadki samobójstw. Już w I lub II klasie wstrząsnęło nami samobójstwo młodego kolegi Miłkowskiego, który z niewiadomych mi do dzisiaj powodów powiesił się w parku „zdrojowym” w Sasowie. Zdarzały się później jeszcze dwa lub trzy podobne wypadki, nawet w budynku szkolnym, np. po wyjściu wzburzonego ucznia z sali na korytarzu czy do ustępu. Pamiętam też samobójstwo ucznia VII lub VIII klasy Brunnera, krewnego i wychowanka ostrego i surowego majora czy pułkownika austriackiego. Wszystko to miało miejsce po 1905 roku, kiedy młodzież pozostawała pod wrażeniem rewolucji w Rosji, przeżywała echa strajku szkolnego i walki o szkołę polską w Królestwie i kiedy rozczytywała się w broszurze Sempołowskiej Niedola młodzieży w szkole galicyjskiej.


 komentarze: 0 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz