czwartek, 15 marca 2018

Józef Błoński, Pamiętnik 1891 -1939 – wątki złoczowskie c.d.

2014.10.21 18:09:56

Nauczycielami moimi w gimnazjum byli między innymi: dr Michał Janik, historyk literatury, autor świetnej monografii o literaturze syberyjskiej, późniejszy wizytator szkół i kurator w Rzeszowie, prof. Józef Weissblum, doskonały polonista, prawdziwy przyjaciel młodzieży, świetny reżyser teatru szkolnego. Jemu zawdzięczaliśmy powodzenie wielu występów dramatycznych na wieczorkach mickiewiczowskich. Pod jego kierownictwem grała młodzież starszych klas: scenę więzienną z III części Dziadów, księgę VII Pana Tadeusza, spowiedź Jacka Soplicy z Pana Tadeusza. Najwspanialszym naszym sukcesem było jednak wystawienie Wesela w skrócie w roku lub w rocznicę śmierci poety. Wystąpiłem wtedy w roli Jaśka. Pamięta, że śpiewając pieśń Kupiłem se pawich piór podczas jednego z występów (powtarzaliśmy wieczór dwa razy) z powodu tremy ciągnąłem za wysoko, co wzbudziło śmiech na Sali. Przed drugą wojną światową prof. Weissblum mieszkał i pracował jeszcze w Stryju.
Prof. Szymon Trusz, Rusin starego autoramentu, nie politykujący, był zamiłowanym przyrodnikiem, zwłaszcza botanikiem; dbał bardzo o zbiory gabinetu przyrodniczego. Wszystkie dnie przedświąteczne wykorzystywał na wycieczki. Były one niejako obowiązkowe. Uczeń I i II klasy poznawał na nich okolice miasta, sąsiednie wsie, wzgórza, lasy, uczył się przyrody podglądowo, gromadził dla szkoły okazy. Szczególnie ulubione cele wycieczek stanowiły Woroniaki i Góry Żulickie. Prof. Trusz był autorem kilkunastu prac o florze i faunie okolic Złoczowa, drukowanych w sprawozdaniach gimnazjum.
Prof. Jarosław Wierzbicki, również Rusin, posądzany o moskalofilstwo, naprawdę jednak apolityczny, przywiązany był bardzo do cerkwi i śpiewu cerkiewnego. Miał ładny bas i odznaczał się muzykalnością. Uczył interesująco historii, geografii i propedeutyki filozofii; nadto śpiewu jako przedmiotu nadobowiązkowego. W gronie nauczycielskim cieszył się zaufaniem i poważaniem. W Polsce został okręgowym wizytatorem szkół z ruskim językiem nauczania w okręgach lwowskim i krakowskim.
Prof. Andrzej Klisiecki, filolog klasyczny, pochodził ze sławnego Borzęcina, w ziemi tarnowskiej, a więc ze wsi, która dała społeczeństwu kilkudziesięciu, a może i kilkuset przedstawicieli inteligencji. Klisiecki był starym kawalerem. Bardzo pobożny
(podobno początkowo kandydat teologii), słynął jako doskonały amator zegarmistrz. Przez cały czas pobytu w Złoczowie był wychowawcą Bursy im. Sobieskiego w budynku przy kościele parafialnym, popijarskim. Jako nauczyciel nie cieszył się popularnością i przywiązaniem młodzieży, gdyż – mimo wielkiej życzliwości – był człowiekiem oschłym, surowym, wymagającym, zamkniętym w sobie. Do przedmiotu, tj. języków i literatury klasycznej, nie umiał pociągnąć ani zapalić, chociaż imponował ich znajomością. Z gimnazjum złoczowskiego przeszedł na dyrektora gimnazjum w Kałuszu.
Prof. Edward Lewek, polonista, wychowanek prof. Tarnowskiego, prędko zainteresowania swoje zwrócił ku pracy społecznej, mniejszą przykładając wagę do roli pedagoga. Jeżeli skupiał koło siebie młodzież, to tylko jako pomocników w pracy dla Towarzystwa Szkoły Ludowej, którego był prezesem przez długie lata. Rolę opiekunów młodzieży w pracach samokształceniowych, w czytelni, w przygotowaniu wieczorów literackich pozostawiał innym. Pomógł natomiast w wystawieniu w Sali „Sokoła” Betlejem polskiego Rydla, w którym grałem z dużym powodzeniem rolę Heroda. W drugim roku tej imprezy zlecił Dziadkowi odśpiewanie kilku kupletów własnego natchnienia o treści zwróconej przeciwko postępowej młodzieży akademickiej. Sprowokowało to demonstrację tejże młodzieży. Odpowiedzią było usunięcie demonstrujących przez sprowadzonych na przedstawienie chłopów. Dalsza walka rozegrała się na łamach pracy między profesorem a młodymi (niedawnymi uczniami), którym przewodził Marceli Krajewski. Jako nauczyciel prof. Lewek oceniał jednak sprawiedliwie uczniów.
Józef Reiss, późniejszy profesor muzykologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, pierwsze lata swej praktyki pedagogicznej spędził jako nauczyciel historii i geografii oraz języka polskiego w Złoczowie. Nauczał też oczywiście śpiewu. W orkiestrze Towarzystwa Muzycznego grał na altówce. Ściągał licznych słuchaczy na odczyty z historii muzyki. Był świetnym wykładowcą, imponował swadą i pięknym, jasnym językiem; poza tym miał znakomitą ilustratorkę muzyczną w osobie pianistki p. Jaroszowej, żony dyrektora szpitala miejskiego, podobno uczennicy Paderewskiego. Zajęty był wówczas pisaniem rozprawy o psalmach Gomółki. Przez młodzież lubiany, chociaż zrażał niektórych uszczypliwością i zgryźliwością.
Prof. Władysław Kryczyński, późniejszy dyrektor gimnazjum, również filolog, szczycący się tatarskim pochodzeniem, był synem burgrabiego zamku w Podhorcach i jego monografistą. Poważny i kochany przez młodzież, umiał okazać prócz
dokładności i ścisłości gramatycznej miłość i zapał do swego przedmiotu. Odczuwało się na jego lekcjach, ze głęboko żyje poezją, pięknem i prawdą świata starożytnego, tak samo jak Panem Tadeuszem, którego umiał na pamięć.
Prof. Gustaw Baumfeld, polonista, człowiek małego wzrostu, autor pracy o Mieczysławie Romanowskim, tłumacz Maeterlincka i Czechowa, uczył życia głębokiego i trafiał także do dusz młodzieży. Wystawił z nami swoją przeróbkę Grażyny wydaną u Westa w Brodach), trafnie odsłaniając dramatyczną akcję powieści. Po dwu latach pracy w Złoczowie przeniósł się do Krakowa, gdzie utworzył Związek Nadziei, abstynencką organizację wychowawczą, oraz redagował pismo pod tym tytułem, Brał następnie udział w ruchu niepodległościowym: był majorem artylerii Legionów.
Prof. Juliusz Latkowski, wybitny nauczyciel i historyk, autor cennej pracy o Mendogu, miał śmieszną figurkę, ale wiele umiał, rozumiał i głęboko czuł. Przez młodzież był lubiany.
Ks. Klemens Bystrzycki, katecheta, chudy i jakby chorowity, o jezuickim wyglądzie, surowym i przenikliwym spojrzeniu, spełniał gorliwie obowiązki przewodnika religijnego. Żądał prawdziwego poznania religii, nie tylko katechizmu, Biblii, ale także liturgii, dogmatyki i historii Kościoła, twierdząc, iż dokładna ich znajomość potrzebna jest nawet ateuszowi. Płochość najmłodszych uczniów umiał poskramiać pieśnią kościelną. Przez trzy lata dyrektor w porozumieniu z ks. Bystrzyckim powierzał mnie i memu koledze, Włodzimierzowi Dawczyńskiemu, naukę unisonowego śpiewu kościelnego ze sztubakami I i II klasy w każdą sobotę i niedzielę po godzinie. Pieśni zebrane były w specjalnym modlitewniku, wydanym przez ks. Bystrzyckiego u Zuckerkandla. Nauki moralne i egzorty opracowywał bardzo starannie, częściej czytał je z rękopisów, niż kazał z pamięci. Nabożeństwa odbywały się w kaplicy gimnazjalnej, urządzonej ze smakiem w budynku szkolnym.
Prof. Józef Mirski był germanistą, poetą i literatem. Jego niektóre prace zdobyły rozgłos i dobre przyjęcie, jak np. o Wyspiańskim. Natura artystyczna; pełen afektacji i patosu. Miał żonę pianistkę. Wykładał zajmująco. W Polsce niepodległej wybił się jako tłumacz dzieł sławnego pedagoga niemieckiego Wilhelma Foerstera, przeciwnika hitleryzmu. Jako wizytator ministerialny uczestniczył w akcji reformy szkolnej, był organizatorem kursów programowych ministerstwa. Interesował się także filmem. Zamordowali go hitlerowcy w Warszawie w 1940 lub 1942 roku.
Prof. Teodor Prymak, przyrodnik, Ukrainiec, żonaty z córką księdza grekokatolickiego Hurhala, z którego rodziną przyjaźniła się moja matka. Jako nauczyciel był poważny, w postępowaniu może nierówny, ale sprawiedliwy. Przeniesiony ze Złoczowa do Kołomyi, w czasie wojny wstąpił do strzelców ukraińskich, potem brał udział w walce z Polakami o Małopolskę Wschodnią. W końcu przeszedł na stronę bolszewicką i tam znalazł śmierć jako nacjonalista ukraiński.
Zmiany nauczycieli były bardzo częste na przestrzenie 8-10 lat. Wystarczy wymienić, ilu uczyło nas łaciny i greki: dr Janik, dr Szczepański, szczególnie bezwzględny w wymaganiach, Klisiecki, Świtalski, Strzelecki, Hałuszczyński, Goldhammer, Herszkower, Sierosławski, wreszcie w ostatnich latach Kryczyński. Dużo też mieliśmy germanistów: Weissblum, Mordawski, Grossman (późniejszy dyrektor Targów Wschodnich), Reich, Zygmunt Reiss, Sznapka, późniejszy dyrektor gimnazjum w Cieszynie, Smolicki, Mirski. Matematyków mieliśmy pięciu: Wolańskiego, Hrycewicza, Bohosiewicza, Gniadego, najdłużej poczciwego Wohlmanna, dzięki któremu mogłem ukrywać swoje braki matematyczne i czytać na lekcjach Nudę, epos szkolnego poety (jego nazwiska już dzisiaj nie pamiętam) i podobne dzieła niemiecki, wydane w Universal-Bibliothek.
Musze też wspomnieć o prof. Zygmuncie Polakowskim. Polonista, przybył do szkoły już jako wychowanek i uczestnik ruchu zarzewiackiego. Jego stosunek do mnie ułożył się jak stosunek przyjaciela do przyjaciela i takim pozostał do końca jego życia. Gdyśmy byli uczniami, służył nam radą, pomagał książkami z własnej biblioteki. Wiadomości, jakie miał ode mnie o wszystkim, co się działo w szkole, nigdy nie nigdy nie wykorzystywał na niekorzyść uczniów. Miał opinię wymagającego nauczyciela, toteż nie wszyscy go lubili, dla wielu był „pomidorem” tak długo, dopóki się doń nie zbliżył i nie nabrali przekonania i szacunku. W pracach wychowawczych gimnazjum brał żywy udział, opiekował się czytelnia uczniowską, inspirował tematy odczytów i wystąpienia na forum dyskusyjnym. Sam okazywał dużą swobodę w wystąpieniach publicznych, odznaczających się wielką swadą, piękną formą wykładania; cieszył się sławą doskonałego mówcy. Brał udział z nami, tj. grupą młodzieży zarzewiackiej i skautowej, w wycieczkach, miedzy innymi do Krzemieńca w 1912 roku (byłem już wtedy studentem). Po pierwszej wojnie światowej przeniósł się do Śremu w Poznańskiem, następnie został dyrektorem gimnazjum w Nakle i w końcu w Bydgoszczy. Zginął z rąk siepaczy hitlerowskich w 1940 roku.
Wspomnę też jeszcze o wybitnych nauczycielach języka ruskiego: Michał Hałuszczyński w ostatnich latach Polski niepodległej odegrał jako narodowiec ukraiński pozytywną rolę polityczną, będąc wicemarszałkiem Sejmu polskiego. S. Hawryluk był niezłym poetą ukraińskim, a ks. Gromnicki grekokatolickim katechetą. Pomimo wrogości, bardziej powiedziałbym politycznej niż narodowej żywiliśmy szacunek dla tych Ukraińców, którzy reprezentowali prawdziwą naukę, literaturę i sztukę, ceniliśmy też, a nawet pokochaliśmy to, co było piękne i wartościowe w tradycji i folklorze ukraińskim. Z sentymentem śpiewaliśmy pieśni ukraińskie, z powagą i poszanowaniem braliśmy udział w obchodach szewczenkowskich i uroczystościach cerkiewnych.
Mógłbym jeszcze wspomnieć kilkunastu nauczycieli – było uch sporo, zwłaszcza że często się zmieniali, jednak scharakteryzować ich przyszłoby mi dzisiaj trudno.
O kolegach wzmiankuję tylko. Mimo zróżnicowania narodowościowego łączyła nas solidarność koleżeńska i duże przywiązanie do szkoły. Dodaję, ze także pod względem pochodzenia społecznego skład uczniów był ciekawy i charakterystyczny. Procent dzieci rolników i rzemieślników w stosunku do dzieci sfer bogatych oraz urzędników o wiele korzystniejszy niż później za czasów dwudziestolecia niepodległości. Stosunek ten nie był stwarzany sztucznie; pęd wsi do kształcenia dzieci może raczej wywołany został emulacją Polaków i Ukraińców. W mieście istniały dwie bursy polskie: im. Sobieskiego i im. Kościuszki oraz jedna ukraińska (Proświty).
O przywiązaniu do gimnazjum świadczył zjazd wychowanków w rocznicę 50-lecia istnienia szkoły w 1924 roku. Przewodniczył mu b. minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego w Polsce, profesor Uniwersytetu jagiellońskiego Kazimierz Kumaniecki, uczestniczyło zaś kilkuset wychowanków.
24 maja 1911 roku złożyłem egzamin dojrzałości. Po pierwszej wojnie światowej, gdy ukraińscy żołnierze zdemolowali gimnazjum, brat mój Kazimierz odnalazł w okolicy zabrudzony arkusz mego wypracowania maturalnego na temat: „Dążenia do reformy politycznej państwa polskiego w literaturze złotego okresu”.
Brulion i czystopis obejmował osiem stron, z nich jedna była wydarta i zniszczona. Całość mógłbym i dziś odtworzyć. Na końcu wypracowania notatka profesora: „ Treść bardzo dobra. Forma tu i ówdzie grzeszy albo zbyteczną zwięzłością, albo zbyteczną wielomównością. Jeden błąd ortograficzny: błahy. Na ogół jednak zdanie, mimo usterek bardzo dobre. Podpis: E. Lewek”.
W sierpniu 1911 roku, już po maturze, ale jeszcze przed wyjazdem do Krakowa, wybrałem się z grupą młodszych kolegów należących do organizacji harcerskiej na wycieczkę „zagraniczną” do Krzemieńca, pod przewodnictwem prof. Polakowskiego, z gimnazjum w Złoczowie. Ktoś poinformował nas, że możemy tam się dostać na podstawie przepustek zagranicznych.
Od dwu lub trzech lat 15 sierpnia urządzaliśmy wycieczkę na odpust do Podkamienia, gdzie mieścił się słynny klasztor Dominikanów. Docieraliśmy tam rozmaitymi drogami, to przez Podhorce i Hucisko Oleskie, to z powrotem przez Olesko. W klasztorze byliśmy zawsze gościnnie przyjmowani; w celach klasztornych dostawaliśmy noclegi; obiady i kolacje w refektarzu, gdzie co najmniej dwa razy dziennie nakrywano. Przez klasztor przepływały dziesiątki tysięcy pielgrzymów. Wśród ojców mieliśmy swoich znajomych, umieliśmy się z nimi bawić, zagrać w kręgle itp. Dominikanie słynęli z bogactwa i z pieniactwa. Opowiadał mój ojciec, który pracował w sądzie obwodowym, że dominikanie najwięcej chyba mieli spraw cywilnych w powiecie brodzkim, ponieważ posiadali najwięcej gruntów, nie mogli opędzić się więc od zaorywania ich przez chłopów.
Ze wzgórz Podkamienia, widać było Poczajów, miejscowość leżącą po stronie rosyjskiej, słynną z cerkwi i klasztoru z XVIII wieku, fundacji Mikołaja Potockiego, wspaniałego pomnika polskiego rokoka. Dawniej słynął na Rusi jako miejsce kultu Matki Boskiej Poczajowskiej, teraz był gniazdem prawosławia. Zawsze błąkała się w nas myśl, jak by się tam dostać? Uradziliśmy, że naprzód udamy się do Krzemieńca, w drodze powrotnej zwiedzimy Poczajów.
Przepustki dostaliśmy bez trudności w Brodach, po czym pociągiem przyjechaliśmy do Radziwiłłowa, skąd pieszo powędrowaliśmy w stronę Krzemieńca. Wycieczka była improwizowana: liczyliśmy na los szczęścia, mapy nie mieliśmy. Nikt z nas naprawdę nie miał pojęcia, co to jest pas graniczny, ile wynosi kilometrów, jakie w nim obowiązują przepisy. Dzień był piękny, maszerowaliśmy żwawo. Po południu dotarliśmy do Ikwy. Przypominaliśmy sobie wiersze Słowackiego, w których wspominał Ikwę, Zosię Bobrównę itp. Gdy nadszedł wieczór i zrobiło się ciemno, dochodziliśmy do przedmieścia Krzemieńca.
Grupa młodzieży mówiąca po polsku i dość ekscentrycznie odziana zainteresowała strażników rosyjskich, mimo słabego oświetlenia ulic. Szli naprzód przed nami i przyglądali się ciekawie; potem przystąpili i zaczęli wypytywać, skąd jesteśmy i dokąd idziemy. Kiedy stwierdziliśmy, że jesteśmy z Galicji i legitymujemy się
przepustkami austriackimi, zaczęli nam tłumaczyć, że znaleźliśmy się w Krzemieńcu bezprawnie, wobec czego muszą nas odstawić na posterunek straży, na którym „nadziratel” zadecyduje, jak z nami postąpić. Bo oto przed rokiem mieli podobnego turystę, asystenta uniwersytetu lwowskiego, interesującego się Krzemieńcem, i ten został zatrzymany w areszcie przez dłuższy czas. Trzeba było dopiero interwencji dyplomatycznej z Wiednia, by odesłano go do Lwowa. Perspektywa była niepocieszająca. Wdaliśmy się w rozmowę ze strażnikiem. Dowiedzieliśmy się, że pochodzi z Nowogródka. Znał nazwisko Mickiewicza, słyszał, że prawie dorównywał Puszkinowi. Mniej wiedział o Słowackim, zupełnie nic o Czackim i Liceum Krzemienieckim.
Ponieważ „nadziratela” nie było w biurze, gdyż poszedł do cerkwi na „pokłony”, strażnik kazał nam czekać na powrót przełożonego, jak zapewniał, człowieka dobrego i wyrozumiałego.
Zjawił się przed północą, wysłuchał usprawiedliwień i powiedział, że postara się postąpić jak najżyczliwiej. Ponieważ musimy być pod nadzorem, zaproponował, byśmy ulokowali się nie w ciasnym areszcie, ale w najbliższym zajeździe. Nazajutrz zamelduje komendantowi powiatowemu „isprawnikowi” o przytrzymaniu wycieczki i pozwoli wysłać delegację, która uprosi „isprawnika” o zezwolenie spędzenia „adinsut” (doby) w Krzemieńcu celem zwiedzenia interesujących nas miejsc i pamiątek. Tak się tez stało. Zanim delegacja nasza powróciła, spędziliśmy czas na piciu „czaju” i spożywaniu „zakusok”.
W dniu odzyskania wolności – była to niedziela – poszliśmy naprzód do kościoła na nabożeństwo. W przedsionku znajdował się pomnik Słowackiego (rzeźba Szymanowskiego). Z kościoła udaliśmy się na Górę Królowej Bony, gdzie było obserwatorium meteorologiczne. Po drodze dowiedzieliśmy się, że zawiadowcą tegoż jest Polak, inż. Andrycz, emeryt, który poprzednio pracował jako inżynier przy budowie kolei transsyberyjskiej. Ten zaopiekował się nami serdecznie, przyjął do swego domu, przedstawił rodzinie, sprowadził znajomych, nakarmił. Przede wszystkim jednak oprowadził nas po mieście, pokazał jego piękno: domy, dworki, altany, ogródki i groby polskie oraz zaniedbane wówczas budynki i ogrody policealne.
Wieczorem wybraliśmy się pieszo w drogę powrotną, na opłacenie kolei nie było nas stać. Nocowaliśmy pod kopami zboża w polu. Zwiedziliśmy po drodze Poczajów, ale z większymi ostrożnościami niż przy wejściu do Krzemieńca.

komentarze: 0 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz