DROGA PRZEZ MĘKĘ I PIEKŁO NA ZIEMI – fragmenty wspomnień Zofii Gumiennik z domu Krysteli
2010.02.12 19:53:02
Urodziłam się 27 lutego 1925 r. w Janowie Lubelskim. Od 1932 roku mieszkałam wraz z rodzicami i rodzeństwem (ojciec był wojskowym) w Złoczowie przy ulicy Długiej. Z 9/10 kwietnia 1940 roku, w nocy przyszło N.KW.D, zabrało mojego ojca Piotra Krystieli. Miałam wówczas 14 lat. Wyszłam za nimi. Przed domem stała dorożka – fiakier, do której kazano ojcu wsiąść i odjechali. Ja biegłam za nimi, aż do siedziby N.K.W.D. przy ulicy Podwójcie dokąd ojca zawieźli. Stałam tam dłuższy czas bezradna, zrozpaczona, płakałam, nie widząc wyjścia poszłam do domu. Po drodze bez przerwy mijały mnie samochody i dorożki wiozące aresztowanych. Tej nocy cały tabor transportowy, jaki był w Złoczowie, służył tylko N.K.W.D. Za dwa dni w nocy z 12/13 kwietnia 1940 r. zaczęto walić w drzwi i krzyczeć : „Otwieraj”. Wyrwanej ze snu, półprzytomnej, wystraszonej mamie i dzieciom rozkazano, by wszyscy w ciągu godziny spakowali się, Pozwolili zabrać tylko to co jest niezbędne, zapakować w worki lub prześcieradła. Przerażeni braliśmy rzeczy z jednego miejsca i przekładaliśmy na drugie, aż wreszcie to co się dało zebrać powiązaliśmy w prześcieradła i jakieś worki. Wyprowadzono nas jak przestępców. Przed domem stał samochód ciężarowy. Kazali ten cały dobytek załadować i wsiadać. Zawieziono nas na dworzec kolejowy. Tam stały już przygotowane bydlęce wagony, do których nas załadowano. Okna były obite blachami, było zimno i ciemno. Poganiano nas jak bydło. Po zapełnieniu wagonu, około 60-80 osób, drzwi zamknięto, zaryglowano i zakręcono drutem. Na zewnątrz pilnował nas (kobiety z dziećmi i staruszkami) krasnoarmiejec z karabinem. Po załadowaniu wszystkich wagonów, transport ruszył. Ulokowaliśmy się pokotem na podłodze. Było tak ciasno, że w nocy musieliśmy obracać się na komendę. Straciliśmy rachubę czasu i porę dnia, bo stale było ciemno. Okna były szczelnie pozabijane. Na granicy w Zdołbyniowie zatrzymano transport. Była noc. Stację oświetlono rakietami. Słychać było głośne nawoływania. Skorzystaliśmy z okazji. Jedna z rodzin wzięła ze sobą siekierę, więc zaczęliśmy odbijać, od wewnątrz, przez kraty blachę zasłaniającą okno wagonu. Robiliśmy to wówczas, kiedy żołnierz odszedł od wagonu. Kiedy usłyszał stukanie, szybko przybiegł i zaczął krzyczeć: nie nada, nie nada (nie wolno) grożąc jakimiś sankcjami. Mimo groźby odbiliśmy blachę, tłumacząc mu, że dusimy się. Było zimno, ale mieliśmy powietrze, światło i okno na świat. Im zależało na tym, żebyśmy tej biedy i nędzy jaka tam była nie widzieli, jak również nie widzieli, gdzie, którędy i dokąd nas wiozą. Pamiętam jak omyłkowo skierowali nas na Kaukaz, zamiast na Sybir. Po drodze była miejscowość Wałujki, gdzie zatrzymał się transport. Ujrzeliśmy stojących ludzi bardzo biednych, nędznych, obdartych i głodnych, bo bez przerwy wołali isty (jeść) dajte isty (dajcie jeść). Nam dano barszcz, gdzie jarzyna, jak mówiliśmy, była traktorem siekana. Po prostu nie dało się jeść, więc wylewaliśmy, a kaszę jęczmienną zawinęliśmy w papier i tym biednym i głodnym dzieciom podawaliśmy przez dziurę w podłodze, która służyła za latrynę. Jedni zagadywali żołnierza, a drudzy pchali kaszę przez tą dziurę dla tych biednych i głodnych ludzi. Kiedy żołnierz zobaczył, krzyczał, że będzie strzelał. Mówiliśmy mu: wyobraź sobie, że to twoja rodzina i twoje dzieci giną z głodu - wtedy trochę się uspokoił. Daliśmy wszystką kaszę, za którą nie wiedzieli jak mają dziękować. Wkrótce N.K.W.D. zorientowała się, że źle nas wiozą i dało nakaz powrotu do drogi na Sybir. Zatrzymaliśmy się w nocy w Kujbyszewie. Zaczęto walić w drzwi i wołać by 2 osoby wzięły wiadra, zresztą zabrane ze sobą przez niektóre rodziny. Poszedł mój brat Olek i Staszek Góralczyk. Po przyniesieniu barszczu i kaszy powiedzieli, że barszczu nie radzą nam jeść, bo w nim kąpały się szczury, które chodziły po gzymsach na stacji i jak niefortunnie któryś wpadł do kotła, to kucharz olbrzymią chochlą wyławiał go, wylewał na ziemię i dalej nabierał i wlewał ten barszcz do wiader. Oczywiście nie jedliśmy, gdyż na razie mieliśmy zapasy żywności zabranej ze sobą, ale jak się wyczerpały zaczęła smakować kasza, bo barszcz obrzydł nam do końca naszej podróży. Jechaliśmy przez Ural. Pamiętam przepięknie położoną Ufę, Swierdłowsk, Czelabińsk, aż po 2 tygodniach jazdy zatrzymaliśmy się w Kazachstanie w mieście Kustanaj. Tam otworzono wagony i kazano wychodzić. Stały tam przygotowane samochody ciężarowe, na które nas załadowano i rozwieziono do różnych miejscowości – kołchozów i sowchozów. W tumanach kurzu i burzy paskowe jechaliśmy przez bezdrożne stepy. Wyglądaliśmy jak diabły; brudni, zakurzeni, nie podobni do ludzi. Przywieziono nas do kołchozu – wioski o nazwie Konstantynówka oddalonej o 50 kilometrów od Kustanaju. Zrzucono na płoszczad – plac przed domem kultury, dawnej cerkwi i pozostawiono samym sobie. Czekał na nas tłum ludzi ze wsi. Patrzyli na nas wrogo, bo powiedziano im, że to są polskie pany, burżuje, wróg narodu sowieckiego. Siedzieliśmy na tych naszych przywiezionych tłumokach; brudni, głodni, spragnieni. Dzieci płakały bo chciały jeść i pić. Widok tek skruszył serca tubylców i zaczęli z nami rozmawiać na różne tematy i wypytywać się skąd przyjechaliśmy. Zaczęło się robić ciemno, a nami nikt się nie interesował – rzucono nas jak psy na zagładę. Dopiero kołchoźnicy po rozmowie z nami, zorientowali się, że jesteśmy takimi samymi ludźmi jak i oni, bo też przeszli rozkułaczenie i wiedzieli co to znaczy „Sowieckaja Właść”, poszczególne rodziny zaczęły brać nas do swoich domów na noc. Nas wzięła rodzina Posnych (Posnyj) Poszliśmy do rzeki Toboł, żeby się umyć. Gospodarze dzielili się z nami tym co mieli, ugotowali mleko i dali chleb. Przynieśli słomę i spaliśmy na podłodze w jednej izbie, a oni w drugiej. Niektóre rodziny pozostały już i mieszkały na stałe u rodzin, które ich zabrały, a inne szukały sobie kwater, tak jak moja rodzina, ponieważ rodzina Pasnych, u których mieszkaliśmy składała się z sześciu osób i nasza również z sześciu osób. mama i czworo dzieci: Aleksander, Helena, Zofia, Jan Krysteli oraz p. Franciszka Swobodowa, która w Złoczowie mieszkała w tej samej kamienicy co my, a została zabrana za zięcia, który pracował w 2.-wywiadzie wojskowym. Rodzinie Pasnych jesteśmy wdzięczni za okazane nam serce w tej krytycznej chwili, gdyż inaczej zostalibyśmy na dworze przez całą zimną syberyjską noc kwietniową. Znaleźliśmy mieszkanie u staruszków Ani i Filipa Ilczynków. Mieli pokój z kuchnią i nam dali pokój, a sami zostali w kuchni. Z pokoju również korzystali, bo żyliśmy jak rodzina. W izbach podłoga była z gliny i od czasu do czasu smarowało się gliną rozrobioną, żeby odświeżyć i wyrównać ubytki. W pokoju była prycza, ława, zapiecek i stół. W rogu wisiały „Ikony”, bo dziadkowie byli wierzący i co dzień modlili się rano, wieczorem i przed posiłkami. Teraz zaczęła się dla nas gehenna, jak tu żyć i z czego, a władze w ogóle się nami nie interesowały. Owszem przez cały rok każdej nocy byliśmy wyrywani ze snu waleniem w okno i kazali nam przyjść do uprawlenia (gminy) na przesłuchanie przez N.K.W.D. Już nam to obrzydło i psychicznie nas wykańczało, bo stale musieliśmy te nasze życiorysy powtarzać, a oni czyhali, ażeby na czymś złapać. Przez cały rok nie dali nam żadnej pracy, choć staraliśmy się o nią. Żeby żyć, rzeczy przywiezione z Polski oddawaliśmy za prowianty tj. mąka, ziemniaki, chleb, mleko, mięso, kapusta, kasza itp. W jesieni, po wykopaniu ziemniaków, poszliśmy na pole zbierać pozostałe ziemniaki, skąd nas przeganiali i nie pozwalali zbierać. Mmiały zgnić. Pomimo przeszkód uzbieraliśmy worek ziemniaków, takich jak orzechy i to musiało nam wystarczyć na całą zimę na 6. osobową rodzinę. Mama trochę szyła, a ja robiłam na drutach chustki i tzw. puchówki z koziego puchu, które trzeba było robić cały miesiąc od rana do wieczora. Robiłam też swetry, skarpety, rękawiczki. Ratowaliśmy się jak tylko można było, by nie umrzeć z głodu. Pierwsze Święta Wielkanocne w 1941 roku to był upieczony z otrąb placek, ugotowane 2 jajka i skropione rzęsiście łzami. Przeżycie nie do opisania na tym wygnaniu. W zimie nie mieliśmy czym palić. Tubylcy palili tzw. ”kiziakiem”. Był to wysuszony nawóz bydlęcy w formie cegły. Chodziliśmy więc wzdłuż Tobołu po pas w śniegu, szukając łozy (wikliny) i piołunu i wycinali nożem po jednym patyczku. Trzeba było chodzić i grzebać w śniegu cały dzień o chłodzie i głodzie, żeby naciąć choć wiązkę. Wracaliśmy wykończeni, ale radośni, że będzie czym zapalić i siedzieć w ciepłym. Dom, w którym mieszkaliśmy, był wiekową chatą o wysokim dachu słomianym, ale usytuowany na obrzeżu wioski od strony stepu tak, że w czasie zimy i burianów (zamieci śnieżnych) chata nasza była kompletnie zasypana śniegiem, nawet komina nie było widać. Chodzili i jeździli po naszej chacie. Po takiej zamieci śnieżnej przychodzili Polacy i odkopywali nas w ten sposób, że robili tunel i schody ze śniegu, żeby wyjść na świat Boży. O studni i jej odkopaniu nie było co marzyć, brało się śnieg, topiło i to była woda do picia i gotowania. Te burze śnieżne były tak okropne, że jeżeli kogoś zastały na drodze to nie jeden zbłądził, a nawet zginął. Idąc koło siebie nie widziało się tej drugiej osoby. Trzeba było trzymać się pod rękę, żeby nie pójść w drugą stronę. W razie zagubienia się należało kierować się do pierwszej bliskiej chaty, żeby nie zginąć. Takie same burze tylko piaskowe były w lecie. W zimie mieszkaliśmy razem z cielakami, małymi owieczkami, kozami. W chlewie było tak zimno, że nawóz zamarzał w grudy. Krowę to babuszka okrywała derką – płachtą, a ta mimo to trzęsła się z zimna. więc wcześnie rano grzała wodę i dawała jej się napić, by choć trochę rozgrzała się, bo inaczej to stworzenie by nie wytrzymało. Garnuszek wody wylewało się w powietrze to spadały sople – lód. Wilki grasowały po całej wsi, dosłownie zaglądały do okien. Upały w lecie też dały się nam we znaki. Nie mieliśmy czym oddychać. Zlewaliśmy podłogę wodą i kładli się na ziemi . Bosą nogą nie było mowy, żeby stanąć na ziemię, bo się poparzyło. Nosiło się byle jaką podeszwę przywiązaną sznurkami. Najgorszy to był ten pierwszy rok, bo tak lato jak i zima dały nam dobrze w kość. Przecież nie byliśmy przyzwyczajeni do takiego wybitnie kontynentalnego klimatu 50-60. stopni Celsjusza, zimą mrozu, a latem upału. Ale później byliśmy już bardziej praktyczni i po części przyzwyczailiśmy się – czyli nasz organizm powoli się zaaklimatyzował i wszystko w miarę znosił. Byliśmy już całkowicie zahartowani i przygotowani tak do zimy, jak i do lata. Przy oraniu na wiosnę przeziębiłam się tak, że nie mogłam oddychać i mówić. Pojechałam do lekarza na poliklinikę do Kustanaju oddalonego 50.km. Lekarz badając mnie powiedział, że nic nie słyszy, bo uszy mu zamarzły i z tym wróciłam do domu. Trzeba się było leczyć samej, sposobem i lekami domowymi, i z pomocą Bożą, którą doświadczaliśmy na każdym kroku. Po roku czasu dano nam pracę. Kopanie dołów na zdechłe bydło. Ponieważ lato było suche, bez deszczu, a słońce spaliło wszystką trawę i rosnące na stepie rośliny, więc nie było czym karmić bydła przez zimę. Predsiedatel (sołtys) pożyczał trochę paszy z kołchozów z innych terenów, ale nie wiele, bo im też była potrzebna. Efekt był taki, że przez zimę zdechło 12 tysięcy bydła, woły, konie, krowy, owce – za co predsiedatel był sądzony i dostał 12 lat więzienia. Praca była bardzo ciężka, a my przecież nie byliśmy przyzwyczajeni do takiej pracy łopatą i kilofem. Do pracy poszła młodzież polska; chłopcy i dziewczęta mający wówczas od 15 do 20 lat. Przychodzili Rosjanie patrzyć się jak te Polaczki pracują. Doły miału głębokość 8-10 m, z których wydostawaliśmy się za pomocą ustawionych łopat, sznura i pomocy naszych chłopców. Ja nie miałam siły (15 lat) wyrzucić tej ziemi z dołu na górę, więc nie jeden raz ta ziemia zasypywała mi oczy. Pot nam oczy zalewał i niejednokrotnie łzy, ale Rosjanie tego nie ujrzeli. Odnosząc pobrane narzędzia łopaty, kilofy do koniuszni (stajni) wracaliśmy zawsze ze śpiewem, choć ból serce rozrywał, a Rosjanie mówili: „job ich mati ale twardyje Polaczki”, a my padaliśmy z nóg, bo praca była ciężka ponad nasze możliwości, od rana do wieczora, i tylko za pajok – kawałek chleba. Po wykopaniu tych dołów, dali nam drugą pracę krojenie kiziaku. Tu wyjaśniam, jest to nawóz owczy, który owce przez zimę udeptują w bazie, a na wiosnę kroi się łopatą w prostokąty, wynosi na pole, ustawia w szachownicę i suszy się przez całe lato. Po wyschnięciu w zimie służy jako opał, ponieważ to kraj bezkresnych i przepięknych stepów, więc drzew nie ma żadnych… Zofia Gumiennik z domu Krysteli
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz