niedziela, 11 marca 2018

Tragiczne przeżycia Janiny Goebel z domu Jurkiewicz podczas zesłania do ZSRR (1940-1942) i dalsze jej losy.

2010.02.12 19:51:25

Urodziłam się 13 kwietnia 1928 r. w Złoczowie, woj. tarnopolskie (obecnie Ukraina). Ojciec mój Józef Jurkiewicz był właścicielem piekarni w Złoczowie, matka Maria Jurkiewicz z domu Borecka była nauczycielką. Po wyjściu za mąż nie pracowała zawodowo, lecz udzielała się wiele społecznie. Pełniła funkcję radnej miasta Złoczowa, była przewodniczącą Kasy Biednych i wielokrotną przewodniczącą Kół Rodzicielskich w żeńskiej szkole powszechnej i w gimnazjum.
Miałam 6-ro rodzeństwa, w tym 3-ch braci o wiele starszych ode mnie (Longin, Adam i Stanisław) oraz 2-ch braci młodszych (Jerzy i Zbigniew, ur.1939 r.), a także jedną siostrę Alinę.
Do roku 1939 ukończyłam 5 klas szkoły powszechnej. W roku 1940, 13 kwietnia zostałam wywieziona wraz z mamą i młodszymi braćmi (Jerzym (6 lat) i Zbigniewem (9 mies.)) do Kazachstanu. Ojca mojego osadzono w więzieniu, a następnie już po naszej wywózce, skazano na 10 lat łagrów i wywieziono na Syberię. W Kazachstanie mieszkaliśmy w Kustanajskiej obłaści, Zatabolskim Rejonie, w wiosce Sadczykowce, nad rzeką Toboł.
Początkowo nie chciano nas Polaków nigdzie zatrudniać. Czekano na to, abyśmy się całkowicie wysprzedali z całego naszego dobytku. Musieliśmy sobie na własną rękę znaleźć mieszkanie u miejscowej ludności i opłacać je. Sadczykowka była wioską zamieszkałą przez Ukraińców, którzy w latach 30-ych, w ramach rozkułaczania zostali tu deportowani z Ukrainy rosyjskiej. Po jakimś czasie mama moja została zatrudniona przy budowie MTS (Maszinno Traktornaja Stancja), była tam pomocnikiem murarskim. Bardzo ciężko pracowała, nosząc cegłę na dość znaczne wysokości. Ja (12 lat) początkowo opiekowałam się braćmi, a potem gdy można ich było ulokować w „Jaśle" (odpowiednik naszego przedszkola), pracowałam przy sianokosach w stepie, przy kopaniu ziemniaków, w kuchni kołchozowej i mleczarni. Z trudem zaczęto przyjmować Polaków do kołchozu. Główną przyczyną był „polakożerca" - przewodniczący kołchozu, o pięknym nazwisku Krzyżanowskij. Kołchoz wydawał pracownikom 3 posiłki dziennie (bardzo słabe pod względem odżywczym i kalorycznym). Zapłata za pracę następowała dopiero jesienią po zbiorach i po rozliczeniu się z państwem z nałożonego kontyngentu, była to zapłata w naturze. Rozliczano kołchoźnikow wg tzw. trudadni. Praca trwała zazwyczaj od wczesnego rana do wieczora.
Po zawarciu umowy Sikorski-Majski w Londynie 30 lipca 1941 r., dotyczącej amnestii dla wszystkich Polaków więzionych w więzieniach i łagrach oraz przebywających na zesłaniu, nie mając żadnych szans przeżycia następnej zimy (już wojennej), mama moja zdecydowała się wyjechać z nami w kierunku Uzbekistanu. Należy tu nadmienić, że wiadomość o „amnestii" została nam podana przez naszego priedsiedatela sielsovieta (odpowiednik wójta) dopiero we wrześniu 1941 r.
Wyruszyliśmy w naszą podróż z początkiem grudnia 1941 r. Wojna sowiecko-niemiecka przybierała swój punkt kulminacyjny. Trwała ewakuacja Moskwy (pamiętam, że mówiła mi o tym moja mama), wszędzie panował chaos i głód. Pragnęliśmy, za wszelką cenę dostać się do miejsca tworzenia się naszej armii, pod dowództwem gen. Andersa, a także uciec od bardzo surowej zimy (często ponad -40˚C) i głodu. Podróż nasza była straszliwą gehenną i zakończyła się tragicznie. Na wielu stacjach wyczekiwaliśmy wiele godzin na pociągi, znosząc ogromne niewygody, głód i chłód (starszy brat Jerzy miał wówczas 7 lat, młodszy 2 i pół roku). W Troicku wsiedliśmy do pociągu na Czkałow (dawniej Orenburg). Tuż przed tą stacją (ok. 50 km) pociąg stanął w polu w zaspach. Była noc. Z daleka mrugały światełka z okien domostw wioski. Wobec zapewnień maszynisty, że czekamy na nową lokomotywę, duża grupa podróżnych podążyła ku wiosce w celu zdobycia jakiejś żywności. W grupie tej była też moja mama. Gdy oddalili się ok. 1 kilometra od pociągu, pociąg ruszył. Oni zostali bezradni, brnąc w śniegu. Nigdy więcej nie odnalazłam mojej mamy. Z grupką Polaków dojechałam do Uzbekistanu, do Katta-Kurganu. Opiekując się braćmi przy pomocy towarzyszących mi Polaków, wyrzuceni z pociągu siłą, zamieszkaliśmy na jakiś czas w przydworcowej czajhanie (dworcowa pijalnia herbaty, z pryczami do spania dla podróżnych). Z powodu epidemii wielu chorób (tyfus plamisty, czerwonka, dyfteryt itp.) władze Katta-Kurganu postanowiły rozrzucić podróżnych po okolicznych kołchozach. Nas tj. nas troje i zaprzyjaźnioną w drodze rodzinę, także ze Złoczowa, wysłano do miasteczka Mitan (Uzbekistan), skąd mieliśmy trafić do kołchozu.
W Mitanie, w szpitalu, pod koniec grudnia 1941 r. zmarli moi bracia (z objawów sądzę dziś, że był to dyfteryt). Grzebałam ich sama, przy pomocy jednej ze Złoczowianek. W szpitalu zaopatrzono nas w łopaty i wskazano kierunek szpitalnego cmentarza, gdzie grasowały różne zwierzęta i rozgrzebywały groby.
W kołchozie „Mołotów" przebywałam od połowy stycznia 1942 r. do kwietnia tego roku. Tam przeszłam tyfus plamisty. W jednej izbie, przydzielonej nam przez kołchoz, mieszkało 12 osób. Trzy osoby zmarły na tyfus. W tym matka 8-letniego Januszka Wawrzyniaka, żona oficera. Pochodziła z Poznania. W kołchozie pracowałam przy oczyszczaniu bawełny. W kwietniu 1942 r. po otrzymaniu wiadomości o powstaniu sierocińca polskiego w Katta-Kurganie wraz z osieroconym Januszkiem Wawrzyniakiem, opuściliśmy kołchoz i udaliśmy się pod opiekę sierocińca.
I tu też początkowo było głodno i bardzo prymitywnie, ale czuliśmy się bezpiecznie wśród wspaniałych naszych opiekunów. W bardzo trudnych warunkach zewnętrznych (ciągłe szantaże ze strony władz miejskich NKWD, odmawianie nam przydziału żywności itp.) potrafili oni stworzyć nam warunki rodzinne, rozpoczęli naukę, organizowali różne imprezy, a nawet zorganizowali harcerstwo. Wszystko w ciągu zaledwie paru miesięcy istnienia sierocińca na terenie Katta-Kurganu. Kierownik sierocińca (mąż zaufania Delegatury Polskiej) pan inż. Kanarowski oraz kierowniczka gospodarcza pani Kundycka, a także wychowawczyni i nauczycielka zarazem, prof. polonistyki z Uniwersytetu Jana Kazimierza (Lwów) p.Maciejewska, wszyscy pochodzili ze Lwowa. Byli to ludzie wielkiego serca i ducha. Do dziś wspominam ich z wielką wdzięcznością i łzą w oku.
Sierociniec nasz w Katta-Kurganie został zlikwidowany w początku sierpnia 1942 r. i przetransportowany, w towarzystwie polskiego wojska (Armia gen.Andersa) do Iranu.
Wyjazd nasz z Katta-Kurganu, który oznaczał jednocześnie wydostanie ok. 100 dzieci sierot z „piekła sowieckiego" i uratowanie im życia, wiązał się z ogromnym heroizmem i determinacją personelu sierocińca, a przede wszystkim Męża Zaufania p.inż.Kanarowskiego. W pierwszych dniach sierpnia 1942 r. około godz. 15-ej nasz kierownik otrzymał telegraficzną wiadomość z naszej Delegatury (nie wiem, czy z Taszkientu, czy z Samarkandy), że wczesnym rankiem następnego dnia przez Katta-Kurgan, będzie przejeżdżał pociąg z wojskiem polskim, kierujący się do Krasnowodska nad M.Kaspijskim, w którym zarezerwowane są miejsca dla sierocińca. Czas naglił. Trzeba było błyskawicznie rozpocząć likwidację sierocińca, co utrudniały emocje i szał radości, który opanował wszystkie dzieci, a także dorosłych. Niedługo jednak było nam dane radować się wspaniałą wizją ocalenia. Około godziny 16-ej zjawili się w sierocińcu dwaj NKWD-dziści z wiadomością o zakazie wyjazdu sierocińca pod rygorem aresztowania całego personelu i wcielenia sierocińca polskiego do miejscowego (sowieckiego). Wiadomość ta wprawiła wszystkich w nastrój rozpaczy i beznadziejności. Jedynie kierownik nie tracił ducha. Z wielkim spokojem i opanowaniem, nie budząc żadnych podejrzeń, obiecał funkcjonariuszom NKWD zastosować się do ich poleceń.
Wieczorem zwołał „tajną naradę" dorosłych (personel) i starszych dzieci i przedstawił swój desperacki plan ucieczki sierocińca. Chodziło o to, aby niepostrzeżenie przeprowadzić dzieci nocą w pobliże dworca kolejowego. Plan ten wyglądał następująco. Wszystkie dzieci zostały podzielone na grupki 4- do 5- osobowe. W każdej z nich było zawsze 2-je dzieci starszych od 14-tu do 16-tu lat i 3-je małych, nawet dwuletnich. Te małe miały otrzymać na drogę kromkę chleba, aby były spokojne. Droga nasza, z peryferii miasta do dworca, prowadziła przez most dla pieszych, bardzo długi i wąski (ok. 2m szerokości), przerzucony nad budowanym przez więźniów kanałem. Z powodu trwającej wojny roboty zostały wstrzymane. Następnie, po przekroczeniu kanału, biegła droga jakby wąwozem, utworzonym z wydobytej ziemi z kanału. Stąd do dworca kolejowego Katta-Kurgan było jeszcze około 1 km. Przebycie tej drogi nawet w dzień wiązało się z wielkim ryzykiem. Uzbecy bardzo często obrzucali nas bryłami zeschniętej gliny. Zdarzały się również pobicia. Toteż zadanie przejścia nocą gromadek dzieci było ogromnym ryzykiem. Pan inż. Kanarowski, lustrując uprzednio teren przy dworcu, jako miejsce naszej zbiórki, wyznaczył plac budowy (duży teren), ogrodzony wysokim płotem. Niezauważony przez nikogo wyłamał kilka desek w płocie, aby nam ułatwić wejście do naszego schronienia. Potajemna ewakuacja sierocińca trwała parę godzin nocnych. Co 15 minut wychodziła grupka dzieci z terenu sierocińca, zmierzając ku „wolności". W tym czasie w sierocińcu było też wiele dzieci chorych, które miały być przeniesione na dworzec przez personel. Januszek Wawrzyniak, którego matka zmarła w kołchozie „Mołotow" koło Mitanu, i z którym ja przyjechałam do sierocińca przed paru miesiącami, zmarł w momencie, gdy przygotowywano go do transportu na dworzec. Był bardzo wycieńczony biegunką (pelagra - awitaminoza wit. PP). Czekałam na niego z niepokojem na dworcu, mając przy sobie jego walizeczkę ze zdjęciami rodzinnymi z Polski. Zmarł nie doczekawszy lepszych czasów. Jeszcze w ciemnościach nocy, cały sierociniec w wielkiej dyscyplinie i ciszy, zebrał się na placu budowy, za wysokim płotem, oczekując pociągu „zbawienia". Pan Kanarowski stał na czatach, aby z chwilą pojawienia się pociągu, w porę zawiadomić nas sygnałem gwizdka. Mieliśmy wówczas szybko wyskoczyć zza płotu budowy i kierować się na peron, pokonując rachityczne, pochylone ogrodzenie. Wszystko to miało odbywać się przy akompaniamencie wrzasku i okrzyków hurra! Chodziło o wprawienie w osłupienie i zaskoczenie pracowników dworca.
Plan w pełni się udał. Nasi żołnierze, widząc rozwrzeszczaną dziatwę, biegnącą w kierunku pociągu i energicznie zajmującą miejsca w wagonie, przywitali nas „smakołykami" w postaci sucharków wojskowych, rzucanych nam przez okna pociągu.
Przypuszczali oni, że okrzyki hurra! są na ich powitanie. W tym czasie, zaskoczony, niespotykaną o tej porze wrzawą, personel dworca, wyległ na peron. Oczywiście pociąg został wstrzymany na jakiś czas, do pojawienia się dwóch funkcjonariuszy NKWD. Nic nas już nie obchodziło, byliśmy przecież pod opieką naszego wojska. W krótkim czasie doszło do spotkania naszego kierownika ze „stróżami porządku sowieckiego". Odbyło się wszystko, cała rozmowa, na oczach wyglądających przez okna pociągu, żołnierzy polskich. Na usilne żądania dzieci, które mimo swojej małoletniości posiadały ogromne doświadczenie życiowe, kierownik nasz nie oddalał się od pociągu. Pozostawał na stopniach wagonu. Początkowo rozmowa była głośna i burzliwa. NKWD-ziści wyrażali swoje duże niezadowolenie z niewykonania rozkazu. Ostatecznie okazali swoją bezsiłę wobec całego pociągu wojska i transport nasz ruszył w kierunku Krasnowodska. Funkcjonariusze NKWD obłudnie machali nam ręką na pożegnanie i życzyli szczęśliwej podróży.
Tak szczęśliwie zakończyła się batalia o wolność i życie około stu sierot polskich, które, choć mocno jeszcze przetrzebione w drodze wyrwały się z „piekła sowieckiego" i zaznały godnego, ludzkiego życia. Wszystko to stało się za sprawą kierownika sierocińca polskiego w Katta-Kurganie, męża zaufania Delegatury Polskiej w Uzbekistanie, który wraz ze swym personelem w 100% spełnił swój obywatelski obowiązek wobec cząstki - garstki najsłabszych, młodocianych obywateli, skazanych przez zbrodniczą machinę sowiecką na zagładę.
Pan inż. Kanarowski wraz z żoną, oboje już raczej leciwi, przebywał jakiś czas w obozie cywilnym w Teheranie. Podobno miał jakieś nieprzyjemności związane z administrowaniem sierocińca w Katta-Kurganie. Bardzo się tym przejął i wkrótce tj. pod koniec roku 1942 zmarł w Teheranie.
Brak wyobraźni ze strony jego zwierzchników, nie pozwolił im docenić tego wspaniałego Człowieka, który nie bacząc na ogromne zagrożenie osobiste, a także swojej żony, podjął się tak niebezpiecznego i trudnego zadania. Należałoby tu także wspomnieć o tym, że nasz transport z Krasnowodska do portu irańskiego Pahlevi był ostatnim. Potem granica została zamknięta i rozpoczęły się represje w stosunku do Polaków ze strony władz sowieckich. Jeżeli chodzi o dzieci z sierocińca w Katta-Kurganie (Uzbekistan) już w Pahlevi zostały one rozproszone i wieloma transportami trafiły do Teheranu. Stamtąd rozjeżdżały się w różnych kierunkach. Część, dzieci starsze, wyjechały do junaków do Palestyny, część do Płd. Afryki, Indii, niektóre do Isfahanu (Środkowy Iran), wśród których byłam ja. Przebywałam tam od początku 1943 roku do września 1945 roku tj. do likwidacji obozów sierot polskich w Isfahanie i przetransportowanie ich do Libanu.
Isfahan (środkowy Iran) - leży na rozległej wyżynie u stóp wyniosłych Gór Zagros, nad rzeką Zajandernd. Polacy upraszczając tą nazwę, nazywali tę rzekę po prostu „Dajandrut". Isfahan to drugie miasto po Teheranie, dawna stolica Persji (XVII w.). Posiada wspaniałe zabytki architektoniczne (głównie meczety). Jest ośrodkiem kulturalnym, jeden z głównych ośrodków przemysłowych i wyrobu dywanów perskich. W roku 1942 powstało w Isfahanie 20 zakładów dla sierot polskich z ZSRR oraz Szpital - Zakład Administracji itp. Przebywało tam okresowo około 3 tys. sierot polskich. Podlegaliśmy Delegaturze Rządu Polskiego w Londynie. Wspierał nas Watykan i Ambasada Angielska w Teheranie. Wszyscy przeszliśmy przez „piekło" sowieckie, to też sieroty polskie znalazły tam opiekę, dużo troski i serca swoich wychowawców.
Mieszkałam na początku z Zakładzie nr 6 (szkoła powszechna dla dziewcząt), w dzielnicy Ormiańskiej („Dzulfa"). Uczęszczałam tam do klasy 5-ej i 6-ej. Potem uczęszczałam do gimnazjum w Zakładzie nr 2. Ukończyłam tam do roku 1945 dwie klasy gimnazjum ogólnokształcącego. W Isfahanie ukończyłam także kurs drużynowych, prowadzony przez instruktorów przybyłych z Włoch (z wojska polskiego). Był wśród nich obecny kapelan „Rodzin Katyńskich" i „Sybiraków" ks. Zdzisław Peszkowski. Wówczas nie był jeszcze księdzem.
W roku 1944 odnalazł mnie w Isfahanie, przez Polski Czerwony Krzyż, mój stryj. Był on wówczas Delegatem Ministra Pracy i Opieki Społecznej (rządu Londyńskiego) w Bernie. Załączam dokument (zał. nr 1), w którym Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej w Londynie informuje mojego stryja o moim pobycie w Isfahanie, przesyła mu list ode mnie oraz opinię mojej dyrektorki (gimnazjum) p. Krzyżanowskiej o moich wynikach w nauce i moim zachowaniu.
Od tego czasu stryj mój dr Stanisław Jurkiewicz informował mnie, co dzieje się w Warszawie, jak czuje się moja stryjenka i moja siostra Alina (Dusia). Siostra moja, po zajęciu przez Niemców całej Polski w roku 1942, opuściła dziadków w Sądowej Wiśni (pod Lwowem) i udała się do Warszawy. W Isfahanie przebywałam do września 1945 roku. Następnie, w związku z likwidacją polskich zakładów po wojnie, przewieziono nas do Libanu. Podróż była bardzo ciekawa i urozmaicona. Najpierw autokarami przez wysokie góry do świętego miasta, muzułmanów Qum, potem kolejką wąskotorową do Ahwazu (w delcie rzek Tygrysu i Eufratu). Po parotygodniowym pobycie w Ahwazie przewieziono nas do Basry (Irak), stamtąd do Bagdadu (pociągiem). Z Bagdadu specjalnymi autokarami (Nera) przez pustynię do Damaszku (Syria) i wreszcie autokarami przez góry do Bejrutu (Liban). Ulokowano nas w osiedlu arabskim w górach Zouk Michael. Mieszkałam tam z rodziną mojej koleżanki i uczęszczałam do 3 klasy gimnazjum, które ukończyłam.
We wrześniu 1946 roku, dzięki staraniom mojego stryja wyjechałam statkiem do Marsylii, a następnie pociągiem do Genewy, gdzie mieszkali moi stryjostwo. Po wojnie stryjenka dołączyła do stryja. W grudniu 1946 roku opuściliśmy Szwajcarię i wyjechaliśmy do Warszawy. Ojciec mój był wówczas we Włoszech w Armii gen. Andersa i nie podjął jeszcze decyzji odnośnie swojej przyszłości.
W lutym 1947 roku, mieszkając u mojej cioci w Zakopanem, zdałam małą maturę i w tym samym roku rozpoczęłam naukę w Liceum Hotelarskim w Warszawie. Po ukończeniu Liceum pracowałam do 1952 roku w Sanatorium Akademickim w Zakopanem. Studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Częstochowie, Wydz. Technologia Żywienia, rozpoczęłam w 1952 roku - ukończyłam w roku 1956, uzyskując tytuł inżyniera technologa żywienia. W tym samym roku rozpoczęłam pracę w Instytucie Gruźlicy w Warszawie w charakterze asystenta do spraw żywienia w sanatoriach przeciwgruźliczych. W roku 1958, po wyjściu za mąż wyjechałam do Gdyni, gdzie mój mąż - inżynier budowy okrętów Tomasz Goebel pracował w Stoczni Marynarki Wojennej, jako oficer - inżynier.
Pracę w Gdyni rozpoczęłam w szkolnictwie, w Technikum Hotelarskim jako nauczyciel dietetyki i technologii żywienia. Od roku 1969 rozpoczęłam pracę starszego wykładowcy (zasady żywienia i technologia żywienia) w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni (WSM). Tytuł magistra towaroznawstwa zdobyłam zaocznie w Akademii Ekonomicznej w Poznaniu.
W ramach mojej pracy w WSM odbyłam 3 wspaniałe rejsy po Europie, a także zwiedziłam północną Afrykę. Od roku 1986 przeszłam na emeryturę.
1. wychowanków, w bardzo obszernej książce wydanej w Londynie w 1987 roku, pod tytułem: "Isfahan miasto dzieci polskich". Książkę tą wydało Koło Wychowanków Szkół Polskich Isfahan i Liban.
1. Wspomnienie Janiny Jurkiewicz Goebel drukowane są w książce Zbigniewa Siemaszko pt.: "Świadkowie przeżyć sowieckich. 1939-1946 r. Londyn 1999. Polska Fundacja Kulturalna.
2. Córka Złoczowianki Izabelli Raph - Jagna Wright, dziennikarka z Londynu sfilmowała fragment wspomnień Janiny Jurkiewicz Goebel w filmie pt. „The forgotten Odyssey" (zapomniana Odysea).
Janina Goebel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz