Powroty na Kresy
2013.08.15 19:41:33Wprowadzenie
W początkach lat 80. XX w. w obozie socjalistycznym nastąpiły niespodziewanie zmiany polityczne. W opozycji do narzuconej władzy komunistycznej w Polsce zrodził się masowy ruch społeczny „Solidarność”, a po objęciu w 1985 r. przez Michaiła Gorbaczowa stanowiska sekretarza generalnego Komitetu Centralnego KPZR, w ZSRR następuje modernizacja gospodarki i jej częściowe urynkowienie, następuje też zwiększanie swobód obywatelskich i ocieplenie stosunków z państwami zachodnimi. Już wtedy zaistniały warunki do swobodniejszego odwiedzania Kresów, co spowodowało masową turystykę Polaków na wschód, niestety w celach stricte handlowych. Polskie Biura Podróży zaczęły organizować wycieczki „turystyczne”. Wrota do „piekła sowieckiego” były już szerzej otwarte.
Powrót po 45 latach
Powstało wówczas zasadnicze pytanie: jechać na Kresy? czy o nich zapomnieć. Sentyment i nostalgia za utraconą Arkadią lat dzieciństwa i młodości jednak zwyciężyły. Jest grudzień 1989 r. i moja pierwsza po wojnie podróż do Lwowa w towarzystwie mojej Siostry. Ze Lwowem rodzinnie wiele nas łączy. Tam na Zamarstynowie pod nr 208 mieszkali moi dziadkowie. Tam też urodził się mój Ojciec, ochrzczony w Kościele św. Marcina, niestety już w 8. roku życia został osierocony. Oddany do sierocińca, uczęszczał do Szkoły Przemysłowej im. Staszica, a później pobierał naukę przemysłu cukierniczego u Dionizego Szolca, więc powód wyjazdu był jasny. Organizatorem wycieczki było popularne Biuro Turystyczne Orbis z Krakowa. Szybka decyzja i już jedziemy. W autokarze ludzie nieznani, ale sympatyczni. Wystarczyła godzina na bliższe poznanie. Schody się zaczęły kiedy przybyliśmy na przejście graniczne w Medyce - Szegini. Tutaj czeka nas odprawa przez służby graniczne i celne. Po stronie polskiej dość szybko nas przepuścili, ale po stronie sowieckiej zaczął się długi postój. Służby tamtejsze jakoś się nie spieszyły. Trwało to ok. 2 godzin, po czym kazali przenosić bagaże do budynku do przeglądu przez służby celne. Za wszystko trzeba było płacić, opłaty drogowe, medyczne i jakieś tam inne. Po 3. godzinach ruszamy do Lwowa. Przy opuszczaniu przejścia zobaczyliśmy wijącą się parę kilometrów kolejkę autobusów wracających do Polski. Znaleźliśmy się w innym świecie. Droga rozjeżdżona, a autobusem trzęsie jakby dostał drgawek. Po godzinie jazdy jesteśmy we Lwowie. Jestem tu po raz pierwszy od czasów opuszczenia tych ziem w 1944 r. Zamieszkaliśmy w hotelu „Inturist” przy dawnej ul. Kleparowskiej. To była wycieczka krótka 2. dniowa (2. noclegi), żadnego przewodnika. „Turyści” przyjechali wyłącznie w celach handlowych, więc wybiegali z hotelu z jakimiś paczkami i wracali też z paczkami. Przyznam, że taka atmosfera udzielała się wszystkim i my też zaglądaliśmy do sklepów. Planowany wypad do Złoczowa niestety był nierealny z dwóch powodów; po pierwsze grudzień był deszczowy i prószył śnieg, a po drugie, swoboda poruszania się tam była znacznie ograniczona, ciągłe kontrole drogowe na każdym kroku. Paszporty zostały w recepcji (dopiero wydali przy wyjeździe), a więc do Złoczowa można jechać tylko wtedy, jeżeli wyjazd byłby docelowy, a tu „bumagi niet”. Niestety w programie był tylko Lwów, a wypad indywidualny do Złoczowa mógł się skończyć nieprzyjemnymi konsekwencjami. Każdego wtedy podejrzewano niemal za szpiega. Zdałem sobie wówczas sprawę jak mało zmieniło się w stosunku do aneksji części Polski przez Sowietów w 1939 r. Siostra była bardzo zawiedziona i poirytowana, że nie jedziemy do Złoczowa i oświadczyła „jutro jadę sama! - być 70. km. od Złoczowa i nie pojechać tam?”. Długo tłumaczyłem, że to niebezpieczna podróż, nie mając paszportu, którego służba hotelowa nie chciała wydać. Powiedziałem Siostrzyczko w przyszłym roku w maju wybierzemy się do Złoczowa. Zorganizujemy wycieczkę tylko dla Złoczowiaków, to dopiero będzie coś. Dopiero wtedy się uspokoiła. Nasi „turyści” większość czasu spędzali przed sklepami i magazynami, czekając na dostawę nowego towaru, a my bez przewodnika w drugim dniu kręciliśmy się po śródmieściu nie wiele widząc, poszliśmy więc na Bazar Halicki i tam kupiliśmy sporo grzybów i orzechów włoskich z Zakarpacia oraz owoce z Gruzji, w sam raz na święta Bożego Narodzenia.
Wracamy do Polski
Autokar został już podstawiony pod hotel, więc spakowani zeszliśmy do recepcji po odbiór paszportów. Pani recepcjonistka odebrała klucz od pokoju, wzięła nasze paszporty i poprosiła nas o powrót do pokoju. Wracamy mocno zdziwieni na piętro z walizkami, bo ktoś mógłby się nimi zaopiekować. Pani recepcjonistka otworzyła drzwi i bez ceremonii zaczęła skrupulatnie sprawdzać przedmioty ruchome według trzymanego w ręce spisu. Tandetne obrazki na ścianach, dziurawą pościel, dzbanek na wodę i szklanki (tych przedmiotów nie używaliśmy, bo były obrzydliwie brudne), wieszaki w szafie…, a my staliśmy zdumieni i zawstydzeni. No przecież musiała sprawdzić, żeby nas nie posadzono o kradzież. To się nazywa dbałość o klienta. Kurka przy umywalce w łazience nie sprawdzała, bo go już wcześniej nie było. W wielu „demoludach” spałem w hotelach: w Budapeszcie, w Jugosławii, w Warnie kurorcie, Bukareszcie, Klużu, w Pradze i czegoś takiego nie widziałem, ale jak wcześniej napisałem, kiedyś musi być pierwszy raz… Ze Lwowa wyjechaliśmy w godzinach popołudniowych. Współtowarzysze podróży długo znosili swoje zakupione towary. Do Szegini dotarliśmy pod wieczór. Było już ciemnawo, przed nami długa droga nocą, a tu niezwykle długa kolejka autobusów oczekujących na odprawę. Było wystarczająco dużo czasu, ażeby „turyści” pozbyli się opakowań, a zakupione rzeczy i mogli poutykać gdzie się dało, tylko gdzie wyrzucić zbędne kartony? Oczywiście do przydrożnego lasu. Tam jest wielkie wysypisko kartonów i pomyśleć, że są ludzie w Polsce, którzy muszą dużo się nachodzić, żeby uzbierać kartony do skupu. Oczywiście nikt nie pomyślał o wygódkach, więc gdzie? - oczywiście do lasu, ale fetor ostrzegał nie wchodź, a oni trzymają nas już 3. godziny. Wreszcie dobrnęliśmy przed graniczne wrota. Trzeba jednak czekać, bo właśnie odbywa się zmiana personelu. Po godzinnym oczekiwaniu wreszcie jesteśmy przed budynkiem celników. Procedura ta sama, wynosić bagaże do przeglądu, ale nareszcie można skorzystać z nie najczystszej ubikacji. Kontrola skończona, można jechać. Już jesteśmy po stronie polskiej, szybka odprawa celna, pieczątki służby granicznej i jazda w drogę i nagle zrozumieliśmy, że jesteśmy w Europie, W Przemyślu szeroka droga, wymalowane biały pasy i świetnie oznakowana, ach jak dobrze że jesteśmy już w Polsce. Jest godzina prawie 24:00. Kierowca dodał gazu i w Krakowie byliśmy już o 6:00. Kiedy odpocząłem już wiedziałem, że połknąłem „bakcyla” i zachorowałem na poważną chorobę, „chorobę na Kresy”, bo mimo stosowanym tam procedurom uwłaczającym godności ludzkiej, zacząłem już myśleć o następnej wyprawie, ale o tym w następnym odcinku.
komentarze: 6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz