czwartek, 15 marca 2018

Józef Błoński, Pamiętnik 1891 -1939 – wątki złoczowskie c.d.

2014.10.21 18:06:05

Część IV - Wojna światowa 1914 – 1916

Str. 78 (…) W Złoczowie wszystko żyło pod znakiem grożącej wojny. Po miesiącu ukazał się dekret mobilizacyjny.
Mobilizacja odbywała się w warunkach niezwykłych. Właściwie mogło by jej nie być. Umundurowanie, ekwipunek i broń wydawano bez zwykłej skrupulatności. Kto umiał się upomnieć, dostał wszystko, czego zapragnął. Tłumy powołanych rozmieszczone po kwaterach, na podwórzach, ogrodach i polach kręciły się po mieście bez opieki. Oddziały wojskowe 80K. u K. Infanterie Regiment, Obrony Krajowej, 35 i 13 Pułku Ułanów, wcześniej zmobilizowane, znajdowały się już w polu.
Tylko drobna cząstka młodzieży, związaną ideologią polskiego ruchu zbrojnego, działała z pełną wiarą w polską gwiazdę i polskie przeznaczenie. Nie wszyscy członkowie organizacji niepodległościowych mogli oczywiście pójść do polskich oddziałów wojskowych. Zaledwie kilkunastu członków Polskiej Drużyny Strzeleckiej w Złoczowie odważyło się na wyjazd do Krakowa, do Legionów. W tej liczbie mój brat Stanisław, który był zwolniony od służby czynnej. Ja miałem tylko odroczenie, musiałem więc zgłosić się do batalionu zapasowego 80 Pułku Piechoty.
Tłumy zmobilizowanych cisną się do koszar. Władze starają się opór opanować i zabezpieczyć od demoralizacji i dezercji, jeśli komuś śnią się takie zachcianki. Nie ma żadnego porządku. Wszędzie zapisują, ewidencjonują, tworzą tymczasowe jednostki, zliczają, znowu zmieniają, formują, mundurują, ekwipują i znowu odsyłają do kwater, do kuchni, których ilość jest co raz większa, wszystko odbywa się w nieładzie, chaosie, pod coraz to inną komendą. Nikt nie panuje nad masami. Dowodzi komendant baonu zapasowego płk Bastgen. Ma pod sobą sporo oficerów zawodowych i rezerwowych, mnóstwo urzędników wojskowych, którzy zupełnie nie dają sobie rady z masami i wypadkami.
Płk Bastgen, Polak, nie ma duszy wojskowej. O wiele więcej wigoru ma oficer zawodowy por. Chrzanowski, darzący sympatią Polaków udających się do Legionów. Na każdą prośbę daje kartki do austriackiego feldfebla, Ukraińca Czern’yego, by
wydał nowy mundur i części ekwipunku dla wysyłanego szeregowca. Wykorzystując tę protekcję, często nawet tylko nazwisko por. Chrzanowskiego, potrafiliśmy dobrze wyposażyć prawdziwych ochotników legionowych. Wyjechali ze Złoczowa do Legionów: Marian Węgrzynowski, Stanisław Błoński, Jan Winiarski, Stanisław Heller, Antoni Zarzycki, Adam Popowicz, Bronisław Blumski, Adam Zarzycki, Adam Nebelski. Inni znaleźli się później w Legionie Wschodnim: Słoniowski, młodzi Węgrzynowscy, ZygmunyBlumski, Różniecki, Majewski, Czechowicz, Myśków i inni.
Pierwsze dni spędziliśmy bezczynnie. Zajęć żadnych. Wyznaczono rejony, gdzie wolno nam przebywać, pozwolono się umundurować i częściowo wyekwipować. Polecono interesować się tylko tym, co dzieje się w rejonie, i dowiadywać, jakie rozkazy ogłoszono w kompaniach.
Początkowo nic nie wiedzieliśmy, gazety dochodziły nieregularnie, żyliśmy plotkami. Toczyły się już jakieś walki. Mówiono o wtargnięciu wojsk rosyjskich pod Żółkiew i o niepomyślnej tam bitwie, o pojawieniu się nieprzyjaciela od strony Kamionki Strumiłowej, Brodów, Załoziec itp.
Aż oto rozeszły się wieści, że Rosjanie idą na Złoczów. Zaalarmowano wszystkich zmobilizowanych. Tych, którzy znajdowali się w koszarach i na kwaterach, na przedmieściu gliniańskim i lwowskim, zaczęto formować w oddziały, rekwirować konie, majątek wojskowy pakować i ładować je na szosie gliniańskiej w porządku marszowym na zachód.
Działo się to tuż przed zachodem słońca. Robiło się ciemno. Nie wolno było posługiwać się światłem, nie wolno palić papierosów. Powstał chaos niesłychany. Sformowanie kolumny marszowej trwało bardzo długo. Prowadzić ją miał płk Bastgen. Oficerów było niewielu, przeważnie rezerwowi. Nie znali okolicy ani nie orientowali się co do celu wymarszu. Wciąż czekano na wiadomości i instrukcje. W końcu kolumna ruszyła, ale w tempie tak powolnym, że kiedy wzeszło słońce, okazało się, że początek kolumny marszowej przebył 5 km i znalazł się w wiosce Boniszynie, koniec zaś dopiero opuścił przedmieście.
Na szczęście nikt kolumny nie zaatakował. Wiadomości o nieprzyjacielu i otrzymane instrukcje okazały się pomyślniejsze. Powrót do miasta i kwater trwał półtorej godziny.
Prawdziwy odmarsz, a właściwie odjazd nastąpił dwa lub trzy dni później, po pożegnaniu z rodzicami, młodszym bratem i siostrami. Wszystkich jednoroczniaków, tj. kandydatów do szkoły oficerów rezerwy, sformowano w drobny oddział i umieszczono w osobnym wagonie kolejowym. Jechaliśmy przez Lwów i Stanisławów, do Munkacsa. Zanim znaleźliśmy się w granicach ówczesnych Węgier, minęło kilka dni. (…)
W drodze, my, młodsi studenci, nawiązaliśmy bliższą znajomość. Sprawił to los i przeznaczenie, na które jako żołnierze byliśmy skazani. Na razie śmierć nam nie grozi, jesteśmy młodzi, nie martwimy się, bądźmy dla wszystkich życzliwi.
Nasza gromada było wielonarodowa: Polacy, Żydzi, Rusini, później Czesi, Niemcy, Rumuni. A jednak – ciekawa rzecz – zdołaliśmy się zbliżyć, przede wszystkim dzięki pieśniom, które nas nie tylko nie oddalały, ale, przeciwnie, łączyły. Mieliśmy także wspólne wspomnienia szkolne – i to chyba wszystko, bo o patriotyzmie habsburskim nie było co mówić. Po drodze stworzyliśmy dobry chór: nauczyliśmy się pieśni patriotycznych, ludowych polskich i ruskich, a nawet kabaretowych. Gdy wjeżdżaliśmy w dzień na stację, zaczynaliśmy się zaraz popisywać naszą sztuką i melodią.
Węgrzy wszędzie życzliwie nas witali i obdarowywali owocami, odpowiadali też unisonowym śpiewem pieśni madziarskich. Ta życzliwość dotyczyła oczywiście tylko Polaków – Lengyelów. Zwyczaj popisywania się śpiewem polskim i ukraińskim pielęgnowaliśmy tak długo, dopóki nie porozrzucano nas do różnych jednostek wojskowych. (…)
(…) Str. 84 (…) W zimie 1914/15 roku nawiązałem łączność z rodzicami. Ewakuowani ze Złoczowa, wyjechali do Ołomuńca, gdzie rozmieszczone zostały sądy lwowskie. Dołączył do rodziców brat Stanisław, który jako legionista walczył od 22 października do 26 października 1914 roku pod Dęblinem; kontuzjowany, został odesłany do domu. Ponieważ idąc do Legionów samowolnie porzucił pracę w sądzie, wytoczono mu dyscyplinarkę i skazano na drobną karę. (…)
Str. 174 (…) Matka moja, już od dłuższego czasu cierpiąca na wątrobę, po śmierci męża znalazła się w ciężkich warunkach. Brat starszy, Stanisław, miał swój własny dom i trudności. Siostry były gdzie indziej, brat najmłodszy kończył prawo na
uniwersytecie lwowskim. Postanowiłem pomóc matce i rodzinie. Poprosiłem o przeniesienie ze względów rodzinnych do 52 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych w Złoczowie. O poparciu mej prośby w ministerstwie zwróciłem się do płk Ulrycha. W marcu 1927 roku przeniesiony zostałem na stanowisko dowódcy 2 baonu do 52 Pułku Piechoty.
Już 1 kwietnia 1927 roku znalazłem się w domu matki w Złoczowie i w miejscowym pułku. We Włodzimierzu żegnano mnie serdecznie ucztą w kasynie. Oficerowie, podoficerowie i rodziny odprowadzili mnie na dworzec kolejowy przy dźwiękach orkiestry; byłem wzruszony i rozrzewniony. W Złoczowie także przyjęto mnie życzliwie. Nie byłem tu nikomu obcy. Większość oficerów znałem z pobytu na urlopach u rodziców, niektórych także ze służby w ministerstwie. Zameldowałem się u dowódcy pułku płk dypl. Tadeusza Malinowskiego i jego zastępcy ppłk Filipa Brzezickiego. Pierwszy był oficerem legionowym w 2 Brygadzie, drugi przed wojną profesorem gimnazjum w Złoczowie. Poprzednika mojego, mjr Quiriniego, znałem z ministerstwa, ożenił się Złoczowie w rodzinie Kociubińskich, był wydawcą albumu Legionów polskich.
Kilka dni po moim przybyciu nastąpiła zmiana na stanowisku dowódcy pułku. Mianowanego generałem brygady płk Malinowskiego zastąpił płk dypl. Wilhelm Liszka-Lawicz, oficer legionowy. Dowódcą 1 batalionu był mój przyjaciel Stanisław Mancewicz, z którym byłem na kursie w Grupie; dowódcą 3 baonu mjr Jan Karlijet, były oficer rosyjski; kwatermistrzem mjr Zimmer, b. oficer austriacki; adiutantem pułku por. Bauer; lekarzem garnizonowym zloczowianin, płk doktor Golicz, lekarzem pułkowym mjr Baboń, oficerem sanitarnym por. Kriegseinem, kapelanem ks. Nowak. Kościoła własnego garnizon nie posiadał.
W baonie moim dowódcą 4 kompanii był kpt. Dyba i kpt. Bielczyk (przeniesiony został do Szkoły Oficerskiej w Bydgoszczy); dowódcą 5 kompanii karabinów maszynowych – por. Piekarniak. Znalazłem fotografię grona oficerskiego i zaproszonych gości cywilnych z uroczystości święta pułkowego z 1927 roku. Ale nie wszystkich potrafię dziś rozpoznać i wymienić.
Warunki bytowe w Złoczowie wyglądały zupełnie inaczej niż we Włodzimierzu. Wprowadziłem się do rodzinnego domu. Uznaliśmy go za własność matki; kupiłem też działkę na przedłużeniu budynku. Po śmierci matki dobudowaniem dwu izb zajął
się brat mój Kazimierz i kiedy opuszczałem Złoczów w 1928 roku, całość budynku objął brat, a po jego wyjeździe ze Złoczowa – siostra Maria.
W 1927 roku mieszkałem tam z matką. Gospodarstwem zajmowała się służąca Kasia, wierna od lat kilkunastu mojej matce. Opuściła nas po śmierci matki i po moim i brata wyjeździe, kiedy wyszła za mąż i przeniosła się do własnej zagrody w Chilczycach. Siostra Maria układała odtąd sprawy domowe i gospodarcze w porozumieniu z lokatorami.
Codziennie niemal około godziny 7 zjawiał się przed domem ordynans z wierzchowcem, na którym wyjeżdżałem na miejsce zbiórki lub na place ćwiczeń. Te były dość odległe od miasta: na Bieniowie, w Jelechowicach, Horodyłowie, Woroniakach lub gdzie indziej. Zawsze najmniej 4 do 6 km dojścia. Popołudniowe zajęcia przeprowadzano na placach i dziedzińcach koszarowych oraz w koszarach. W niedzielę wymarsz oddziałów z orkiestrą do kościoła na nabożeństwo, które dla wojska odbywało się o godz. 10. Przemarsz prowadził oficer służbowy pułku. Na końcu ul. Sobieskiego, naprzeciw Wałów, dowódca pułku po nabożeństwie przyjmował defiladę (jak za czasów austriackich tzw. Vorbeimarsch) przy dźwiękach orkiestry. Potem pododdziały odchodziły do koszar, orkiestra zaś udawała się na Wały lub do ogrodu po reformackiego, gdzie przez godzinę koncertowała dla publiczności lub oficerów i ich rodzin. Występ orkiestry wojskowej w niedzielę i święta stanowił ważne wydarzenie dnia. Koncertami dyrygował kapelmistrz Tymofiejew-Tymosławski. Orkiestra była dobrze wyćwiczona i miała dość bogaty repertuar, brała często nagrody w konkursach.
Dowódca pułku płk Lawicz mieszkał w budynku koszarowym, niedaleko sztabu pułku. Był kawalerem, mieszkał z matką, życia towarzyskiego nie prowadził. Kasyno pułkowe jako miejsce rozrywek, miejsce zebrań i stołówka właściwie nie istniało. Nie przypominam sobie żadnego zebrania towarzyskiego oficerów, żadnego przyjęcia koleżeńskiego (może dlatego, ze byłem dwa lata w żałobie).
Większość oficerów mieszkała prywatnie, zmieszana z ludnością miejską. Kontakty towarzyskie, przyjaźnie i koleżeństwo rozwijały się poza pułkiem na gruncie sympatii i pokrewieństwa charakterów.
Matka po śmierci ojca czuła się coraz gorzej. Opiekowali się nią bracia Stanisław i Kazimierz, dojeżdżały od czasu do czasu obie siostry. Lekarzem domowym matki był dr Mϋnz. Miał ją od lat w swojej opiece.
Po przeniesieniu do Złoczowa zwróciłem się do profesora Czerneckiego ze Lwowa o zbadanie matki i konsultację wespół z dr Mϋnzem. Kuracja nie dawała zasadniczej poprawy. Zmarła 15 listopada 1927 roku. (…)
*
Str. 178 (…) Praca i zajęcia w pułku złoczowskim były o wiele łatwiejsze i przyjemniejsze niż we włodzimierskim. Już same warunki życia były bardziej europejskie. Koszary znajdowały się w samym mieście, nie odczuwało się oderwania wojska od społeczeństwa, jak we Włodzimierzu. Koszary były może ciasne i niewygodne na skutek rozrzucenia budynków, baraków, stajen, placów alarmowych i placów zbiórek. Mój 2 baon mieścił się w kompleksie koszar i baraków na tzw. Szlakach. Była tam także szkoła podoficerska, która dowodził kpt. Józef Kiczka. Place ćwiczeń znajdowały się dość daleko od miasta, dobra strzelnica, urozmaicone tereny ćwiczebne pozwalały na obmyślanie ciekawych ćwiczeń i zadań taktycznych. Służba wewnętrzna była bardziej rygorystyczna i trudniejsza niż we Włodzimierzu. Posterunki trzeba było kontrolować w punktach dość odległych od miasta (prochownia, magazyn żywnościowy, piekarnia obok dworca kolejowego), co wymagało niemal zawsze wyjazdów konnych w teren.
Inaczej też wyglądały warunki inspekcji i kontroli z ramienia DOK i dowództwa dywizji. Mniej było troski o ćwiczenia aplikacyjne. Strach budziły inspekcje dowódcy piechoty dywizyjnej płk. (później gen.) Langnera, oficera legionowego. Przyjeżdżał bez zapowiedzi wczesnym rankiem i zaczynał inspekcję od warty głównej, kontroli pobudki w koszarach i stajniach, następnie zbiórek i w końcu pracy na placach ćwiczeń oraz strzelnicy. Zjawiał się wszędzie niespodziewanie i zawsze mógł komuś wytknąć przeoczenia, zaniedbania czy błędy.
Nie miały charakteru niespodzianek inspekcje dowódcy dywizji, gen. Brygady Dowoyno-Sołłohuba. Z wdzięcznością wspominam też ćwiczenia w terenie, odbyte konno z gen. Norwid-Neugebauerem w okolicach Załoziec. Interesujące były wreszcie ćwiczenia polowe dywizji, odbyte w 1928 roku w okolicach Pomorzan, z
zaproszeniem korpusu oficerskiego na zamek przez właściciela Pomorzan Potockiego.
Najciekawszym jednak wydarzeniem była inspekcja dowódcy korpusu gen. Władysława Sikorskiego na ćwiczeniach dywizji podczas marszu do obozu letniego w 1927 roku pod Złotą Górą w powiecie Zborowskim. Ćwiczenie prowadził gen. Dowoyno-Sołłohub. Przygotował założenie do ćwiczeń i puścił w ruch dywizję. Nie przypuszczał jednak, że trwający od 3 dni deszcz przekreśli przygotowania. Inspekcjonujący i prowadzący ćwiczenia zdali się na los nieba i żaden nie przerwał manewrów. Skutek był taki, że wszyscy byliśmy przemoczeni do nitki i okrutnie zmęczeni. Wreszcie sam gen. Sikorski zdecydował się na przerwanie ćwiczenia podczas symulowanego natarcia na Złotą Górę. Zarządził wtedy zbiórkę oficerów. Zagajający dyskusję gen. Dowoyno-Sołłohub powołał się na cel i założenie ćwiczeń. Przerwał mu gen. Sikorski, postawił mu zarzut, iż zachował się nieporadnie i wobec niepogody nie przerwał ćwiczenia. Naraził dywizję na straty moralne i materialne, na mordęgę ludzi i koni oraz na zniszczenie umundurowania i broni od przemoczenia oraz rdzy. Z ćwiczenia nikt nie odniósł korzyści. Tę żałosną krytykę słyszeli wszyscy zgromadzeni na polu oficerowie – od sztabowych do najmłodszych. Zganiwszy dowódcę dywizji, nie udzieliwszy mu głosu na usprawiedliwienie, gen. Sikorski odjechał gniewny z miejsca zbiórki.
O tym, że gen. Sikorski nie lubił gen. Dowoyny-Sołłohuba, że uważał go za ślepo oddanego Piłsudskiemu karierowicza, wiedzieliśmy, nikt jednak nie spodziewał się takiej awantury. Potem dowiedziałem się, że gen. Dowoyno-Sołłohub wniósł zażalenie na gen. Sikorskiego. Marszałek spór ten rozstrzygnął niepomyślnie dla obu generałów. Gen Sikorski został przeniesiony do Warszawy do dyspozycji Inspektoratu Generalnego; gen. Popowicz mianowany dowódcą Okręgu Korpusu Lwowskiego; gen. Sołłohub rok po zajściu został zastąpiony przez nowego dowódcę, gen. Paszkiewicza.
28 czerwca 1928 roku wypadało święto pułkowe 52 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych. W dniu tym pułk, który z oddziałami gen. Józefa Hallera sprowadzony został do Polski w 1919 roku, by wziąć udział w wyzwoleniu ziem polskich, stoczył pierwszą bitwę pod Gołogórami i pierwsze odniósł zwycięstwo. Historię pułku napisał ppłk dypl. Tadeusz Pawlik. Na mój wniosek płk Lawicz zgodził się, by święto uczcić
wymarszem na pole bitwy pod Ściankami, przypomnieć szeregowym na miejscu historię bitwy i powtórzyć jej przebieg według opisu wziętego z monografii pułku.
Ćwiczenia letnie odbywaliśmy w Miodoborach. W 1928 roku w ćwiczeniach uczestniczyła także brygada kawalerii z Brodów. W celu szkolenia i doskonalenia środków przydzielono do pułków kilku lub kilkunastu oficerów dyplomowanych. W moim batalionie znalazł się mjra dypl. Tatara. Oficerowie dyplomowani najczęściej pełnili rolę rozjemców i łączników z ramienia kierownictwa ćwiczeń.
Pamiętam , że jedno z ćwiczeń mojego batalionu piechoty z kawalerią, pomyślane przez dowództwo brygady kawalerii jako pokazowe dla zaproszonych gości, rozegrałem zwycięsko ku wielkiemu zdumieniu i niezadowoleniu dowódców kawalerii. Stało się to dzięki forsownemu marszowi batalionu, który opanował dogodny do walki z kawalerią teren przed przybyciem konnicy, a także dzięki lepszemu funkcjonowaniu przydzielonych mi konnych patroli wywiadowczych. Sukces zawdzięczałem jednak przede wszystkim temu , że oficerowie kawalerii lekkomyślnie opóźnili rozpoczęcie ćwiczenia, przeciągając obiad z zaproszonymi gośćmi o kilkadziesiąt minut. Rozjemcy obu stron przyznali, iż udało mi się uniknąć zaskoczenia i niepotrzebnych strat.
W 1928 roku wyznaczony zostałem również na dowódcę batalionu mającego reprezentować pułk w tzw. Manewrach wołyńskich, które odbyły się pod kierownictwem gen. broni Kazimierza Sosnkowskiego. Batalion, doskonale wyposażony, miał działać jako jeden z batalionów polowych jednostki manewrowej. Wysyłany koleją do Dubna na Wołyniu, marszem podróżnym dostałem się stamtąd do miasteczka Ostrożec, żydowskiego w literalnym słowa znaczeniu : tylko dwór zamieszkany był przez chrześcijan. W samym miasteczku obchodzono „szabas” . Nie można było absolutnie niczego nabyć. Jedyny napój, jaki można było kupić, to piwo starodubskie. O zakwaterowaniu batalionu nie było mowy. Po spędzeniu nocy w polu rozpoczęto następnego dnia manewry. Miały one na celu sprawdzenie funkcjonowania służb w polu. W toku działań okazało się, że mieliśmy duże trudności i braki w funkcjonowaniu służb i w dziale zaopatrzenia. Dostawy opóźniały się, nie były zgodne z planem i zadowalające – karmiono oddziały głównie ryżem. W dziedzinie organizacyjnej szukano nowego rozwiązania dla sprawy transportu ckm oraz amunicji; próbowano zastosowania transportu na wózkach tzw. Taczankach.
Powrót nastąpił drogą na Wojnicę i Włodzimierz. Batalion skorzystał dużo z doświadczeń transportu i podróży oraz z przebiegu manewrów.
Powróciwszy z manewrów do Złoczowa, otrzymaliśmy rozkaz z DOK zgłoszenia się we Lwowie celem objęcia kierownictwa Okręgowego Urzędu WFiPW. Ledwie zacząłem zaznajamiać się z nowy działem służby, gdy wezwał mnie do siebie gen. Popowicz i powiedział, że chciał mnie zatrzymać u siebie w korpusie, ale rezygnuje ponieważ otrzymał od płk. Ulrycha list z prośbą , by odesłać mnie do jego dyspozycji w Państwowym Urzędzie WFiPW, gdzie proponuje mi stanowisko zastępcy dyrektora.
Wyjeżdżałem ze Złoczowa żegnany uroczyście na dworcu przez korpus oficerski i orkiestrę wojskową. Nie wiedziałem, że nigdy mi już więcej w życiu nie zagra orkiestra pułkowa na pożegnanie. Ostatnim wyrazem więzi łączącej mnie z pułkiem było nadanie mi uchwałą korpusu oficerskiego 27 czerwca 1933 roku odznaki pamiątkowej 52 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych za owocną pracę na polu wyszkolenia i wychowania żołnierza.
Losów pułku w wojnie z Niemcami w 1939 roku nie znam dokładnie. Dowódcą był w tym czasie płk Dąbek, który zapisał się chwalebnie w obronie Wybrzeża i bohatersko położył głowę w ofierze ojczyzny. Płk Lawicz w czasie wojny był dowódcą dywizji osłonowej pod Brodnicą. Wsławił się tam pięknym manewrem odwrotowym; zmarł w Londynie.


komentarze: 0 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz